Rosjanie odsunęli nas od wraku
Nasz Dziennik, 2011-02-09
Z
Marcinem Wierzchowskim, pracownikiem Kancelarii Prezydenta RP Lecha
Kaczyńskiego, który jako jedna z pierwszych osób był na miejscu
katastrofy rządowego Tu-154M w Smoleńsku, rozmawia Anna
Ambroziak
10
kwietnia był Pan w Smoleńsku jako pracownik Kancelarii Prezydenta.
Wciąż tam Pan pracuje?
-
Nie pracuję. Moja umowa została rozwiązana przez pracodawcę. Jako
przyczynę zwolnienia podano, że nastąpiła restrukturyzacja i że
został zlikwidowany Gabinet Szefa Kancelarii Prezydenta RP, w którym
pracowałem. W nowej rzeczywistości nie znalazło się dla mnie
miejsce, chociaż wiem, że część pracowników nie była
zwalniana, tylko przesuwana na nowe stanowiska w nowo utworzonych
komórkach organizacyjnych.
Jak
przebiegała organizacja wizyty katyńskiej?
-
Uroczystości 10 kwietnia były organizowane przez Radę Ochrony
Pamięci Walk i Męczeństwa przy współudziale służb Rządu RP,
Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Biura Ochrony Rządu, Kancelarii
Prezydenta RP, Ministerstwa Obrony Narodowej itd. Pan minister
Andrzej Przewoźnik był odpowiedzialny za całe uroczystości, w tym
za przewóz delegacji, która udawała się do Smoleńska pociągiem,
i to z nim konsultowaliśmy szczegóły udziału Prezydenta RP Lecha
Kaczyńskiego w uroczystościach. Organizatorzy brali to pod uwagę,
jak też i to, że Pan Prezydent Lech Kaczyński będzie
przewodniczył tym obchodom i całej delegacji.
Na
czym polegała rola Kancelarii Prezydenta?
-
Kancelaria jako urząd zajmowała się częściową koordynacją
udziału Pana Prezydenta w uroczystościach. Jako pracownik Gabinetu
Szefa Kancelarii uczestniczyłem w niektórych rozmowach z
przedstawicielami MSZ, Protokołu Dyplomatycznego, BOR i Wojska
Polskiego oddelegowanymi do organizacji tych uroczystości.
Co
Panu wiadomo na temat rozdzielenia wizyt 7 i 10 kwietnia?
-
O udziale premiera Donalda Tuska w uroczystościach 7 kwietnia
dowiedziałem się z mediów. W następnych dniach podczas służbowych
rozmów nasi przełożeni powiadomili nas, że premier Tusk spotka
się z premierem Władimirem Putinem właśnie w tym terminie. To, co
się będzie działo w Katyniu 7 kwietnia, leżało w gestii
Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Wiadomo było, że odpowiednie
służby będą miały dwa razy więcej pracy, a my - Kancelaria
Prezydenta i sam Pan Prezydent - będziemy mieli trudniej. Można
było się też domyślać, że kancelaria premiera będzie chciała
uroczystości z 7 kwietnia przedstawić jako ważniejsze od tych z 10
kwietnia.
Kiedy
udał się Pan do Smoleńska?
-
Z Warszawy wyjechałem w czwartek, 8 kwietnia, razem z ministrem
Jackiem Sasinem. Pojechały trzy samochody, byli w nich
przedstawiciele Biura Prasowego Kancelarii Prezydenta RP, fotograf,
kamerzysta i inne osoby. Ja jechałem z ministrem Sasinem i z panem
Adamem Kwiatkowskim z Gabinetu Szefa Kancelarii. Chcieliśmy
sprawdzić, czy przygotowania przebiegają zgodnie z planem.
Przyjechaliśmy do Smoleńska 9 kwietnia w godzinach popołudniowych.
W restauracji hotelowej odbyło się spotkanie z ambasadorem Jerzym
Bahrem, ustaliliśmy detale dnia następnego, czyli kto z nas dokąd
jedzie i czym się będzie zajmował. Ustaliliśmy też, że to ja
będę oczekiwać na delegację na lotnisku ze względu na to, że
znałem wiele osób, które miały przybyć razem z Panem
Prezydentem, więc łatwiej byłoby skoordynować rozlokowanie
wszystkich osób w samochodach i autobusach. Na lotnisku miała
czekać kolumna aut.
Kto
oczekiwał na Siewiernym na przylot polskiej delegacji?
-
Na lotnisko w Smoleńsku przyjechałem rano z pracownikami polskiej
ambasady. Byli tam przedstawiciele różnych służb polskich i
rosyjskich. Na powitanie Pana Prezydenta i delegacji ze strony
polskiej oczekiwał ambasador Jerzy Bahr wraz z polskim attach�
wojskowym i konsulami. Na lotnisku był też ze mną kolega z Biura
Spraw Zagranicznych Kancelarii Prezydenta. Kto przybył ze strony
rosyjskiej, nie pamiętam. Jeśli chodzi o obecność kolegów z
Biura Ochrony Rządu, to wiem, że pojawili się z samego rana na
cmentarzu w Katyniu. Czy byli inni funkcjonariusze na płycie
lotniska oczekujący na lądowanie samolotu - powiem szczerze, że
nie widziałem ich, ale nie wykluczam, że się tam znajdowali.
Pierwszych funkcjonariuszy z BOR, których znałem, spotkałem, gdy
przyjechał na miejsce katastrofy minister Jacek Sasin. Jednak z
tego, co słyszałem z późniejszych doniesień, kierowca pana
ambasadora również był funkcjonariuszem BOR.
W
jaki sposób dowiedział się Pan o katastrofie?
-
Kiedy czekałem na lotnisku, wykonałem ostatnią rozmowę
telefoniczną z ministrem Jackiem Sasinem. Później oczekiwaliśmy
na przylot samolotu, luźno rozmawiając. W pewnym momencie
usłyszałem świst silników samolotu i później zapadła cisza.
Tak to zapamiętałem: żadnego huku, nic, tylko świst i cisza.
Następnie zobaczyłem, że w stronę, z której doszedł ten dźwięk,
szybko ruszają samochody rosyjskiej ochrony. Wsiadłem do samochodu
ambasadora Bahra i razem z nim pojechaliśmy za samochodami
rosyjskimi. Do głowy mi nie przyszło, że mogło się zdarzyć coś
złego. Myślałem, że Rosjanie się zagapili, samolot wylądował,
a oni zapomnieli na czas ruszyć kolumną. Byłem zdezorientowany,
zastanawiałem się, jak teraz zorganizować podjazd samochodów pod
samolot. Przejechaliśmy pasem startowym do końca, a następnie -
gdy samochody się zatrzymały - wysiadłem, rozejrzałem się i
pobiegłem do muru oddzielającego lotnisko od miejsca katastrofy na
skraj polany, gdzie upadł samolot. Widok, jaki zastałem, to była
tragedia. Przede mną na to miejsce wbiegły trzy, może cztery osoby
w białych fartuchach z teczkami. Wydawało mi się, że są to
ratownicy, pobiegłem za nimi. Poza tym w pierwszych minutach nie
widziałem żadnych ludzi. Byłem na miejscu katastrofy z pewnością
na minutę przed tym, nim rozbrzmiały syreny karetek ratunkowych.
Potem już dobiegali inni ludzie. To było straszne
przeżycie.
Widział
Pan ciała ofiar?
-
Na teren katastrofy wbiegłem od strony lotniska. Na miejscu
widziałem podwozie samolotu odwrócone kołami do góry i dalej, po
prawej stronie, tylną część samolotu. Widziałem rozrzucone,
często zdeformowane ciała. Nigdzie nie było widać kadłuba
samolotu czy też jego większych części. To była miazga. Wrak
samolotu palił się w niektórych miejscach i wszędzie śmierdziało
paliwem lotniczym. Dla mnie to była straszna tragedia. Do tej pory,
jak ją sobie przypomnę, to trudno mi się opanować.
Byli
tam Rosjanie?
-
Byli, chyba żołnierze, którzy zabezpieczali lotnisko, i osoby w
białych fartuchach. Na samym początku odsunęli nas na pewną
odległość - około 20 metrów od zgliszcz. Zaczęli przeszukiwać
teren. Wydawało się, że szukali osób, które mogły ocaleć z
katastrofy.
Została
podjęta akcja ratownicza?
-
Tak jak wcześniej wspomniałem, po miejscu katastrofy chodziły
osoby w białych fartuchach, byli to chyba ratownicy, ale nie
widziałem, by z wraku samolotu były wtedy wynoszone jakieś ciała
osób, które mogły ocaleć. Wrak samolotu był jednym wielkim
rumowiskiem rozsypanym po wielkim terenie. Nie widziałem na
początku, by cięto części samolotu, by kogoś wydobyć, tak jak
to się robi po wypadku samochodowym. Dopiero dużo później byłem
świadkiem, jak Rosjanie, byli to żołnierze i strażacy, wynosili
ciała ofiar z miejsca katastrofy.
Kiedy?
-
Myślę, że mogło to być nawet 3-4 godziny później. Teren został
wydzielony taśmami, wyznaczono sektory, gdzie układano ciała osób,
które zginęły.
Rosjanie
utrudniali Panu pobyt na miejscu katastrofy?
-
Jeśli chodzi o mnie - to nie. Tylko na początku odsunięto nas na
pewną odległość, o czym już wspomniałem. Poza tym ja sam z
siebie nie chciałem chodzić po miejscu, w którym był rozrzucony
wrak samolotu, teren był grząski, ludzie leżeli w różnych
miejscach, bałem się, że mogę sprofanować ich ciała.
Kto
zabezpieczał ciało Prezydenta Lecha Kaczyńskiego?
-
Za każdym razem, gdy przebywałem w pobliżu ciała Pana Prezydenta,
widziałem, że był przy nim zawsze jeden z funkcjonariuszy Biura
Ochrony Rządu. Trzymali wartę. Jeśli któryś z nich odchodził,
zawsze zmieniał go inny. Ja widziałem ich zawsze. Ale nie byłem
tam przez cały czas. Wszystkie ciała zostały zabrane z miejsca
katastrofy, oprócz ciała Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego,
Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego i Marszałka Krzysztofa Putry.
Ciało Pana Prezydenta Rosjanie chcieli zabrać do Moskwy. Tak mi
powiedział jeden z oficerów BOR. Lecz prosiliśmy, aby go nie
zabierali, aż przyjedzie Jarosław Kaczyński. Oczekiwaliśmy
niecierpliwie na to przybycie. Byłem w stałym kontakcie z osobami
towarzyszącymi Jarosławowi Kaczyńskiemu. Ostatecznie po naciskach
BOR i Ambasady RP Rosjanie zgodzili się, by ciało Pana Prezydenta
zostało na Siewiernym aż do momentu przybycia Jarosława
Kaczyńskiego.
Brał
Pan udział w identyfikacji ciała Prezydenta?
-
Byłem przy pierwszej identyfikacji, ale teraz trudno mi dokładnie
określić jej czas. Pamiętam, że było jeszcze widno. Poproszono
mnie o to, bo często widywałem Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego
podczas obowiązków służbowych. Prosił mnie o to jeden z polskich
konsulów. Potem przyszło dwóch oficerów BOR. Ciało zostało
przeniesione na nosze. Rosjanie nie dysponowali taką liczbą noszy,
by można było ułożyć na nich wszystkie ciała. Ciała były
układane na noszach, wynoszone z terenu katastrofy, a potem
zdejmowane i układane na folii. Przykrywano je białym płótnem.
Ale z tego, co pamiętam, ciało Pana Prezydenta leżało na noszach,
obok ciał Marszałka Krzysztofa Putry i Prezydenta Ryszarda
Kaczorowskiego. Nosze te były zabrudzone błotem, ale realia były
takie, a nie inne.
Podczas
pobytu w Smoleńsku docierały do Pana wiadomości, że w Warszawie
następuje przejmowanie władzy przez Platformę?
-
Nie. Telefonowali do mnie głównie koledzy z pracy, bardzo
zaniepokojeni, z pytaniami np., czy ktoś przeżył. Rozmawiałem też
z rodzicami.
Słyszał
Pan o problemach, jakie miała grupa Jarosława Kaczyńskiego w
drodze do Smoleńska?
-
Tak, byłem z nimi w stałym kontakcie. Słyszałem o wyprzedzaniu
ich przez kolumnę z panem premierem Tuskiem. Denerwowaliśmy się,
że ich tak długo nie ma, z Witebska - bo tam wylądował samolot z
Panem Jarosławem Kaczyńskim - nie jest przecież aż tak daleko.
Ile można jechać, w szczególności jeśli kolumnę prowadzi
pilotaż milicji białoruskiej i rosyjskiej? Wydawało mi się już
wtedy, że coś mogło być nie tak.
Jak
zapamiętał Pan zachowanie delegacji towarzyszącej premierowi
Tuskowi? Jakub Opara, urzędnik z Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego,
twierdzi, że ministrowe Paweł Graś i Tomasz Arabski bardziej
zajmowali się wizerunkiem medialnym spotkania Tuska z Putinem niż
katastrofą.
-
Byłem świadkiem niektórych zdarzeń. Osobiście nie chcę tego
oceniać, każdy może rozstrzygnąć to we własnym sumieniu. Ja
odniosłem wrażenie, że ministrowe z kancelarii premiera nie mieli
świadomości, że na miejscu, oprócz pracowników Ambasady RP, byli
też pracownicy Kancelarii Prezydenta.
Tusk
z Putinem ominęli ciało Prezydenta?
-
Nie widziałem, by premier Tusk i premier Putin podchodzili do ciała
Pana Prezydenta.
Jak
długo przebywał Pan na miejscu katastrofy?
-
Cały dzień, do momentu wyjazdu Jarosława Kaczyńskiego, czyli do
północy, z przerwą około półtorej godziny, kiedy byłem w
hotelu w Smoleńsku. Do Warszawy wyjechałem w niedzielę po
południu.
Czytał
Pan raport MAK? Co Pan sądzi o wytypowaniu przez Rosjan generała
Andrzeja Błasika na odpowiedzialnego za katastrofę?
-
Czytałem. Miałem okazję poznać Pana Generała podczas wielu
różnych uroczystości. Był to miły, sympatyczny człowiek. Nie
wierzę w to, by osoba lecąca na tak ważne uroczystości sięgała
po alkohol. Poza tym był tylko pasażerem tego samolotu.
Dziękuję
za rozmowę.