S. H.: Pani rektor, skoro Profesor uwielbiał robić sobie żarty, a był dżentelmenem, to czy w jakiś sposób Panią, kobietę, oszczędzał?
A. T.: Nie - On był na tyle kulturalny, że wszelkie Jego żarty i złośliwości były zawsze właściwie ukierunkowane i dobrze dobrane. Jego żarty się lubiło, nie były w żaden sposób dokuczliwe. Na przykład: Profesor często prosił mnie, żeby gdzieś go podwieźć, a że lubił pływać, to jeździliśmy nad Zalew. Zawsze, gdy wychodziliśmy na plażę, On krzyczał do ratowników, a właściwie na całą plażę: „Leżak dla pani doktor! Leżak dla pani doktor!” Kiedy już dostałam leżak, On mierzył temperaturę wody specjalnym termometrem na sznurku, pływał pół godziny i kiedy wracaliśmy, zajeżdżaliśmy załatwić różne sprawy Profesora w urzędach. Dla urzędników był w żartach bezlitosny; nie rozumiał, czy też nie chciał zrozumieć tej całej biurokracji. Pomimo że znałam różne jego żarty, a nasze stosunki były przyjacielskie, to zawsze był dla mnie taką osobowością, że pewien dystans rodził się w naturalny sposób.
Myślę, że bardzo ważne było to, że Profesor lubił nas zapraszać, że my lubiliśmy bywać u Niego, bo za każdym razem nam okazywał jak miłymi jesteśmy gośćmi.
Dlatego czuliśmy się wszyscy tak mocno związani.
Dzisiaj profesor, czy precyzyjniej - dzisiejszy profesor, ma swoją twierdzę.
A wtedy.... O, na przykład czasem, gdy bywał u mnie na obiedzie, to potem nabierał ochoty, żeby samodzielnie coś ugotować w domu, więc telefonował i mówił: „
Droga pani... Ugotowałem właśnie rzodkiewkę...Mam w domu jeszcze pomidory i kartofle. Czy uważa pani, że taka mieszanka warzywna będzie dobrą jarzyną do mięsa?” On po prostu nas lubił. Dlatego tak dobrze się razem bawiliśmy.
Także pracą.
S. H.: Zabawa pracą?
T. B.: Tak. Bo można się bawić pracą i Profesor to podkreślał. Wspominamy tu zdarzenia lekkie, błahe, czy radosne, jednak należy podkreślić, że Zakład Fizjologii Roślin pracował pełną parą i niezwykle ciężko. Rano i wieczorem Zakład był zawsze otwarty i ludzie w nim pracowali; przychodziliśmy do pracy rano. Moja żona w owym czasie skarżyła się, że nigdy mnie nie ma w domu - przychodziłem na dwie godziny, jadłem obiad i wracałem znowu do Zakładu. Byliśmy zorganizowani i zaangażowani. Luz panował we wzajemnych stosunkach, nigdy w obowiązkach.
T. Z.: Jemu wszystko pasowało i wypadało. Nie bulwersowało to nikogo. I chyba na tym polega to, co nazywamy prawdziwym, niewymuszonym autorytetem: nie siłą, nie zakazami, nie wykrochmaloną białą koszulą, ale swoją osobą tak mocno na nas wpływał. A jednocześnie był prawdziwym przyjacielem.
A.K.: Wiele razy tego doświadczyłam, że Profesor autentycznie interesował się moim zdrowiem, moimi problemami rodzinnymi i problemami w pracy. I nie tylko moimi...To się wiedziało, to się czuło, że można na Niego liczyć i tym bardziej chciało się dla Niego pracować.
M. K.: Panie rektorze, w 1982 roku doszło do dosyć znaczącego incydentu na uczelni, który niewątpliwie mocno przeżyli pracownicy Wydziału Biologii...
T. B.: Rozumiem, że myśli pan o wydarzeniu związanym z moją osobą, w 1982 roku. Profesor był już wówczas od ośmiu lat na emeryturze.
W czasie, o którym mowa, byłem demokratycznie wybranym rektorem UMCS. W stanie wojennym Wojewódzki Komitet Obrony (WKO) zażądał ode mnie odwołania z zajmowanych stanowisk dwu osób, które utraciły zaufanie Komitetu. Byli nimi - nieżyjąca już dziś prof. Zofia Sękowska, dziekan Wydziału Pedagogiki i Psychologii oraz prof. Henryk Reniger, dziekan Wydziału Prawa i Administracji. Utrata zaufania WKO nie oznaczała utraty mojego zaufania. Nie znajdowałem bowiem w postępowaniu tych dziekanów niczego niewłaściwego. Ceniłem ich oddanie i troskę o los powierzonej im młodzieży i ochronę przed srogością ówczesnych władz. Wobec mojej odmowy spełnienia żądań WKO, na jego wniosek Minister Szkolnictwa Wyższego i Nauki polecił mi odwołanie tych dziekanów „ ze względu na brak właściwego nadzoru i kierowania podległymi Wydziałami w okresie stanu wojennego” i pisemne poinformowanie go o zrealizowaniu polecenia w określonym terminie. Przed upływem tego terminu zostałem odwołany ze stanowiska rektora. Sprawa dziekanów była jedynie pretekstem do mojego usunięcia. Tak wówczas powszechnie postępowano wobec rektorów uniwersytetów. Dosyć przypomnieć, że stan wojenny przetrwali na swoich stanowiskach jedynie rektorzy Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu Łódzkiego. Powszechny protest społeczności akademickiej UMCS, wyrażany wówczas przeciwko
20
Wiadomości Uniwersyteckie: czerwi cc 2007