Komendy kontrolera prowadzą pilota jak po sznurku
Nasz Dziennik, 2011-02-25
Z
kpt. rez. pil. Grzegorzem Kiedą, uczniem gen. Andrzeja Błasika,
dowódcy Sił Powietrznych RP, który zginął w katastrofie
rządowego Tu-154M niedaleko Katynia, rozmawia Piotr
Czartoryski-Sziler
Na
jakim typie samolotu szkolił Pana generał Andrzej Błasik?
-
Andrzeja poznałem w 1990 roku w Świdwinie, dokąd zostałem
przeniesiony z rozwiązywanej jednostki w Debrznie, w której latałem
na samolotach Mig-21. Trafiłem do klucza lotniczego, w którym był
Andrzej. Miał skończony kurs instruktorski, więc zostałem
oddelegowany do niego jako uczeń do przeszkolenia na samolocie
Su-22. Szybko zaprzyjaźniliśmy się, praca z nim opierała się na
wzajemnym zaufaniu i koleżeństwie.
Jakim
był nauczycielem?
-
Cierpliwym, wymagającym i bardzo dokładnym. Podczas szkolenia
zwracał uwagę na najdrobniejsze szczegóły, wszystko musiało być
perfekcyjnie zrobione. Każdy lot musiał być praktycznie zbliżony
do ideału. Nie można powiedzieć, że był trudnym instruktorem, po
prostu dążył do tego, żebyśmy wszystko robili jak najlepiej. W
trakcie szkolenia jest zawsze najpierw kilka lotów z instruktorem we
dwójkę na samolocie szkolno-bojowym, potem przesiada się na
jednomiejscowy samolot bojowy i lata się pojedynczo. Z instruktorem
robi się także nowe ćwiczenia, które są wprowadzane do programu
na dany typ samolotu do momentu wyszkolenia we wszystkich elementach.
Dużo lataliśmy z Andrzejem na poligony, w parze, to znaczy gdy
leciał przede mną drugim samolotem. Był prowadzącym na wszystkie
ćwiczenia. Każdy lot ma określone, konkretne zadania, nie leci się
po to, żeby się tylko przelecieć. Po każdym locie długo zawsze
omawialiśmy trudniejsze rzeczy, uczył, co robić, by kolejne loty
były jeszcze lepsze.
Generał
był człowiekiem konfliktowym, dochodziło do incydentów wyrzucania
pilotów z kabiny?
-
Absolutnie nie. To w ogóle nie pasuje do Andrzeja. Nikogo nie
wyrzucał z kabiny, Andrzej był za bardzo kulturalny, by coś
takiego zrobić. Ci, którzy tak twierdzą, z pewnością kierują
się urażonymi ambicjami. Byłem bardzo blisko z Andrzejem, często
odwiedzaliśmy się w swoich domach. Traktowałem go jako dobrego
kolegę, był dla mnie prawdziwym autorytetem. Andrzej był bardzo
wesołym człowiekiem, często lubił żartować. Nigdy, gdy mnie
szkolił, nie byłem zestresowany. Bardzo byłem zadowolony, że to
właśnie on był moim instruktorem. Tak samo uważali moi koledzy,
którzy do niego trafili.
Na
co kładł szczególny nacisk?
-
Jego konikiem było bezpieczeństwo lotów. Przygotowanie do lotu,
warunki bezpieczeństwa i sposób wykonania zadania musieliśmy znać
na pamięć. Nigdy nam tego nie odpuszczał, ale nikt nie miał o to
pretensji, bo chodziło przecież o nasze bezpieczeństwo. Po
omówieniu wszystkiego z Andrzejem sprawdzał nas jeszcze dowódca
pułku albo osoba wyznaczona przez niego. Nie mogliśmy zawieść
Andrzeja, że czegoś nie wiemy. On bardzo się o nas troszczył.
Nigdy nie zapomnę ćwiczeń z nim na poligonie, pokazów lotniczych,
do których długo się przygotowywaliśmy. Nie zdarzyło się, by
wspólnie z nim coś nam nie wyszło. Andrzej wykonywał swoją
robotę bardzo dobrze, był niesamowicie ambitny, dlatego doskonale
radził sobie na wszystkich stanowiskach, które kolejno obejmował.
Pamiętam, byłem z nim któregoś roku na kursie języka
angielskiego. Praktycznie mało kiedy po południu mogliśmy razem
posiedzieć i porozmawiać, bo cały czas się uczył.
Ostatnio
Zbigniew Zawada zarzucił gen. Błasikowi w Polsat News, że zmusił
w Krzesinach pilota do lądowania podczas śnieżycy, łamiąc
procedury.
-
Nigdy to się nie zdarzyło, nie wiem, dlaczego ppłk Zawada mówi
takie rzeczy. Co ciekawe, gdy mowa o domniemanych naciskach gen.
Błasika na pilotów, to nie wypowiadają się osoby, których to
bezpośrednio miałoby dotyczyć, lecz inne, które mówią: "Jak
słyszeliśmy". Jakoś nie zauważyłem, żeby konkretna osoba
powiedziała, że Andrzej na nią wywierał jakiś nacisk.
Od
ponad dziesięciu miesięcy dziennikarze konsekwentnie utrwalają
tezę o obecności gen. Błasika w kokpicie w końcowej fazie lotu i
jego jakoby naciskach na załogę.
-
Nie wiem, o co chodzi, bo w zasadzie jakby były jakiekolwiek dowody
na to, że był w kokpicie, to myślę, że dawno już byłyby
ujawnione, strona rosyjska na pewno by je udostępniła. Tak to już
jest, że jak ktoś nie żyje i nie może się bronić, to przypisuje
mu się różne rzeczy. Nie rozumiem nagonki na Andrzeja i odpieram
wszystkie bezpodstawne zarzuty pod jego adresem.
Gdy
zastanawia się Pan nad przyczynami katastrofy, to jako pierwsze
bierze Pan pod uwagę...
-
Przede wszystkim przychodzą mi na myśl kontrolerzy w Smoleńsku.
Gdy lata się w trudnych warunkach, w chmurach, mgle i zachodzi się
do lądowania w systemie RSL, wtedy słowa kontrolera są dla pilota
święte. W momencie kiedy kontroler podaje, że samolot jest na
ścieżce, a nie zgadza nam się to z tym, co pokazują przyrządy w
kabinie, zaczyna się nabierać coraz większej wątpliwości i
przestaje się wierzyć tym przyrządom. Gdy latałem na samolotach
Mig-21, szło się po komendach kontrolera jak po sznurku, wierzyło
się im. Zawsze czekało się na głos kontrolera i komendy. Gdy je
podał, wykonywało się je bez zwłoki i zawsze doprowadził samolot
na pas.
To
znaczy, że jeśli pilot słyszy od kontrolera, że jest na kursie i
ścieżce, to automatycznie kieruje się tym przekazem?
-
Tak. Oczywiście kontroluje się to, sprawdza prędkość, wysokość.
Gdy wszystko się zgadza, wtedy pilot jest pewny, że dobrze leci.
Wiadomo, RSL nie jest systemem dokładnym i według tych przyrządów
trudno jest wylądować.
Nie
uważa Pan, że przy tak trudnych warunkach, jakie 10 kwietnia 2010
roku panowały na Siewiernym, lotnisko powinno być zamknięte?
-
Oczywiście. Kontroler powinien też wydać konkretną komendę:
"Pełne obroty, na drugi krąg". Powinien to powiedzieć
zdecydowanie i głośno, by pilotom aż w uszach zadźwięczało.
Wtedy nie ma żadnej dyskusji, pilot od razu daje pełne obroty i
przechodzi na wznoszenie.
Rosjanie
odrzucają jednak możliwość nawet minimalnej odpowiedzialności
kontrolerów z Korsarza.
-
Nie rozumiem, dlaczego oni od tego uciekają, bo jest tu ewidentna
wina kontrolerów. Przecież oczywiste jest, że kontroler musiał
widzieć na wskaźniku, że samolot jest pod ścieżką i zszedł
poniżej dopuszczalnej wysokości i powinien natychmiast podać
komendę, by odeszli na drugi krąg. Nie mam wątpliwości co do
tego, że tak powinno być, bo to kontroler jest odpowiedzialny za
strefę lądowania i to on wydaje komendy. Pilot od razu powinien na
tę komendę zareagować. Tymczasem otrzymywali oni stale informację,
że są na kursie i na ścieżce.
Przekonują
Pana argumenty rosyjskiej prokuratury, że wrak tupolewa musiał być
cięty?
-
Ależ skąd. Dla mnie niezrozumiałe są ich niektóre czynności,
wszystko na to wskazuje, że było to zacieranie śladów. No bo jak
wytłumaczyć to, co widzieliśmy w telewizji, gdy wrak niszczono. Co
prawda pierwszą wersję, jaką Rosjanie podali odnośnie do cięcia
wraku, była ta, że muszą go przetransportować. Ale niszczone były
również małe fragmenty, jak okna czy przewody. Gdy nie było sensu
tego ciąć, to po co to robiono?
W
jaki sposób dowiedział się Pan o katastrofie smoleńskiej?
-
Włączyłem rano telewizor i na pasku zobaczyłem tę informację.
Zaraz rozdzwoniły się telefony, po jakimś czasie dowiedziałem
się, że Andrzej leciał tym samolotem. Wiedziałem, że raczej nie
ma szans, by ktoś przeżył taką katastrofę. W jego osobie
straciłem kolejnego bliskiego człowieka, większość bowiem moich
kolegów, z którymi na co dzień pracowałem w Świdwinie, zginęła
w katastrofie CASY.
Dziękuję
za rozmowę.