- Rozdział 1 -
Obecnie
Ulice były brudne i śmierdziały zgnilizną i odpadami. Ponura mżawka nie mogła rozwiać odrażającego zapachu. Śmieci zasłaniały wejścia do rozlatujących się budynków. Obszarpane schronienia z kartonu i blachy zostały ułożone w stóg w każdej alejce, w każdym możliwym miejscu. Maleńkie kabiny dla ciał, które nie mają gdzie się podziać. Szczury przebiegały przez pojemniki na śmieci i rynny, skradały się przez piwnice i ściany. Falcon cicho poruszał się przez cienie, czujny, świadomy kipiącego życia w środku miasta. Był tam, gdzie żyły szumowiny społeczne, bezdomni, pijacy, drapieżniki polowały na bezsilnych i nieuważnych. Wiedział, że oczy patrzą na niego, gdy pokonywał swoją drogę wzdłuż ulic, przemykając z cienia do cienia. Nie mogli się go pozbyć, jego ciało było płynne, połączone z częścią nocy.
To była scena, która rozegrała się tysiąc razy, w tysiącach miejsc. Był znużony przewidywalnością ludzkiej natury.
Falcon udał się w drogę powrotną do swojej ojczyzny. Zbyt wiele wieków był całkowicie sam. Urósł w potęgę, urósł w siłę. Bestia w nim zyskała na sile i mocy, nieustannie rycząc o uwolnienie, wymagając krwi. Domagając się zabicia. Żądając tylko raz, dla jednego momentu, by poczuć. Chciał pójść do domu, czuć, jak gleba wsiąka w jego pory, patrzeć na ludzi Księcia i wiedzieć, że spełnił swoje słowo honoru. Wiedzieć, że poświęcenie, którego dokonał na coś się przydało. Słyszał pogłoski o nowej nadziei dla jego ludzi.
Falcon zaakceptował, że jest już dla niego za późno, ale chciał wiedzieć, zanim jego życie się skończy, że jest nadzieja dla innych mężczyzn, że jego życie na coś się przydało. Chciał zobaczyć na własne oczy partnerkę życiową Księcia, ludzką kobietę, która z powodzeniem przeszła przemianę. Zobaczył zbyt dużo śmierci, zbyt dużo zła. Zanim zakończy swoją egzystencję, musiał spojrzeć na coś czystego i dobrego. Zobaczyć powód, o który walczył przez tyle długich wieków.
Jego oczy błysnęły dziwnym czerwonym płomieniem, lśniły w nocy, gdy cicho ruszył przez brudne ulice. Falkon był niepewny czy mógłby wrócić do swojej ojczyzny, ale był zdeterminowany by spróbować. Czekał zbyt długo, był na granicy szaleństwa. Zostało mu mało czasu, zanim ciemność pochłonie jego duszę. Mógł poczuć niebezpieczeństwo na każdym kroku. Nieemanujące z brudnych ulic i ocienionych budynków, ale z głębi jego własnego ciała.
Słyszał dźwięk, jak delikatne powłóczenie nogami. Falcon kontynuował spacer, modląc się, ponieważ zrobił tak dla ocalenia własnej duszy. Potrzebował pożywienia i był narażony na atak. Bestia ryczała z zapałem, ledwie schowała pazury. Wewnątrz ust poczuł jak jego kły zaczęły się wydłużać w oczekiwaniu. Uważał teraz, by polować wśród niegodziwców, nie chcąc niewinnej krwi, powinien odwrócić się od ciemności wołającej w jego duszy. Dźwięk powiadomił go jeszcze raz, tym razem wiele delikatnych stóp, wiele szepczących głosów. Zmowa dzieci. Nadbiegły z trzypiętrowego bryłowatego budynku, pędziły w jego stronę jak plaga pszczół. Wołały o jedzenie, o pieniądze.
Dzieci okrążyły go. Było ich z pół tuzina, wszelkiej wielkości, ich maleńkie ręce wślizgiwały się pod jego pelerynę trafiając do kieszeni, ich głosy były błagające i żebrzące. Młode. Dzieci. Jego gatunek rzadko mógł utrzymać przy życiu synów i córki przez pierwszy rok życia. Więc niewiele ich było, a jednak te dzieci, tak cenne, nie miały nikogo, kto by je kochał. Były tam trzy dziewczynki z ogromnymi, smutnymi oczami. Nosiły rozdartą, zniszczoną odzież i miały umorusane, poznaczone siniakami małe buzie. Mógł słyszeć strach w ich walących sercach, gdy prosiły o jedzenie, o pieniądze, o jakikolwiek mały okruch. Każdy oczekiwał uderzenia i odmowy z jego strony i był gotowy uciec daleko przy pierwszej oznace agresji.
Falcon pogłaskał głowę leciutko i miękko wymruczał słowa żalu. Wcale nie potrzebował bogactwa, które nabył podczas swojego długiego życia. To byłoby miejsce na nie, mimo to nie przyniósł niczego ze sobą. Spał w ziemi i polował na żywą zdobycz. Wcale nie potrzebował pieniędzy tam, gdzie szedł. Wszystkie dzieci wydawały się mówić na raz, atakowały jego słuch, gdy nagle zatrzymał je niski gwizd. Zapadła natychmiastowa cisza. Dzieci zakręciły się dookoła i zwyczajnie zniknęły w cieniu, w zakamarkach rozpadającego się i przeznaczonego do rozbiórki budynku, jakby nigdy ich tam nie było.
Gwizd był bardzo niski, bardzo miękki, mimo to, słyszał go wyraźnie przez deszcz i ciemność. Wiatr zaniósł go prosto do jego uszu. Dźwięk intrygował. Ton wydawał się zostać dostosowany właśnie dla niego. Ostrzeżenie, być może dla dzieci, było dla niego pokusą, kusił jego zmysły. To targnęło nim, ten miękki mały gwizd. Zaintrygował go. Zwrócił jego uwagę jak nic przez ubiegłe sto lat. Prawie mógł zobaczyć, jak wiadomość tańczy w mokrym od deszczu powietrzu. Dźwięk zerwał z przeszłością strażnika i trafił do jego ciała, jak strzała wycelowana prosto w jego serce.
Pojawił się inny hałas. Tym razem był to odgłos butów. Wiedział, co teraz nadchodzi, zbiry ulicy. Łobuzy, którzy sądzili, że posiadają ją na własność i każdy, kto ośmielił się chodzić po ich terenie musiał zapłacić. Patrzyli na krój jego ubrania, na dopasowanie jego jedwabnej koszuli pod bogato marszczoną peleryną. Zostali wciągnięci w jego pułapkę, gdy tylko dowiedział się, że przyjdą. Zawsze było tak samo. Na każdej ziemi. Każde miasto. Każde dekada. Zawsze chodzili w grupach, zdecydowani by razem niszczyć albo wziąć prawnie to, co im się nie należało. Siekacze w jego ustach ponownie zaczęły się wydłużać.
Jego serce biło szybciej niż normalnie, zjawisko, które zaintrygowało go. Jego serce było zawsze takie samo, niezmienny kamień. Kontrolował to swobodnie, łatwo, ponieważ zapanował nad każdym aspektem swojego ciała, ale wyścigi jego serca teraz były niezwykłe i coś innego było mile widziane. Ci ludzie, zabierając należące do nich miejsce otoczyli go, woleliby nie umrzeć z jego rąk dziś w nocy. Uciekliby od największego drapieżnika i jego dusza pozostałaby nietknięta z powodu dwóch rzeczy: ten miękki gwizdek i jego przyspieszonego bicie serca.
Dziwna, zniekształcona sylwetka wyszła przez drzwi prosto przed nim.
- Uciekaj panie. - Głos był niski, chropowaty, wyraźne ostrzeżenie. Dziwny, grudkowaty kształt natychmiast rozpłynął się z powrotem i ulotnił do jakiejś ukrytej szczeliny.
Falcon przestał chodzić. Wszystko w nim stanęło całkowicie, zupełnie nieruchomo. Nie widział kolorów niemal dwa tysiące lat, mimo to wpatrywał się w przerażający odcień czerwonej farby, łuszczącej się z resztek budynku. To było niemożliwe, nierzeczywiste. Być może stracił zmysły, a więc i duszę. Nikt nie powiedział mu, że z początkiem tracenia duszy zobaczy w kolorze. Nieumarli przechwalali się takim wyczynem. Zrobił krok w kierunku budynku, gdzie zniknął właściciel tego głosu.
Było za późno. Złodzieje rozpraszali się w luźnym półkolu wokół niego. Byli duzi, wielu z nich wyciągnęło broń, by go zastraszyć. Dostrzegł błysk noża, maczugę z długą rękojeścią. Chcieli go wystraszyć i zabrać jego portfel. To nie skończyłoby się tak. Był świadkiem takiego samego scenariusza zbyt wiele razy, by nie wiedzieć, czego można się spodziewać. W innym czasie byłby bestią wirującą wśród nich, pożywiałby się nimi, aż bolący głód zostałby zaspokojony. Dziś wieczorem było inaczej. To niemal dezorientowało. Zamiast dostrzegać mdłego szarego, Falcon mógł zobaczyć ich w intensywnych kolorach, niebieskie i fioletowe koszule, jedna okropna pomarańczowa.
Wszystko wyglądało na żywe. Przysłuchiwał się nawet mocniej niż zazwyczaj. Olśniewające krople deszczu były nićmi skrzącego się srebra. Falcon wdychał noc, wyłapywał zapachy, oddzielał każdy do czasu, gdy znalazł jeden, którego szukał. Ta drobna zniekształcona figura nie była mężczyzną, ale kobietą. I ta kobieta już zmieniła jego życie na wieki.
Ludzie byli teraz blisko, przywódca zawołał do niego: - Rzucać mi swój portfel. - Nie było żadnego udawania, żadnego wstępu. Zamierzali wprost do rabowania z mordowaniem. Falcon podnosił swoją głowę wolno do czasu, gdy jego płomienne spojrzenie nie spotkało pewnego siebie spojrzenia przywódcy. Uśmiech człowieka osłabnął, później zamarł. Mógł zobaczyć, jak demon wzrastał, czerwone płomienie przemykające w głębinie oczu Falcona.
Niespodziewanie, zniekształcona postać pojawiła się przed Falconem, sięgnęła jego rękę, pociągnęła go.
- Uciekaj, idioto, uciekaj teraz. - Szarpała jego rękę, próbując zaciągnąć go bliżej zaciemnionych budynków. Nalegała. Bała się. Strach był o niego, o jego bezpieczeństwo. Jego serce fiknęło koziołka.
Głos był melodyjny, owinął się wokół jego serca. Potrzeba uderzyła w jego ciało, w jego duszę. Głęboka i silna i pilna. Ryknęło to przez jego krwiobieg z siłą pociągu towarowego. Nie mógł dostrzec jej twarzy albo jej ciała, nie miał pojęcia jak wyglądała albo ile miała lat, ale jego dusza krzyczała dla niej.
- Hej, ty. - Przywódca gangu odwrócił swoją uwagę od nieznajomego i zwrócił na kobietę. - Mówiłem ci, trzymaj się z daleka! - Jego głos był ostry i napełniony groźbą. Podjął zagrażający jej krok.
Ostatnią rzeczą, jakiej oczekiwał Falcon był atak kobiety.
- Biegnij - wysyczała jeszcze raz i wyskoczyła przed przywódcę. Weszła nisko i pewnie, zamachnęła się pod jego nogami tak, że upadł na tyłek. Kopnęła go mocno, używając brzegu buta, by pozbawić go noża. Człowiek skomlał z bólu, gdy połączyła uderzenie ze swoim nadgarstkiem i nóż wyleciał z jego ręki. Kopnęła nóż jeszcze raz, wysyłając go szybko ponad chodnikiem do studzienki kanalizacyjnej.
Potem zniknęła, biegnąc prędko do przesłoniętej wąskiej uliczki, rozpływającej się w cieniu. Jej kroki były lekkie, prawie niesłyszalne nawet dla dobrego słuchu Falcona. Nie chciał stracić jej z oczu, ale reszta ludzi przybliżyła się. Przywódca przeklinał głośno, ślubował rozerwać serce kobiety, krzyczał do przyjaciół, by zabili turystę.
Falcon czekał cicho aż podejdą z różnych kierunków, wymachując kijami i ołowianymi rurkami. Ruszył się z nadnaturalną prędkością, jego ręka złapała rurę, rozrywając ją zdumiewającymi rękoma i rozmyślnie zginając w koło. Nie wymagało to żadnego wysiłku z jego strony i trwało mniej niż sekundę. Udrapował rurę dookoła i włożył przez głowę jak naszyjnik. Popchnął człowieka ze swobodną siłą, ponownie wyrzucił go w powietrze na ścianę budynku jakieś dziesięć stóp dalej. Krąg napastników był teraz ostrożniejszy, bali się stać bliżej niego. Nawet przywódca był cicho, nieruchomo trzymał zranioną rękę.
Falcon był rozproszony, myślał o tajemniczej kobiecie, która narażała swoje życie by go ratować. Nie miał czasu na walkę i nękał go głód. Pozwolił mu się znaleźć, pochłaniać go, bestia wzrosła tak, że w jego umyśle pojawiły się czerwone opary, a płomienie zamigotały łapczywie w głębi jego oczu. Obrócił swoją głowę wolno i uśmiechnął się, pokazał kły, kiedy skoczył. Słyszał szalone krzyki jakby z odległość, poczuł uderzenia rękoma, kiedy złapał pierwszą ze swoich ofiar. Było za dużo zachodu, by podnieść rękę i nakazać ciszę, trzymać grupę pod kontrolą. Serca wybębniały rozpaczliwy rytm, bijąc tak głośno, że niebezpieczeństwo ataku serca było bardzo rzeczywiste, mimo to, nie mógł znaleźć w sobie łaski, aby poświęcić czas na ochronienie ich umysłów.
Schylił swoją głowę i pił głęboko. Napływ krwi był szybki i uzależniający, napełniona adrenaliną krew dawała mu rodzaj błędnej wysokości. Wyczuł, że jest w niebezpieczeństwie, że okrywała go ciemność, ale nie mógł znaleźć w sobie dość siły by przestać.
Cichy dźwięk zaalarmował go i to powiedziało mu jak daleko przepadł, jaki naprawdę był. Powinien wyczuć jej obecność natychmiast. Wróciła dla niego, wróciła, by mu pomóc. Patrzał na nią, jego czarne spojrzenie przesuwało się pożądliwie po jej twarzy. Płonąc z pilną potrzebą. Migocząc czerwonymi płomieniami. Oznaczyły własność.
- Czym jesteś? - Cichy głos kobiety przywrócił go do rzeczywistości od tego, co robił. Sapnęła wstrząśnięta. Cofnęła się od niego o krok, wpatrując się w niego dużymi, wystraszonymi oczami. - Czym jesteś? - Zapytała o to jeszcze raz i tym razem zarejestrował w głębi swojego serca nutę strachu.
Falcon podniósł swoją głowę i strużka krwi pociekła w dół szyi jego ofiary. Zobaczył się w jej oczach. Kły, zmierzwione włosy, tylko czerwone płomienie w jego dziwnych, pustych oczach. Patrzyła na nią bestia, potwór. Wyciągnął rękę, potrzebując jej dotknąć, uspokoić ją, dziękować jej, że powstrzymała go zanim było za późno.
Sara Marten cofnęła się, potrząsając głową, podążyła wzrokiem za krwią spływającą w dół szyi Nordov'sa, aż do plamy na jego nieprawdopodobnie pomarańczowej koszuli. Obróciła się i uciekła ratować swoje życie. Uciekała, gdyby demon polował na nią. I zrobi to. Wiedziała o tym. Wiedza została zamknięta na klucz głęboko w zasięgu jej duszy. To nie był pierwszy raz, kiedy zobaczyła takiego potwora. Wcześniej, dała sobie radę z wymknięciem się istocie, ale tym razem było inaczej. W sposób niewytłumaczalny pociągało ją do niego. Wróciła, aby upewnić się, że wyrwał się nocnemu gangowi. Musiała zobaczyć, że był bezpieczny. Coś w niej żądało, by go ratować.
Sara pędziła przez zacienione przejście opuszczonego apartamentowca. Ściany popadały w ruinę, dach się zawalił. Znała każdą kryjówkę, każdy ratunkowy właz. Mogła potrzebować ich wszystkich. Te czarne oczy były puste, pozbawione wszystkich uczuć do czasu, gdy ta … rzecz … spojrzał na nią. Poczuła się własnością, gdy to zobaczyła. Pragnienie. Jego oczy skoczyły do życia. Płonęły z intensywnością, której nigdy wcześniej nie widziała. Płonęły dla niej, jakby zaznaczył ją dla siebie. Jako jego zdobycz.
Dzieci byłyby teraz bezpieczne, w głębi kanału ściekowego. Sara musiała uratować się, gdyby zamierzała kontynuować jakąkolwiek pomoc dla nich. Przeskoczyła przez kupę gruzu i uchyliła się przed wąskim otworem tworzącym klatkę schodową. Brała po dwa schody na raz, wbiegając na następne piętro. Była tam dziura w ścianie, która umożliwiła przejście skrótem przez dwa mieszkania, pchnęła połamane drzwi i wyszła na balkon, gdzie złapała najniższy szczebel drabiny i pociągnęła w dół.
Sara weszła na szczeble z łatwością, z dużą praktyką. Miała w zanadrzu sto dróg ewakuacyjnych, zanim kiedykolwiek zaczęła pracować na ulicach, znanie ich było niezbędną częścią jej życia. Ćwiczyła przebieganie każdej trasy, skracając je o sekundy, minuty, znajdowała skróty przez budynki i wąskie uliczki, Sara nauczyła się tajemnych korytarzy krainy cieni. Teraz znalazła się na dachu, biegnąc prędko, nie zatrzymując się nawet przed skokiem na dach następnego budynku. Znalazła się po drugiej stronie, obeszła stertę zbutwiałych rzeczy, aby skoczyć na trzeci dach.
Upadła na stopy, gotowa biec na schody. Nie kłopotała się z drabiną, ale zjechała w dół żerdzi do parteru i zanurkowała wewnątrz rozbitego okna. Człowiek rozparty na zepsutej kanapie popatrzył w górę ze swojej narkotycznej mgły i wpatrywał się w nią. Sara machnęła, gdy przeskoczyła przez jego wyciągnięte nogi. Była zmuszona do uniknięcia dwóch innych ciał rozłożonych na podłodze. Gramoląc się przez nie, wypadła przez drzwi i pobiegła przez korytarz do przeciwległego mieszkania. Drzwi wisiały na zawiasach. Przedostała się przez nie szybko, unikając mieszkańców, przechodząc prosto do okna.
Sara wolno wspinała się przez potłuczone szkło. Roztrzaskane szczątki wbijały się w jej ubranie, więc przez chwilę z tym walczyła, serce jej waliło i płuca wołały o powietrze. Była zmuszona poświęcić cenne sekundy, by uwolnić się z kurtki. Odłamki odsuwane przez nią cięły skórę, ale odgarnęła je z drogi idącej na zewnątrz do świeżego powietrza i mżącego deszczu. Wzięła głęboki, uspokajający oddech, pozwoliła deszczowi spływać po twarzy, zmyć maleńkie krople potu ze skóry.
Nagle znieruchomiała, każdy jej mięsień zablokował się, zamarzł. Okropny dreszcz przeszedł w dół po jej kręgosłupie. Poruszał się. Tropił ją. Wyczuwała, że się przemieszcza, szybki i nieubłagany. Nie zostawiła żadnego śladu w budynkach, była szybka i cicha, mimo to nie zwalniał na zakrętach i skrzyżowaniach. Tropił ją nieomylnie. Wiedziała o tym. Jakoś, pomimo nieznanego terenu, rozpadającego się kompleksu roztrzaskanych budynków, małych dziur i skrótów, był na jej tropie. Niezachwiany, niezrażony i całkowicie pewny, że ją znajdzie.
Sara czuła w ustach smak strachu. Jej zawsze udawało się uciec. Teraz nie mogło być inaczej. Miała mózg, umiejętności; znała obszar, on nie. Ponuro wytarła swoje czoło rękawem kurtki, nagle zastanawiając się, czy mógł poczuć jej zapach pośrodku rozpadu i ruin. Ta myśl była wstrząsająca. Widziała, do czego był zdolny jego rodzaj. Widziała połamane, wysuszone ciała, białe i nieruchome, noszące maskę przerażenia.
Sara odepchnęła wspomnienia, zdeterminowana by nie ulec strachowi i panice. Ta droga układała się w katastrofę. Ruszyła ponownie, biegnąc szybko, pracując mocniej przy trzymaniu lekkich kroków, delikatnego i kontrolowanego oddechu. Pobiegła szybko przez wąski korytarz między dwoma budynkami, wychyliła się zza rogu i wsunęła przez dziurę w siatce. Jej kurtka była nieporęczna i forsowanie małego otworu przejścia zabrało cenne sekundy. Jej prześladowca był duży. Nigdy nie mógłby przejść przez tę przestrzeń; musiałby obejść dookoła cały kompleks.
Wpadła na ulicę, pędząc teraz długimi, energicznymi krokami, ramiona jej pulsowały, serce biło głośno, gwałtownie. Boląc. Nie rozumiała, dlaczego odczuwała taki żal, ale on tam był, tak czy inaczej.
Wąskie, brzydkie ulice poszerzyły się, gdy znalazła się na obrzeżu normalnego społeczeństwa. Ciągle była w starej części miasta. Nie zwalniała, ale przecinała parkingi, umykała dookoła sklepów i nieomylnie podążała drogą do lepszej dzielnicy. Zamajaczyły nowoczesne budynki, rozciągające się na nocnym niebie. Jej płuca piekły, zmuszając ją, aby zwolniła bieg. Była teraz bezpieczna. Zaczynały pojawiać się światła miasta, jasne i zapraszające. Był tam większy ruch uliczny, ponieważ zbliżyła się do dzielnic mieszkaniowych. Kontynuowała bieg na swojej drodze.
Straszne napięcie zaczynało teraz opuszczać jej ciało, więc mogła pomyśleć, mogła przebrnąć przez szczegóły tego, co zobaczyła. Nie jego twarz; ona była w cieniu. Wszystko w nim wydawało się ocienione i mgliste. Poza jego oczami. Te czarne, płonące oczy. Był bardzo niebezpieczny i patrzył na nią. Oznaczał ją. Zapragnął jej w jakiś sposób. Mogła słyszeć, jak jej własne kroki wystukiwały rytm dopasowany do bicia jej serca, gdy pośpieszyła przez ulice, strach uderzył w nią. Skądś przyszło wrażenie wezwania, dzikie pragnienie, boląca obietnica, burzliwe i prymitywne, wydawało się odpowiadać szalonemu bębnieniu jej serca. To przyszło, nie z zewnątrz niej, ale raczej od wewnątrz; również nie z wnętrza jej głowy, ale pochodziło z samej duszy.
Sara zmusiła swoje ciało do kontynuowania drogi, poruszając się przez ulice i parkingi, przez zawiłość znajomych dzielnic do czasu, gdy dotarła do własnego domu. Był to niewielki domek, umieszczony z dala od reszty domów, osłonięty dużymi krzakami i drzewami, które dawały jej wrażenie zacisza w zaludnionym mieście. Sara otworzyła drzwi drżącymi rękoma i weszła chwiejnym krokiem do środka.
Zrzuciła przemoczoną kurtkę na podłogę przedpokoju. Uszyła kilka obszernych pokrowców na za dużą kurtkę, więc byłoby niemożliwe powiedzieć jak ona wyglądała. Jej włosy były ściśnięte mocno na jej głowie, schowane pod koślawym kapeluszem. Rzuciła niedbale szpilki do włosów na blat kuchenny, gdyż śpieszyła się do łazienki. Trzęsła się niekontrolowanie; jej nogi omal były niezdolne do utrzymania jej.
Sara zerwała swoje mokre, spocone ubranie i odkręciła gorącą wodę pełnym strumieniem. Siedziała w kabinie prysznicowej, obejmując się, próbując pozbyć się wspomnień, które blokowała w umyśle przez wiele lat. Była nastolatką, gdy napotkała pierwszego potwora. Przyglądała mu się, a on ją zobaczył. Ona była tą, która przyciągnęła bestię do jej rodziny. Była odpowiedzialna i nigdy nie mogłaby uwolnić się od strasznej wagi swojej winy.
Sara mogła poczuć łzy na twarzy, mieszające się z wodą spływającą po jej ciele. Kulenie się pod prysznicem jak dziecko było złe. Wiedziała, że źle robi. Ktoś musiał stanąć przed potworami świata i coś z nimi zrobić. Luksusem było usiąść i płakać, pogrążyć się w użalaniu nad sobą i strachu. Była winna swojej rodziny, więcej niż to, dużo więcej. Wtedy, ukryła się tak jak dziecko, którym była, słuchając krzyków, próśb, widziała, jak krew przesączała się pod drzwiami, a mimo to nie wyszła stanąć twarzą przed potworem. Ukryła się, ściskała uszy rękoma, ale nigdy nie powinna blokować tych dźwięków. Słuchałaby ich przez wieki.
Powoli zaczęła panować nad swoimi mięśniami, jeszcze raz zmusiła je do pracy, by podtrzymały jej ciężar, gdy opornie poruszyła się na stopach. Zmyła strach ze swojego ciała wraz z potem po biegu. Czuła się, jakby uciekała większość swojego życia. Żyła w cieniach, dobrze poznała mrok. Sara umyła swoje gęste włosy, przebiegała palcami przez kosmyki próbując je rozplątać. Gorąca woda pomagała jej przezwyciężać swoją słabość. Czekała do czasu, gdy znów mogła oddychać, zanim wyszła z brodzika owinąć wokół siebie gruby ręcznik.
Wpatrywała się w siebie w lustrze. Miała wielkie oczy. Były tak ciemno niebiesko fioletowe, jakby dwa żywe bratki zostały wciśnięte w jej twarz. Jej ręka drżała, patrzała na to ze zdziwieniem. Skóra została obtarta od szczytu jej ręki do nadgarstka; właśnie patrzenie na to sprawiło, że zaszczypało. Zawinęła to w ręcznik i poszła boso do sypialni. Wciągając spodnie ściągane sznurkiem i bezrękawnik, przeszła drogę do kuchni i przygotowała filiżankę herbaty.
Rytuał stary jak świat pozwolił pozorom spokoju przeniknąć do jej świata i zrobić go lepszym. Żyła. Oddychała. Tam wciąż były dzieci, które rozpaczliwie jej potrzebowały, jak i plany tworzone tak długo. Dzięki biurokracji była niemal w stanie zrealizować swoje marzenie. Potwory były wszędzie, w każdym kraju, każdym mieście, we wszystkich dziedzinach życia. Żyła pośród bogaczy i znalazła tam potwory. Pracowała wśród biedoty i one tam były. Teraz o tym wiedziała. Mogła żyć z tą wiedzą, ale była zdeterminowana, by uratować każdego, kogo mogła.
Sara przeczesała ręką warstwę gęstych kasztanowych włosów, spięła końce, chcąc je wysuszyć. Z filiżanką herbaty w ręku, powędrowała z powrotem na zewnątrz na swój maleńki ganek, usiąść na huśtawce, luksusu nie mogła przepuścić. Dźwięk deszczu uspakajał, bryza witała ją na twarzy. Ostrożnie sączyła herbatę, pozwoliła sobie w ciszy przezwyciężyć dudniący strach, powrócić do każdego z jej wspomnień, zdecydowanie zamknąć do nich drzwi jedno po drugim. Nauczyła się, że pewne rzeczy najlepiej pozostawić w spokoju, wspomnienia, do których nigdy nie trzeba wracać.
Patrzyła się bezmyślnie w oślepiający deszcz. Krople spadały łagodnie, melodycznie na liście krzaków i mieniły się srebrem w nocnym powietrzu. Odgłos wody zawsze ją uspokajał. Kochała ocean, jeziora, rzeki, gdziekolwiek, gdzie były zbiorniki wodne. Deszcz łagodził hałasy ulic, zmniejszył ostre dźwięki ruchu ulicznego, stwarzając iluzję bycia daleko od serca miasta. Złudzenia trzymały ją przy zdrowych zmysłach.
Sara westchnęła i ustawiła filiżankę na krawędzi ganku, przenosząc się o krok przez małą powierzchnię. Nie chciała spać tej nocy; wiedziała, że usiądzie na swojej huśtawce, owinie się w koc i obejrzy jak znika noc. Jej rodzina była zbyt blisko, mimo starannego odcięcia wspomnień. Były duchami, nawiedzającymi jej świat. Chciała dać im tę noc i pozwolić im przygasnąć.
Sara wpatrywała się w noc, w ciemniejsze cienie drzew. Obrazy uchwycone w tych przestrzeniach szarego zawsze ją intrygowały. Gdy cienie połączyły się, coś tam było? Wpatrywała się niezdecydowanie w cienie i nagle zesztywniała. Ktoś tam był - nie, coś w tych cieniach, szare, lubiące ciemność, obserwowało ją. Zastygłe. Całkowicie bez ruchu. Wtedy zobaczyła oczy. Nieruchome. Nieugięte. Czarne z jaskrawoczerwonymi płomieniami. Te oczy przytwierdziły się do niej, oznaczając ją.
Sara odwrócił się, zrywając się do drzwi, jej serce niemal się zatrzymało. Rzecz ruszyła się z zawrotną szybkością, lądując na ganku zanim mogła choćby dotknąć drzwi. Odległość rozdzielająca ich wynosiła blisko czterdzieści stóp, ale był tak szybki, że zdołał schwytać ją swoimi silnymi rękoma. Sara poczuła, jak traci oddech, gdy jej ciało uderzyło w jego. Bez wahania, wyrzuciła w górę swoją pięść do jego gardła, uderzając mocno, kiedy cofnęła się, żeby kopnąć go w rzepkę. Tylko nie połączyła tego. Jej pięść przeszła niegroźnie przez jego głowę, przeciągnął ją naprzeciw siebie, łatwo unieruchamiając oba jej nadgarstki w jednej dużej ręce. Pachniał dziko, niebezpiecznie, a jego ciało było tak twarde jak pień.
Jej napastnik pchnięciem otworzył drzwi do niej do domu, do jej sanktuarium i wciągnął ją do środka, kopnięciem zamykając drzwi, by nie dopuścić do wykrycia. Sara walczyła dziko, kopiąc i uderzając, pomimo tego, że trzymał ją w ramionach niemal bezbronną. Był silniejszy niż ktokolwiek, kogo kiedykolwiek napotkała. Miała beznadziejne przeczucie, że był ledwie świadomy jej zmagań. Szybko traciła siłę, jej oddech przeszedł w szloch. Walka z nim była bolesna; jej ciało było poobijane i posiniaczone. Wydał dźwięk zniecierpliwienia i po prostu pchnął ją na podłogę. Jego ciało złapało ją w pułapkę, trzymając nadal z ogromną siłą, więc pozostało jej wpatrywanie się w twarz diabła … albo anioła.
Dark Dream - Christine Feehan
By: widmo14 1 | Strona