ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Zgodnie z przewidywaniami Roberta podróż wlokła
się w nieskończoność, a to za sprawą lady Thorpe,
którą pokonywanie zbyt dużych odległości jednego
dnia nużyło bardzo. Z reguły już po niewielu godzi-
nach powóz wtaczał się na podwórze przydrożnego
zajazdu, gdzie zamierzano spędzić kolejną noc, a dnia
następnego nigdy nie wyjeżdżano o świcie. Nikt się nie
śpieszył, dobry humor dopisywał, a Robertowi, jako
osobie zaproszonej do kompanii, nie wypadało się na
nic uskarżać. Bywały jednak momenty, kiedy z wiel-
kim trudem udawało mu się ukryć zniecierpliwienie,
jako że on nie zmierzał na północ dla przyjemności,
a w sprawie jakże pilnej.
Panna Caroline Thorpe, naturalnie, żadnych zastrze-
żeń nie miała, przeciwnie, zdawała się być rada, że
podróż nie upływa zbyt szybko, dzięki czemu mogła
nacieszyć się do woli towarzystwem lorda Winthropa.
Zabawiała go gorliwie, a ponieważ długoletnia znajo-
mość pozwalała konwersować swobodnie, rozprawiała
na tematy przeróżne, z ogromnym wdziękiem i dow-
cipem, co utwierdziło Roberta w przekonaniu, że ta
panna dla swego męża będzie skarbem prawdziwym.
No, ale jego żoną na pewno nie będzie. Żadna kobieta,
nawet najpiękniejsza, najbardziej czarująca, nie zajmie
w jego sercu miejsca kobiety, którą pokochał.
Czwartego dnia powóz nareszcie zajechał przed
piękny dom, odziedziczony przez lady Thorpe po
przodkach, i niebawem wszyscy zasiedli do wystaw-
nego obiadu. Robertowi niezręcznie było odmawiać
swego towarzystwa przy stole, po obiedzie też wypa-
dało pogawędzić chwilę z lordem Thorpem nad kielisz-
kiem porto, później dołączyć do dam w salonie. Dopie-
ro potem Robert mógł oddalić się do swego pokoju
i skupić na tym, co zaprzątało jego myśli bez przerwy.
W dalszą drogę wyruszał już następnego dnia, o świcie.
Lord Thorpe, bardzo życzliwy, nalegał, aby Robert
wziął jednego z jego najlepszych koni. Na tym to koniu
Robert zamierzał dotrzeć do Culstock Cottage, do
domu Mary MacKinnon, kobiety, która napisała do
niego list. I jeśli los okaże się łaskawy, ta kobieta powie
mu wszystko, co chciał wiedzieć.
Kimże w ogóle ona jest, ta Mary MacKinnon? Czy
powie, kim była matka Hanny i dlaczego dziecko
zostało porzucone? Czy będzie wiedziała o tym naj-
ważniejszym – kim jest ojciec Hanny, i czy jeszcze
żyje...
Robert nie wiedział, cóż takiego przekaże mu
271
Skandaliczne zaloty
nieznana Mary MacKinnon, czy będą to wieści dobre
czy złe, i jak zaważą na decyzjach Hanny. A on tak
bardzo bał się ją stracić... I tak bardzo pragnął, aby już
nie cierpiała, żeby ten los, który tak boleśnie ją do-
świadczył, teraz okazał się łaskawy. Kochał ją, a ten,
kto kocha, pragnie ukochaną osobę leczyć z ran, a nie
zadawać nowe. Dlatego powziął już pewne postano-
wienie. Zrobi wszystko, aby Hannę oszczędzić, nawet
jeśli będzie to oznaczało, że po prostu przemilczy tę
przykrą prawdę, której się dowie... Tak, po prostu ją
przemilczy.
Do wioski koło Bonnyrigg dojechał późnym popołu-
dniem, trzy razy zawracał konia i w końcu dojrzał
z daleka mały, samotny domek kryty strzechą. Cul-
stock Cottage. Na pierwszy rzut oka domek wydawał
się niezamieszkały, jednak po chwili zauważył smugę
dymu, unoszącą się z komina, i odetchnął z ulgą.
Zeskoczył z konia, przywiązał wodze do furtki i z biją-
cym sercem zapukał do drzwi.
Uchyliły się po chwili, skrzypiąc przeraźliwie, i uka-
zała się w nich siwowłosa kobieta, bardzo drobna,
mizerna, o wiele starsza, niż się spodziewał. Była
niewysoka, sięgała Robertowi zaledwie do ramienia,
choć on stał przecież o schodek niżej.
– Proszę wybaczyć... Czy pani Mary MacKinnon?
– MacKinnon tak, ale nie Mary – odparła z wolna
kobieta, nie spuszczając z Roberta małych, świdrują-
cych oczu. – Już dwa tygodnie minęły, panie, jak
pochowaliśmy moją siostrę. Ja jestem Cora, Cora
272
Gail Whitiker
MacKinnon. A wy, panie, jesteście tym lordem, co
odpisał na list mojej siostry?
Robert na chwilę zaniemówił. Takiej wiadomości się
nie spodziewał. Autorka listu nie żyje, czyli praw-
dopodobnie on całą tę długą drogę, naznaczoną na-
dzieją, przebył na próżno...
– Tak. Lord Winthrop to ja. Proszę przyjąć wyrazy
współczucia z powodu śmierci pani siostry, pani Mac-
Kinnon.
– Panno, wielmożny panie, panno! Pan Bóg nie
zechciał dać mi męża, i chyba tak już zostanie. A dla
mojej siostrze to lepiej, że wziął już ją do siebie.
Niewiele ma się z tego życia, kiedy człowiek przykuty
jest do łóżka. Ale na pewno by się cieszyła, że przyje-
chaliście, panie. Ona mówiła, że ten list na pewno pana
tu sprowadzi.
Staruszka pomilczała chwilkę i otworzywszy szerzej
drzwi, usunęła się nieco na bok.
– Zachodźcie, panie, zachodźcie!
Robert, pochyliwszy głowę pod framugą, wszedł do
środka. Domek, mały i ciemny, niczym się nie różnił od
ubogich domów ludzi, najmujących się do pracy na
wsi. Od frontu była duża izba, z tyłu dwie małe
izdebki, mebli niewiele, bardzo skromne, wszędzie
jednak było uderzająco czysto.
– Siadajcie, panie! Napijecie się herbaty?
Chciał podziękować, zauważył jednak na blacie
starego kredensu dwie ładne filiżanki i dwa talerze, na
jednym pokrojony chleb, na drugim masło. Ta kobieta
na pewno była bardzo uboga, ale starała się go ugościć
273
Skandaliczne zaloty
według zasady, czym chata bogata, tym rada, więc
odmówić jej byłoby wielkim nietaktem.
– Dziękuję, panno MacKinnon! Napiję się z wielką
przyjemnością.
Staruszka skinęła głową i podreptała do kredensu,
a Robert ze ściśniętym sercem rozejrzał się dookoła.
Czy to możliwe, aby jego Hanna, piękna i wytworna,
po raz pierwszy ujrzała świat w którejś z tych ciem-
nych izdebek?
– Oj, nie udał mi się ten chleb, nie udał – mruczała
do siebie staruszka, całkiem żwawo krzątając się przy
stole. – Ale to Mary zawsze piekła chleb, miała do tego
rękę. Jaśnie pan zawsze chciał, żeby piekła mu ciastecz-
ka z mąki owsianej. Nie mógł ich się najeść, stary,
łakomy dureń...
– Panno MacKinnon, pani siostra napisała do mnie,
że chce powiedzieć mi coś bardzo ważnego o niemow-
lęciu, które wiele lat temu podrzucono do powozu
mojej matki.
– A tak, panie. Mary chciała wam to przed śmiercią
wyznać. Ona uważała, że powinniście, panie, wie-
dzieć, co ona uczyniła, i dlaczego.
Małe, niebieskie oczy staruszki nagle zalśniły od łez.
– A ta dziecina! To była taka słodka kruszyna,
panie! Gdybyśmy mogły, na pewno wzięłybyśmy ją na
wychowanie. Ale Mary miała rację. No bo i jak, panie?
U nas zawsze była bieda, i na cały dzień chodziłyśmy
do dworu, do roboty. Człowiek musi przecież jeść...
Rozumiecie, panie?
– Rozumiem, panno MacKinnon.
274
Gail Whitiker
Staruszka pociągnęła nosem, potem chrząknęła.
– Panie, a jak to teraz jest z tym dzieckiem? Czy
wasza matka przygarnęła je, wychowała na wielką
damę?
– Tak. Moja matka kochała Hannę przez wszystkie
lata, aż do swojej śmierci – powiedział Robert wzruszo-
nym głosem. – Hanna wyrosła na wielką damę, myślę,
że i pani, i pani siostra byłybyście z niej dumne. A czy
mogłabyś mi, pani, wyjawić, skąd Mary wiedziała, kim
jest moja matka? I jakim sposobem odnalazła mnie
w Londynie?
Na zwiędłej twarzy staruszki ukazał się uśmiech
niemal figlarny.
– Mary mówiła, że będziecie pytali o to, panie! Ale
Mary nie była taka jak ja, ona była mądra, nauczyła się
czytać i pisać, to ona przecie pisała te listy. A o pani
wicehrabinie to powiedziała jej pokojówka z ,,Thistle’’.
– ,,Thistle’’? To ten zajazd, w którym moja matka
spędziła noc?
– Tak, panie. A potem, jak was szukała, to pomagał
jej pan Debenham.
– Pan Debenham?
– To był wielki jej przyjaciel, mojej Mary. Bardzo ją
sobie upodobał, no i jej pomógł. On jest taki chytry,
panie, jak lis, potrafi wywiedzieć się wszystkiego. On
wie o ludziach takie rzeczy...
Czyli jakiś łotrzyk, pomyślał z niesmakiem Robert.
Dobrze, że nie kazali mu dybać na jego życie...
– Rozumiem, panno MacKinnon. A proszę mi wy-
jawić, dlaczego pani siostra podrzuciła Hannę do
275
Skandaliczne zaloty
powozu mojej matki? Domyślam się, że to był jej
pomysł?
– Rozumie się, że jej, panie! Ona poszła do wioski
pod wieczór i zobaczyła przed zajazdem powóz. A z te-
go powozu wysiadała wielka dama. Mary potem
powiedziała mi, że ta dama jest nie tylko pięknie
ubrana, że to na pewno bardzo dobry człowiek. I ta
dama jest z Anglii. Wtedy Mary zdecydowała się, że
podrzuci dziecko do tego powozu.
Robert zmrużył oczy.
– To był bardzo śmiały plan. Czy pani siostra nie
pomyślała o tym, że moja matka, zamiast zabrać
dziecko ze sobą, może zostawić je w gospodzie?
– Mary pomyślała i o tym, panie! Powiedziała mi, że
jeśli ta dama zostawi dziecko w gospodzie, to ona
pójdzie tam i zabierze dziecko z powrotem. Mary taka
była, panie. Ona robiła takie rzeczy, o jakich innym
ludziom nawet się nie śniło. I to był jej pomysł, aby
Ellen zamieszkała u nas, choć ja powiedziałam, że
chyba oszalała. Przecież córka dżentelmena nie może
ot, tak sobie, zniknąć, nawet jeśli jest przy nadziei.
Ręka Roberta, unosząca filiżankę, na moment za-
stygła w powietrzu,
– Ellen?
– Matka tego dziecka, Ellen Chamberlain. To na-
zwisko na pewno nic wam nie powie, panie. Ale ta Ellen
to było słodkie stworzenie. No i zakochała się w nim,
jakby rozum straciła, a kiedy pojęła, że nosi jego dziecko,
to bała się strasznie, co powie na to stary dziedzic.
– Stary dziedzic?
276
Gail Whitiker
– Tak, stary dziedzic. Och, panie, jakie to było
straszne, kiedy to biedactwo umierało!
– A jak... umarła?
– Kiedy urodziła, panie. Ona była zawsze taka
chudziutka i nieduża. Męczyła się strasznie. Mary
robiła, co mogła, ale nic nie pomagało. Ellen urodziła
w końcu tę małą i po kilku minutach zgasła, panie, jak
świeczka. Mary była zrozpaczona, krzyczała, że weź-
mie to dziecko, zaniesie do dworu i pokaże je ojcu,
niech łajdak wie, co narobił. Ale ja nie pozwoliłam,
powiedziałam, żeby nie ważyła się tego robić. Przecież
on w ogóle nie wiedział, że Ellen nosiła jego dziecko.
I wyprze się wszystkiego, bo przecież on był już
zaręczony z inną kobietą.
Robert ostrożnie odstawił filiżankę.
– Panno MacKinnon, czy ojciec Hanny żyje?
– Tak, panie.
– A czy pani możesz mi wyjawić, kim on jest?
Po raz pierwszy dojrzał w oczach staruszki niepew-
ność i strach.
– Wiedziałam, że zapytacie o to, panie. I bałam się
tego. Bo tylko ja to wiem.
– Ale pani siostra na pewno zamierzała mi to
powiedzieć – powiedział Robert, starając się, aby jego
głos brzmiał jak najbardziej przekonywująco. – Gdyby
było inaczej, nie napisałaby do mnie.
– No... tak – przyznała z westchnieniem staruszka.
– Chyba macie rację. Mary na pewno chciała, abyście to
wiedzieli, panie, a wy zapewne chcecie powiedzieć
Hannie, kim jest jej ojciec.
277
Skandaliczne zaloty
– Bardzo pragnę jej to powiedzieć. Hanna nie wie-
działa o niczym, panno MacKinnon. Ona myślała, że
jest moją siostrą. I dopiero pół roku temu, po śmierci
matki, dowiedziała się, że to nieprawda.
– Boże wielki!
Staruszka spojrzała na niego z niekłamanym przera-
żeniem.
– To wasza matka o niczym jej nie powiedziała?
– Nie. Mnie zresztą też niczego wcześniej nie po-
wiedziała.
– Nie może być... Panie, to wy i ona musieliście być
tym wstrząśnięci!
– O, tak, panno MacKinnon. Zwłaszcza Hanna, to
zrozumiałe. Kiedy dowiedziała się, że jest podrzut-
kiem, była zrozpaczona. A teraz za wszelką cenę chce
się dowiedzieć, dlaczego tak się stało.
Usta staruszki zadrżały.
– Biedactwo... Ona niczym sobie nie zasłużyła, żeby
tak się stało. I może Mary zrobiła źle, że ją podrzuciła
do powozu waszej matki. Ale Ellen umarła, i Mary
zaklinała się, że jeśli ta dama zostawi dziecko w zajeź-
dzie, to ona pójdzie i zabierze to dziecko z powrotem.
A jeśli ta dama zabierze je ze sobą, to dziecko na pewno
wyrośnie na wielką damę, nie będzie żyło w takiej
biedzie, jak my tutaj, panie.
– Panno MacKinnon, ja doceniam intencje siostry
pani. Ale pragnąłbym też dowiedzieć się rzeczy kon-
kretnych, które chciałbym przekazać Hannie. Ona
przecież nie wie, kim byli jej rodzice. I zastanawia się,
czy jej matka nie była służącą, a ojcem jakiś parobek...
278
Gail Whitiker
Ku jego zdumieniu, Cora MacKinnon nagle zachi-
chotała.
– Nie, wielmożny panie, ojcem dziecka nie był
parobek. Moja Mary przewróciłaby się w grobie,
gdyby okazało się, że słodka Ellen miała coś ze
służącym. Ale ojciec dziecka w ogóle nie wiedział,
że Ellen urodziła. On potem sam wychował sobie
troje dzieci. Ja nie wiem, panie, czy on w ogóle
przyznałby się do Hanny, gdyby dowiedział się o jej
istnieniu.
– Panno MacKinnon, proszę uwierzyć, ja nie zamie-
rzam sprawiać ojcu Hanny żadnych kłopotów. W ży-
ciu czasami różnie się składa... Ale pragnąłbym powie-
dzieć Hannie prawdę. Ona przyrzekła sobie, że nie
wyjdzie za mąż, dopóki nie wyjaśni tajemnicy swego
pochodzenia. Ona uważa, że nie byłoby to w porządku
wobec jej przyszłego małżonka. I jeśli pani nie ujaw-
nisz tej tajemnicy, skażesz Hannę na życie samotne. Bo
Hanna jest kobietą nadzwyczaj uczciwą, ma honor
i nie potrafi oszukiwać.
Staruszka patrzyła na niego przez chwilę, jej wy-
blakłe niebieskie oczy zdawały się zaglądać wprost do
jego duszy. Potem wstała, podeszła do komódki stoją-
cej pod ścianą i wyjęła z szuflady kajet, przewiązany
różową wstążką.
– Przeczytajcie to, panie.
– A co to jest, panno MacKinnon?
– To pamiętnik Ellen, ona zapisała w nim wszystko,
czego chcecie się dowiedzieć, panie.
Robert, oszołomiony, odebrał kajet od staruszki.
279
Skandaliczne zaloty
– Ale dlaczego mam to czytać, panno MacKinnon?
Jeśli znasz pani odpowiedź na moje pytanie...
– Mnie nie wolno na nie odpowiedzieć, panie. Ja
przysięgałam, że nie wymówię jego nazwiska w obec-
ności żadnego żywego stworzenia. Tak musiałam
przysiąc Mary, kiedy ona, biedaczka, leżała już na łożu
śmierci. A przedtem ona to samo przysięgła Ellen, kiedy
ta biedna dziewczyna wydawała ostatnie tchnienie.
Ale ja... ja nie przysięgałam, że nie oddam tego pamięt-
nika nikomu. Więc weźcie go, panie, i przeczytajcie,
jeśli chcecie wyczytać z niego coś, co przyniesie pocie-
chę tej biednej sierocie.
Robert najchętniej zabrałby się za czytanie od razu,
przemógł się jednak i wsunąwszy kajet do kieszeni,
sięgnął po filiżankę.
– Jestem pani dozgonnym dłużnikiem, panno Mac-
Kinnon.
Staruszka spojrzała na niego ze smutkiem i potrząs-
nęła głową.
– Mam nadzieję, że to samo będziecie czuć, panie,
kiedy przeczytacie ten pamiętnik. Bo tym dwóm
biednym duszom, o których tam jest napisane, na
pewno już nie pomożecie.
Ostatnie dni przed Bożym Narodzeniem były dla
Hanny bardzo ciężkie. Zbliżały się przecież pierwsze
święta bez lady Winthrop... I trudno teraz było nie
wspominać tych radosnych świąt z przeszłości. Hanna
myślała o tym nieustannie, teraz też, gdy zdobiła
gzyms kominka gałązkami ostrokrzewu i pachnącej
280
Gail Whitiker
cudnie sosny. I czuła, jak jej serce ściska się boleśnie.
Pierwsze samotne święta... A kiedyś do Gillingdon Park
goście zjeżdżali tłumnie, rodzina i przyjaciele. Po
śmierci męża lady Winthrop nie przestała przyjmować
i była panią domu czarującą. Na obiad do Gillingdon
Park potrafiło zjechać pół setki gości, a czasami i wię-
cej... A teraz... teraz nadchodzą święta pełne ciszy. Nikt
nie zaśpiewa kolęd, w przestronnych, pięknych poko-
jach starej rezydencji nikt nie będzie gawędził, śmiał się
głośno, korytarzem nie przemknie gromadka rozba-
wionych dzieci. Nie słychać będzie entuzjastycznych
okrzyków na widok smakowitego placka z konfiturą
czy słynnego świątecznego puddingu pani Brough-
ton... Pusto i cicho...
Lady Winthrop odeszła na zawsze, a Robert nie
powrócił z dalekiej Szkocji, nie przysłał nawet żadnej
wiadomości. Czymże ona zasłużyła sobie na tak smut-
ny los?
Wszyscy w wiosce bardzo ucieszyli się z jej powrotu.
Jako pierwsze z wizytą zjawiły się pani Branksmuir
z córką, teraz już panią Twickenham, pragnące wyra-
zić swoją radość, że znów widzą Hannę, oraz wyrazić
żal, że nie była na ślubie Frances i Philipa. Pani
Branksmuir, naturalnie, nie omieszkała podpytać, czy
Hanna w Londynie nawiązała bliższą znajomość z ja-
kimś dżentelmenem, i zdawała się być zadowolona,
kiedy usłyszała odpowiedź przeczącą. Hanna zdumiała
się, że dla tej damy może mieć to jeszcze jakiekolwiek
znaczenie, skoro Frances i Philip zostali już sobie
poślubieni.
281
Skandaliczne zaloty
Inne panie z okolicznych domów również znalazły
czas, aby wpaść choć na chwilkę, większość z nich
wręczała Hanie zaproszenia na rozmaite spotkania
świąteczne. Hanna przyjęła kilka zaproszeń, mogła
zresztą przyjąć wszystkie, przecież czas żałoby skoń-
czył się już definitywnie, ale ona sama nie była pewna,
czy ma ochotę bywać wśród ludzi. Była coraz bardziej
niespokojna, oszustwo, jakiego dopuszczali się razem
z Robertem, udając dalej rodzeństwo, ciążyło bardzo
na jej sumieniu. I im bliżej było świąt, a od Roberta
nadal nie nadchodziły żadne wiadomości, tym głębsze
stawało się jej przekonanie, że jego wyjazd okazał się
bezowocny i nie ma już żadnej nadziei na dotarcie do
prawdy. Pomna jednak obietnicy, złożonej Robertowi,
nikomu swej tajemnicy nie ujawniała.
Dużo czasu spędzała z Sally, wspominając czasy
dawne i bardzo niedawne. Sally była wzburzona,
słysząc o gwałtownej reakcji lady Montgomery, kiedy
ta usłyszała nowinę o pochodzeniu Hanny. Potem
jednak Sally, pragnąc być sprawiedliwa, zgodziła się
z Hanną, że lady Montgomery przede wszystkim była
rozgoryczona brakiem zaufania za strony własnej
siostry. Ale Hannie trudno było zapomnieć o lodowa-
tym spojrzeniu, jakim obdarzyła ją kobieta, która przed
sekundą była kochającą ciocią Prudence... Ze wzrusze-
niem natomiast wspominała życzliwość sir Rogera,
a na listy od Alice czekała z wielką niecierpliwością.
Alice pisywała regularnie, i wreszcie w jednym z ostat-
nich listów przekazała radosną wiadomość. Pan Stan-
ford poprosił ją o rękę, a ona, naturalnie, jego oświad-
282
Gail Whitiker
czyny przyjęła. Hanna w odpowiedzi napisała do Alice
list wyjątkowo długi, winszując jej serdecznie. Wyrazi-
ła również nadzieję, że może to radosne wydarzenie
zatrze w pamięci lady Montgomery inne wydarzenie,
które kiedyś zupełnie wytrąciło ją z równowagi. Nie-
stety, Alice odpisała, że matka potrzebuje jeszcze
trochę czasu. Czyli nadzieja była niewielka, że lady
Montgomery niebawem pogodzi się z nową sytuacją
Hanny, tym niemniej Hanna cieszyła się szczerze ze
szczęścia Alice.
Hanna westchnęła i złożyła list Alice. Jakże pragnęła
również swoje życie uładzić i czekać na coś z tak
radosną niecierpliwością jak Alice...
Sally podała Hannie nazwisko rodziny, która szuka-
ła guwernantki do swoich dwóch córek, w wieku lat
ośmiu i dwunastu. Poprzednia guwernantka odeszła
nagle, wybierała się ponoć za mąż. Pośpiech, z jakim
odchodziła, wydawał się jej chlebodawcom nieco po-
dejrzany, nie wnikano jednak w to zbyt głęboko
i przede wszystkim usilnie szukano nowej guwernan-
tki, która natychmiast podjęłaby się wykonywania
swoich obowiązków. Szukano więc miłej pani o niena-
gannych manierach, która kształciłaby ich córki zarów-
no w tańcu i dobrym ułożeniu, jak też i w języku
francuskim, matematyce i malowaniu akwarelami.
Ta rodzina mieszkała w Dorset, i dla Hanny byłoby
to rozwiązanie wręcz idealne. Dorset było dostatecznie
daleko, aby nie natknąć się na żadną znajomą osobę,
a ponieważ państwo ci pragnęli przyjąć kogoś jak
283
Skandaliczne zaloty
najprędzej, prawdopodobnie więc nie będą zbytnio
wnikać w szczegóły pochodzenia nowej guwernantki.
Wystarczy, jeśli Hanna, zgodnie z prawdą, powie im,
że jej sytuacja życiowa po śmierci matki zmieniła się
diametralnie. Nikogo to zresztą dziwić nie będzie,
ponieważ nierzadko się zdarzało, że warunki życiowe
siostry zmieniały się drastycznie, gdy po śmierci rodzi-
ców majętność rodową dziedziczył brat.
Hanna, nie czekając, aż zacznie mieć wątpliwości,
napisała szybko list do swoich ewentualnych chlebodaw-
ców, przystając na ich warunki. Proszono, aby nowa
guwernantka zjechała zaraz po świętach, oferowano
pokój i stałą pensję. Hanna zalakowała list i przy-
kładając pieczęć, pomyślała smutno, że od życia oczeki-
wała czegoś więcej niż posady guwernantki w Dorset.
Wyboru jednak nie miała, a kształcenie panienek jest
w końcu zajęciem szlachetnym, w którym może
znajdzie upodobanie, o ile podopieczne nie są małymi
złośnicami.
Wieści od Roberta nadal nie nadchodziły. Hanna
myślała o Robercie bardzo często, zastanawiała się,
gdzie on teraz może być, cóż porabia, czy dowiedział
się czegoś... Może trafił w jakiś ślepy zaułek, a może to,
czego się dowiedział, na zawsze przekreśli ich nadzieje
na wspólne życie... Te myśli były smętne, nie było
w nich ani szczypty radości czy nadziei. I nie było
marzeń, ani o miłości, ani o wspólnym życiu. Po co
budować zamki na lodzie?
Nie marzyła, ale pamiętała... Pamiętała obręcz z sil-
nych męskich ramion, i te pocałunki, gorące i słodkie...
284
Gail Whitiker
Nikt przedtem Hanny nie całował, Robert był pierw-
szy, ale ona czuła, że w niczyich ramionach nie dozna
już tak silnych wzruszeń. Dlatego też chciała jak
najszybciej wyjechać z Gillingdon Park, do tych dwóch
dziewczynek, które niechże już i będą niesforne, bo to
i lepiej, wtedy może uda się jej szybciej wyrzucić
z pamięci te chwile osobliwe, pełne cudnego oszoło-
mienia...
Przysiadła na chwilę na ławie w wykuszu, zapat-
rzyła się w pociemniałe, aksamitne niebo za oknem, na
dalekie gwiazdy, srebrzyste, migoczące. Jedna była
jakby jaśniejsza, większa niż pozostałe. Hanna zamk-
nęła oczy i cichutko wyszeptała życzenie.
– Czuwaj nad nim, gwiazdko srebrzysta... Spraw,
aby omijało go wszelkie zło. I daj mu szczęście, nawet
jeśli w tym szczęściu dla mnie miejsca nie będzie...
Otworzyła oczy i westchnęła ciężko. O tak, niczego
bardziej nie pragnęła. Nic nie było ważniejsze od jego
szczęścia, nawet jeśli da mu je inna kobieta. Bo inaczej
myśleć nie sposób, jeśli kocha się tak bardzo...
Dwudziestego piątego grudnia ranek był bardzo
mroźny. Śnieg sypnął na pola, cały świat stał się biały,
bielusieńki, jak z bajki. Ale Hannę nic nie cieszyło.
Dzień Bożego Narodzenia nadszedł, a Robert nie
przyjechał.
Nie chciała spędzać tego dnia samotnie, dlatego
przyjęła zaproszenie od państwa Branksmuir. Wiedzia-
ła, że będzie jej przykro słuchać wesołych rozmów
i głośnego śmiechu, ale samotność tego dnia byłaby
285
Skandaliczne zaloty
czymś przerażającym. Tego ostatniego dnia w Sussex.
Odpowiedź nadeszła przecież, i następnego dnia Han-
na ruszała do Dorset.
Nie. Nie było najmniejszego powodu, aby zostać
w Gillingdon Park choć jeden dzień dłużej.
Ale... Mimo wszystko były to święta, toteż Hanna
ubrała się odświętnie. W różową suknię z krepy,
wyszywaną perełkami i srebrnymi cekinami, na
spodzie z nieco ciemniejszej satyny. Ramiona przy-
krył pięknie haftowany szal, ręce skryły się w dłu-
gich, nicianych mitenkach, stopy w pantofelkach
z różowego atłasu. Ciemne loki Hanny Sara upięła
wysoko i nałożyła jej na głowę szeroką opaskę,
z aksamitu różowego i białego. Klejnoty wybrała
Hanna skromne. Kolczyki z perełkami i naszyjnik
z pereł, prezenty od lady Winthrop na szesnaste
urodziny Hanny.
Wolnym krokiem zeszła na dół i wydała polecenia.
Niech powóz już zajeżdża, a pan Mudd, jeśli łaska,
niech przyniesie jej pelerynę. I kiedy potem stała
samotnie na środku holu, czekając na pelerynę, znów
opadły ją melancholijne myśli. Dziś po raz ostatni
powóz uwiezie z tego domu jaśnie panienkę Hannę
Winthrop, udającą się z wizytą. Jutro bowiem wyje-
dzie stąd już tylko Hanna Winthrop, skromna guwer-
nantka, udająca się do swych chlebodawców w Dorset.
Hanna zacznie całkiem nowe życie, z dala od Gilling-
don Park, z dala od Roberta i jego słodkiej obietnicy
wspólnego życia.
Usłyszała turkot kół, a więc powóz zajeżdża, trzeba
286
Gail Whitiker
otrząsnąć się ze smutnych myśli i ruszać z wizytą. Po
raz ostatni, przecież jej dotychczasowe życie, życie
szlachetnie urodzonej damy, dobiega końca. Teraz
będzie samotnie, z mozołem wykuwać swój los, jak
setki innych kobiet, tak samo samotnych jak ona,
którym los nie chce sprzyjać. Życie Hanny wypełni
ciężka praca, troska o byt, nie będzie czasu ani siły na
żadne rozdzierające serce wspomnienia, na żadne spe-
kulacje. Co by to było, gdyby...
A gdzież jest pan Mudd? Ociąga się z tą peleryną,
a powóz jest już na podjeździe. Słychać dzwoneczki
przy uprzęży, takie dźwięczne, radosne. Hanna uśmiech-
nęła się do siebie. Pan Briggs zadbał, aby powóz,
wiozący pannę Winthrop, wyglądał odświętnie.
Nagle uśmiech zgasł na jej twarzy, a serce zaczęło
szalony bieg. Ten głos... głos męski, mocniejszy niż
srebrzyste trele dzwoneczków...
Rzuciła się ku drzwiom, żeby otwierać, jak najszyb-
ciej. A z tyłu wołał zadyszany pan Mudd:
– Już jestem, panienko! Panienka wybaczy, oto
peleryna panienki. I pozwolę sobie życzyć panience
wesołych świąt!
– Dziękuję, panie Mudd. I wam też życzę świąt
radosnych. Panie Mudd, a cóż to tam za zamieszanie na
podjeździe?
– Ja nie wiem, panienko, ale Ned przybiegł do mnie
przed chwilą, mówił, że to zajeżdża jakiś obcy powóz,
duży powóz, panienko, zaprzężony w czwórkę koni.
Wstrzymała oddech, a kamerdyner otwierał ciężkie,
dębowe drzwi.
287
Skandaliczne zaloty
Wielki powóz był już pod domem, drzwi powozu
już otwarte. A w tych drzwiach...
On... Wyczekany, wytęskniony...
Jednym skokiem pokonał schody, wpadł do holu,
wyciągnął ramiona...
– Najmilsza! Witaj i wesołych świąt!
Obok stał pan Mudd, ale jej było wszystko jedno.
Ona musiała przytulić głowę do szerokiej piersi, choć
na sekundę, i dopiero potem unieść twarz.
– Witaj, Robercie! I wesołych świąt – szepnęła
prawie niedosłyszalnie, jej ogromne oczy lśniły od łez.
– Najdroższy...
Nagle, przez te łzy, dostrzegła, że z powozu ktoś
jeszcze wysiada. Jakiś mężczyzna, wysoki, postawny,
zbliża się do domu statecznym krokiem. O wiele
starszy od Roberta, w pięknie skrojonym ubraniu
z dobrego materiału, a więc na pewno dżentelmen. To
dziwne, że Robert przywozi do domu na święta kogoś
zupełnie obcego...
Wysunęła się z objęć Roberta, wyrwana już zupełnie
ze swego oszołomienia, świadoma obecności tylu ludzi
wokół.
– Witaj, bracie – powiedziała głośno. – Jestem
szczęśliwa, że zjechałeś na święta. Zaczynałam się
już martwić, że ten czas, tak uroczysty, spędzisz
z dala od domu. Nie dostałam od ciebie żadnej
wieści, Robercie.
– Nie przesłałem, Hanno, bo nie byłem pewien, czy
zdążę dojechać na czas.
Znów zniżył głos, prawie do szeptu.
288
Gail Whitiker
– Gnałem do ciebie jak szalony, najmilsza. I zastaję
ciebie tak piękną...
Obcy dżentelmen wszedł już do holu, pan Mudd
odbierał od niego płaszcz i kapelusz. Hanna spojrzała
na niego, żywiąc w duchu nadzieję, że obcy dżentel-
men nie dostrzegł osobliwej czułości, z jaką lord
Winthrop witał siostrę. Ale w niebieskich oczach
dżentelmena nie było żadnego zdziwienia. Te oczy
były osobliwie wzruszone, i była w nich jeszcze jakaś
ciekawość, wielka ciekawość.
– Robercie, proszę, uczyń mi ten zaszczyt i pozwól
poznać twego gościa!
Robert milczał.
– Robercie? – powtórzyła Hanna, spoglądając na
niego ze zdumieniem.
– Wybacz, Hanno, wybacz – odezwał się dziwnie
zmienionym, nieswoim głosem. – Ale nigdy w życiu
jeszcze nie byłem świadom, że dokonuję czynności tak
ważnej... Moja droga, pozwól, że ci przedstawię hrabie-
go Kilkerrana. Milordzie, pan pozwoli, oto panna
Hanna Winthrop.
Hanna znów spojrzała na Roberta ze zdumieniem.
A dlaczegóż nie przedstawił jej jako swojej siostry?
Dygnęła przed gościem.
– To zaszczyt dla mnie i wielka przyjemność, że
mogę pana poznać, panie hrabio. I pozwolę sobie
złożyć panu życzenia wesołych świąt!
– Dziękuję i pozwalam sobie również złożyć pani
życzenia wesołych świąt – odparł dżentelmen, kłania-
jąc się uprzejmie. – A cały zaszczyt i przyjemność
289
Skandaliczne zaloty
przypadają mi w udziale, panno Winthrop, jako że
mam sposobność przekonać się, iż wszystko, o czym
opowiadał lord Winthrop, jest najszczerszą prawdą.
Głos hrabiego był niski, głęboki i słychać było, że to
przybysz z dalekiej Szkocji. I w tym głosie było jeszcze
coś... coś, co zastanawiało. Spojrzała na Roberta, potem
przeniosła wzrok na starszego pana. Obaj mężczyźni
milczeli, i obaj nie odrywali od niej wzroku. Jakby na
coś czekali... A ona nagle poczuła, że Robert miał rację.
Przedstawienie jej hrabiego Kilkerrana było czymś
niezmiernie ważnym.
Spojrzała jeszcze raz na hrabiego, spojrzała tak
naprawdę.
– Boże...
Nagle wszystko zawirowało, jakby jakaś gigantycz-
na dłoń porwała stary dom i zaczęła kręcić nim bez
opamiętania. Czuła, jak silne ramię Roberta chwyta ją
wpół, słyszała, że Robert mówi coś do niej, ale ona nie
słuchała, wpatrzona w hrabiego, w jego oczy niebies-
kie, oprawione w czarne rzęsy, oczy takie same jak jej
własne...
Hrabia Kilkerran, szkocki par. Dla niej duch, nagle
zmaterializowany, duch człowieka, który prześlado-
wał ją przez długie sześć miesięcy.
Człowieka, który mógł być tylko tą jedną jedyną
osobą. Jej ojcem.
290
Gail Whitiker