ROZDZIAŁ SZÓSTY
Hanna powoli uniosła ciężkie powieki. Spojrzała
w sufit, w ciemność za oknem, ogarnęła spojrzeniem
cały pokój. Jej pokój, niewątpliwie, jakimże jednak
sposobem tu się znalazła? Była przecież w zielonym
salonie, rozmawiała z Robertem, swym bratem...
Bratem... Z jej ust wydobył się cichy jęk. Wróciła
pamięć, wróciły słowa. I ból ogłuszający, odbierający
wszystkie siły. Te kłamstwa, ohydne, nikczemne...
Powoli usiadła na łóżku. W głowie zawirowało, jakby
wypiła o jeden kieliszek wina za dużo. Na stoliku przy
łóżku ktoś postawił zapaloną świecę w lichtarzyku.
Mała wysepka ciepłego światła w mrocznym pokoju...
Przez chwilę wpatrywała się w nią nieruchomym
wzrokiem, potem znów jęknęła i przycisnęła palce do
skroni. Jakby chciała tym gestem zmusić pamięć do
wymazania tych okropnych wspomnień.
Dlaczego? Dlaczego Robert powiedział jej coś tak
przerażającego? Dlaczego twierdzi, że ona nie jest jego
siostrą? W ich wzajemnych stosunkach nigdy nie było
sympatii, ani cienia zażyłości, ale to niemożliwe, żeby
nienawidził Hanny do tego stopnia. Boże przenaj-
świętszy... Ukryła twarz w dłoniach, jej serce, zranio-
ne, skrzywdzone, ledwo kołatało się w piersi. Czuła, że
słabnie, zaczerpnęła więc powietrza, raz, drugi, głębo-
ko, i słabość minęła. Ale ciało nadal drżało, a myśli
straszne rozsadzały czaszkę.
Ona nie jest Hanną Winthrop. Nie urodziła się
w Burgley Hall, wicehrabina Winthrop nie była jej
matką, po prostu ją... znalazła i przygarnęła. Była więc
istotą bez imienia i nazwiska, porzuconą, gdy miała
zaledwie kilka tygodni. I Robert wcale nie jest jej
bratem, jest obcy, zupełnie obcy, nie łączy ich ze sobą
żadne, nawet najdalsze pokrewieństwo. Jest jej krew-
nym w tym samym stopniu co Philip Twickenham czy
jakikolwiek inny dżentelmen.
Kimże więc ona jest? Kim byli jej rodzice? I dlaczego,
na Boga, ją odrzucono?
Sally.
Pokojówka, potem dama do towarzystwa i powier-
nica wicehrabiny, w chorobie najczulsza opiekunka.
Była przy wicehrabinie zawsze, odkąd Hanna sięgała
pamięcią. A dwadzieścia lat temu pojechała ze swoją
panią do Szkocji.
Sally będzie wiedziała, co wydarzyło się w Szkocji
tamtego dnia. Sally powie jej prawdę.
Drzwi uchyliły się dopiero po dłuższej chwili.
104
Gail Whitiker
– Panienka Hanna? – zapytała nieprzytomnym gło-
sem stara służąca, poprawiając przekrzywiony czepek
na siwej głowie. – Na Boga, a cóż to się stało?
– Sally, wybacz, proszę, ale ja muszę, muszę z tobą
porozmawiać – szeptała gorączkowo Hanna. – To
sprawa nader pilna i ważna, z którą nie mogę czekać do
rana.
– Tak, tak, oczywiście, panienko. Ale panienka
wygląda na bardzo wzburzoną.
– Bo jestem wzburzona, Sally, jestem bardzo wzbu-
rzona. Muszę ciebie o coś zapytać, o coś bardzo
ważnego.
Wydawało jej się, że w oczach Sally coś błysnęło,
może niepokój, może nawet strach.
– A o cóż to panienka chce mnie zapytać?
– O to, co wydarzyło się w Szkocji dwadzieścia
jeden lat temu, kiedy mama pojechała w odwiedziny
do lady MacInnes. Sally, ja...
Hanna nabrała głęboko powietrza, czując, że jej
serce, oszalałe, za chwilę wyskoczy z piersi.
– Sally, ja muszę wiedzieć, co mama znalazła
w swoim powozie.
Nawet w nikłym świetle świeczki mogła dostrzec,
jak pomarszczona twarz służącej przybiera barwę
pergaminu.
– Nie, panienko, nie – odezwała się Sally dziwnie
zachrypniętym głosem. – Ja... ja się nie ośmielę...
– Ale ja muszę to wiedzieć, Sally! Muszę!
Wiedziała, że Sally toczy teraz ze sobą walkę. Mijały
sekundy, Hanna czuła, że w korytarzu robi się duszno,
105
Skandaliczne zaloty
jakby był za ciasny, jakby przeciwległe ściany nagle
zaczęły przybliżać się do siebie... Boże wielki! Czy ta
Sally nie pojmuje, jak Hannie potrzebna jest cała
prawda? Nie garść prawdy, ale cała!
– Dobrze, panienko. Ale proszę wejść, nie będziemy
rozmawiały o tym na korytarzu.
Hanna wsunęła się do środka i kiedy tylko drzwi
zamknęły się za nią, zdyszanym głosem wyrzuciła
z siebie pytanie teraz dla niej najważniejsze.
– Czy to prawda, Sally?
Sally w milczeniu sięgnęła po swoją świecę, zapaliła
ją od świecy Hanny i postawiła na stole.
– Niech panienka siada i najpierw powie, co tam
panience kto nagadał.
Hanna przysiadła na krześle i szybko, bezładnie
powtórzyła to, czego Robert dowiedział się od lady
MacInnes.
– Chryste Panie! – krzyknęła Sally i chwyciła się za
serce. Jej oczy zalśniły.
– Sally, nie płacz, błagam, powiedz mi...
– Och, panienko – szepnęła Sally, drżącą ręką wycią-
gając z rękawa chusteczkę. – Zawsze się bałam, że to się
kiedyś wyda, i niedobrze, że panienka o niczym nie
wie. Wciąż myślałam o tym, zastanawiałam się, kto
w końcu powie panience. Gdyby to któryś ze służą-
cych, zawsze mogłabym powiedzieć, że to kłamstwo.
Ale skoro powiedział to sam lord Winthrop, a usłyszał
to od lady MacInnes...
– Czyli... to prawda – szepnęła Hanna. – Ja... ja nie
jestem Hanna Winthrop.
106
Gail Whitiker
– Nonsens – burknęła służąca, nagle odzyskując
rezon. – Panienka jest Hanną Winthrop, tak jak ja
jestem Sally Taylor. Tylko panienka... urodziła się
trochę inaczej. Pani wicehrabina...
– Ona mnie nie urodziła – przerwała Hanna głu-
chym głosem. – A więc ja nie mogę... nie jestem
Hanną Winthrop.
Siedziała nieruchoma jak lalka, ze wzrokiem wbitym
w podłogę. Zdawała sobie sprawę, że Sally mówi, coś
tłumaczy, ale do niej nie docierało ani jedno słowo. Była
jak ogłuszona. Bo do tej chwili tliła się w niej jeszcze
iskierka nadziei, że to nieprawda. I czepiała się myśli, że
Robert wymyślił tę przerażającą historię, żeby ją
poniżyć, zdyskredytować w oczach innych. Ale Sally
Taylor nie miała najmniejszego powodu, aby kłamać.
Sally Taylor mówiła prawdę.
Powoli uniosła głowę, spojrzała na staruszkę oczami
pełnymi rozpaczy.
– Ja... – zaczęła z wielkim wysiłkiem – ja nie potrafię
uwierzyć, że mama... że lady Winthrop oszukiwała
mnie przez tyle lat.
– Nie, nie, panienko, to nie tak – zaprzeczyła
gwałtownie Sally i jej oczy znów napełniły się łzami.
– I niech panienka teraz przypadkiem nie myśli sobie,
że pani wicehrabina, Panie Boże, świeć nad jej duszą,
nie kochała panienki. Rzadko która matka tak kocha
swoje dziecko. Ona była taka samotna, taka nieszczęś-
liwa, kiedy jej mąż umarł. I zawsze pragnęła jeszcze
jednego dziecka. A panienka była dla niej jak najwięk-
szy skarb. I chciała powiedzieć panience prawdę, ja
107
Skandaliczne zaloty
wiem... Tego ostatniego wieczoru, kiedy pomagałam
jej ułożyć się do snu, powiedziała mi, że następnego
ranka wszystko panience wyzna, panienka jest już
dostatecznie dorosła, aby zrozumieć. Ale nie zdążyła,
bo przecież tej nocy Pan Bóg wezwał ją do siebie.
– Sally... a więc ty... ja proszę, błagam... opowiedz
mi wszystko.
I Sally, siąkając nosem i ocierając co chwilę łzy,
opowiedziała wszystko. O tym, jak lady Winthrop,
pogrążona w rozpaczy po śmierci męża, udała się do
Szkocji i przez osiem miesięcy bawiła u lady MacInnes.
Jak w drodze powrotnej znalazła w swoim powozie
porzucone maleństwo, zabrała je do domu i chowała
jak własne, najukochańsze.
– A powiedz, Sally... Któż to mógł porzucić maleń-
kie dziecko?
– Sama chciałabym wiedzieć, panienko! A panienka
owinięta była w piękny szal, cieniutki i delikatny, jak
puszek ostu. Ale ten szal nie mógł naprowadzić na
żaden ślad.
– A w nocy... naprawdę nikt niczego nie zauważył?
– Nie. Pani wicehrabina pytała się stangreta, ale on
powiedział, że nie widział koło powozu żywej duszy.
A potem ja znalazłam ten list...
Hanna czuła, że wszystko w niej sztywnieje.
– List? Jaki list, Sally?
– Był wetknięty pod ten szal, panienko. Ale ten ktoś
wcale nie napisał, czyje jest to dzieciątko.
– I prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiem.
– Chyba nie, panienko.
108
Gail Whitiker
– Ale ja nie rozumiem... Powiedz, Sally, dlaczego
mama... lady Winthrop nie kazała zanieść tego dziec-
ka... to znaczy mnie... do zajazdu?
– Chciała to zrobić, panienko. Ale panienka nagle
zapłakała, tak cichutko, żałośnie. I lady Winthrop
znów zsunęła ten szal z główki panienki, i znów
zapatrzyła się na panienkę, a ja już wiedziałam, że ona
panienki nikomu nie odda. Panienka była ślicznym
dzieckiem, zawsze miała takie wielkie oczy... A wtedy
to panienka jeszcze raz zakwiliła, pisnęła jak ptaszek,
po czym nagle uśmiechnęła się tak słodko, że serce się
ściskało. I pani wicehrabina zupełnie straciła głowę.
Przytuliła panienkę mocno, głaskała po buzi, mówiła,
że już dawno nie trzymała w ramionach czegoś tak
małego i drogocennego. A potem powiedziała, że
panienka jest darem od Boga.
– Tak powiedziała? – szepnęła Hanna.
– Tak. Bóg chciał jej wynagrodzić, że tak szybko
zabrał jej męża. A panienka wie, że drugie imię panienki,
Jean, to szkockie imię, które znaczy ,,dar od Boga’’?
– Nie, nie wiedziałam. Ale mów, Sally... I lady
Winthrop zabrała mnie ze sobą?
– Tak. Kazała stangretowi ruszać natychmiast. No
i przywiozła panienkę do Sussex.
Hannie, w środku skołatanej i roztrzęsionej, nagle
udało się wyczarować nikły uśmiech.
– Sally? Na pewno pomyślałaś, że mama... że lady
Winthrop postąpiła nieco osobliwie.
– A jakże! – odparła Sally, również z uśmiechem.
– Powiedziałam jej to wprost, ośmieliłam się nawet
109
Skandaliczne zaloty
zapytać, czy pani wicehrabina pomyślała o tym, co
ludzie powiedzą. Bo to paradne, żeby szacowna wdo-
wa przywoziła sobie dziecko z jakiegoś odludzia.
A pani wicehrabina kołysała panienkę i mówiła, że nikt
nigdy się nie domyśli, że to nie jest jej dziecko. I ufa mi,
że dochowam tajemnicy. A nikt niczemu dziwić się nie
będzie, przecież ona mogła nosić pod sercem dziecko
swego męża i urodzić je w Szkocji.
– Ale lady MacInnes widziała przecież, że mama...
lady Winthrop nie była przy nadziei!
Twarz Sally spoważniała.
– Tak, panienko. Dlatego pani wicehrabina napisała
list do lady MacInnes i wyłożyła w nim wszystko.
– Kuzynka... lady MacInnes była zapewne wstrząś-
nięta.
– I to jak, panienko! Tydzień później zjechała do
Gillingdon Park i próbowała wyperswadować lady
Winthrop jej zamysł. Ale pani wicehrabina za nic nie
dała się przekonać.
– Mimo to lady MacInnes milczała przez tyle lat.
– Bo matka panienki wymusiła na niej obietnicę, że
nikomu nie piśnie ani słowa. Chyba że będzie to
nadzwyczaj konieczne.
Nadzwyczaj konieczne... Jak teraz, gdy trzydzieści
tysięcy funtów z fortuny Winthropów ma otrzymać
nieślubne dziecko jakiejś zmarłej kobiety... Tę gorzką
myśl Hanna zatrzymała jednak dla siebie.
– Sally? A czy to przeze mnie stosunki między lady
Winthrop i lady MacInnes stały się tak chłodne?
Podobno przedtem były bardzo zaprzyjaźnione.
110
Gail Whitiker
– Sadzę, że tak, panienko. I wiem, że matce panienki
było bardzo przykro z tego powodu. Ale ona pragnęła
ponad wszystko na świecie, żeby panienka chowała się
w spokoju. Kiedyś to nawet powiedziała mi, że ten
ktoś, kto podrzucił panienkę do jej powozu, zrobił to
w dobrej wierze, chciał, aby panienkę spotkał lepszy
los. I Bóg mi świadkiem, że tak się stało. Lady Winthrop
zawsze bardzo kochała panienkę i była gotowa przy-
chylić jej nieba.
Hanna smutno pokiwała głową. Boże drogi, przecież
ona wiedziała najlepiej, jaką miała matkę... Zamyślona,
nie zauważyła, że stara służąca wstała z krzesła
i zaczyna szperać w szufladzie komody.
– Proszę, panienko! Nadeszła pora, żeby oddać to
panience.
Na stole, przed Hanną, leżało małe zawiniątko. Coś
niedużego, zawiniętego w kawałek białego jedwabiu,
przewiązanego różową wstążką. Hanna przez chwilę
w milczeniu wpatrywała się w zawiniątko. Jak Pan-
dora nad swoją puszką... Przecież ona też zaraz sięgnie
po coś, co zapewne potwierdzi słowa Sally. Słowa,
które na zawsze odmienią życie Hanny.
Drżącymi palcami rozwinęła kawałek jedwabiu.
Szal był piękny, przepiękny. Jasnozielona mgiełka,
delikatnie pieszcząca jej dłonie. Kiedy rozkładała szal
na stole, coś nagle zaszeleściło cichutko.
– To ten list, panienko.
Na kawałku pożółkłego pergaminu widniały wy-
blakłe litery, prawie nieczytelne. Te litery ktoś jednak
wykaligrafował starannie, składając zdania być może
111
Skandaliczne zaloty
nieco nieporadne, ale i tak jednoznaczne w swej
wymowie.
,,Pokornie proszę, ulitujcie się nad niewinną dzieci-
ną. Ja nie mogę wziąć jej na chowanie, a to sierotka.
Matka ją odumarła, a ojciec nic nie wie, że to niebożąt-
ko przyszło na świat. Pomóżcie jej, dobrzy ludzie, ta
dziecina zasługuje na lepszy los’’.
Hanna zagryzła wargi, zanim zaczęły drżeć. Ten
list... to świadectwo jej narodzin, a jasnozielony delikat-
ny szal... to jej sukienka do chrztu. Jedyne dowody, że
ma jakieś swoje korzenie... jakichś swoich rodziców...
I dowody niezbite na to, że nigdy nie była i nie jest
Hanną Winthrop.
Rano, po obudzeniu, Robert był przekonany, że ma
za sobą noc niewiele lepszą niż Hanna. Czuł się podle,
gorzej niż zbity pies. A jak niby miał się czuć? Zaniósł
nieprzytomną Hannę do jej pokoju i czuwał przy niej,
dopóki nie zasnęła. Potem wrócił do biblioteki, nalał
sobie potężną porcję brandy. Wypił jednym haustem,
znów sobie nalał i znów wypił do dna. Ale nawet ten
mocny trunek nie był w stanie wymazać z jego pamięci
obrazu ściągniętej bólem twarzy Hanny. Nie, tej twa-
rzy nie zapomni do końca swoich dni. I nie istniał już
nawet najmniejszy cień podejrzenia, że Hanna znała
prawdę. Największa aktorka nie potrafiłaby udawać
takiej rozpaczy i przerażenia.
Potem, siedząc samotnie nad swoim śniadaniem,
Robert próbował wstawić się w położenie Hanny
wczorajszego wieczoru, ale to przekraczało jego siły.
112
Gail Whitiker
Nie, nie potrafił sobie wyobrazić, co by czuł, gdyby
ktoś, prawie obcy, powiedział mu, że nie jest on
tym kimś, za kogo uważał się od chwili, gdy Pan
Bóg dał mu świadomość siebie i swojego pochodze-
nia. Co by czuł, gdyby ktoś nagle wyjawił mu
okropną tajemnicę, mówiąc, że jest półsierotą, dziec-
kiem bezimiennym, porzuconym w powozie nie-
znanej osoby. Dzieckiem odrzuconym, komuś zupeł-
nie niepotrzebnym.
Lokaj ponownie napełnił jego filiżankę, Robert pod-
niósł ją do ust i ręka nagle zawisła w powietrzu. I cóż
powie mu Hanna tego ranka? Czy dalej będzie twier-
dziła, że on kłamie i rzucała mu w twarz oskarżenia?
Że chce odebrać jej spadek albo odpłacić się za zarzut,
że nie kochał matki, tak jak syn kochać powinien?
I teraz on za to chce Hannę zniszczyć, upokorzyć... Na
Boga, chyba nie myśli, że on jest tak podły...
– Dzień dobry, lordzie Winthrop!
Ręka drgnęła, gorąca kawa polała się na stół. Robert
zaklął cicho i zerwał się na równe nogi. Hanna stała
w drzwiach, nie przestępując progu, jakby niepewna,
czy jej obecność w tym pokoju jest pożądana. Była
blada, oczy podkrążone, bez blasku. Jeśli spała tej nocy,
to na pewno bardzo krótko. I na pewno płakała.
Chciał podejść do niej, powiedzieć coś serdecznie, ale
instynkt ostrzegł, że teraz do Hanny zbliżać się nie
powinien.
– Witaj, Hanno! Jak się czujesz?
– Dziękuję, lordzie Winthrop – odparła, nie ruszając
się z miejsca. – Czuję się nieźle.
113
Skandaliczne zaloty
– Hanno, bardzo proszę, siadaj. Śniadanie na stole.
– Dziękuję. Nie wiem, czy jego lordowska mość
będzie zadowolony... Nie, dziękuję, nie jestem głodna.
– Może napijesz się chociaż herbaty? Hanno...
– Herbaty? Herbaty napiję się z przyjemnością.
Robert ruchem ręki odesłał lokaja, potem podszedł
do Hanny i wziąwszy ją pod ramię, podprowadził do
stołu i podsunął krzesło.
– Hanno, może jednak zjesz coś?
– Nie, dziękuję – bąknęła, przysiadając na krześle.
– Napiłabym się tylko herbaty.
Robert osobiście zajął się nalewaniem herbaty. Za-
wsze dbały o szczegóły, w ciągu tych kilku dni zdążył
zauważyć, jaką herbatę lubi Hanna. Z kroplą mleka
i małą łyżeczką cukru. On najchętniej wlałby jeszcze
do tej herbaty porządny łyk brandy, nie był jednak
pewien, jak Hanna zareagowałaby na mocny trunek
o tak wczesnej porze.
– Bardzo proszę – powiedział, stawiając przed nią
filiżankę z najcieńszej porcelany.
– Dziękuję – odparła z ledwo dostrzegalnym uśmie-
chem, lekko skinąwszy głową.
On też się uśmiechnął i usiadłszy na krześle na-
przeciwko, gorączkowo się zastanawiał, od czego za-
cząć rozmowę.
– Hanno, boleję bardzo, że musiałem ci to wczoraj
powiedzieć. I nie zrobiłem tego po to, żeby ciebie zranić.
– Wiem.
Powoli podniosła filiżankę do ust. Jej ręka drżała, ale
ani jedna kropla nie wylała się na stół.
114
Gail Whitiker
– Ja niczego nie zmyśliłem, Hanno. Nie potrafiłbym
ciebie okłamać w tak okrutny sposób.
Hanna wypiła parę łyków i przymknęła oczy, roz-
koszując się gorącym płynem.
– Wiem – powtórzyła, odstawiając filiżankę na
spodeczek. – Nigdy nas nie łączyło jakieś cieplejsze
uczucie, lordzie Winthrop, ale nie wierzę, żebyś był pan
zdolny do takiego okrucieństwa. A poza tym... Przy-
znaję, bardzo trudno było mi pogodzić się z tym, co
usłyszałam. I dlatego jeszcze wczoraj, po naszej roz-
mowie, poszłam do Sally.
– Do Sally?
– Tak, wasza lordowska mość. Tylko Sally mogła to
wszystko potwierdzić. Przecież ona była w Szkocji
razem z mamą... z lady Winthrop i nie ma najmniej-
szego powodu, aby mnie okłamywać.
– Sprawdzałaś, czy to ja nie kłamię?
– Szukałam potwierdzenia pańskich słów, milor-
dzie. Ja nie winię pana, żeś wczoraj mi powtórzył, co
mówiła lady MacInnes. Tym bardziej że to prawda,
i mama... znaczy pani wicehrabina... tę prawdę prag-
nęła mi wyznać.
Pani wicehrabina. A on był już tylko i wyłącznie
milordem, choć z uporem zwracał się do niej po
imieniu. Czyli Hanna wiedziała na pewno, że kobieta,
która ją wychowała, nie była jej rodzoną matką, a on
nie jest jej bratem. Dlatego skrupulatnie używa przyję-
tych form i tylko jej mieniąca się twarz zdradza, ile
kosztuje ją to wysiłku.
– Hanno... Sądzę, że będziemy musieli jeszcze
115
Skandaliczne zaloty
niejedną sprawę omówić. I proszę, wręcz nalegam, nie
zachowuj się tak, jakby wszystko nagle się zmieniło.
– Przecież się zmieniło, milordzie.
– Owszem. Zmieniło się coś, coś bardzo ważnego. Ale
w oczach ludzi, którzy znali ciebie, pozostaniesz tym,
kim jesteś, Hanno. Jesteś przecież tą samą osobą, Hanno.
– Nie jestem, milordzie.
Jej spokojny dotychczas głos nagle zadrżał.
– Nie jestem Hanną Winthrop i pan wiesz o tym
doskonale. Jakże można udawać, że jestem tą samą
osobą? Czy pan możesz sobie wyobrazić, jak to jest,
kiedy człowiek budzi się rano i nie potrafi sobie
powiedzieć, kim jest naprawdę?
– Nie. Nie potrafię sobie wyobrazić – odparł Robert,
nie próbując pocieszać jej pustymi frazesami. – Ale
pragnę, abyśmy tej sytuacji, jakże trudnej, nie utrud-
niali jeszcze bardziej. Dlatego nie chcę, aby ktokolwiek
się o tym dowiedział. Ty niczemu nie jesteś winna,
Hanno, a jeśli czuję gniew czy żal, to tylko do matki
i tylko z jednego jedynego powodu. Że nie powiedziała
prawdy ani tobie, ani mnie.
Hanna opuściła głowę.
– Tak. Powinna była mi powiedzieć – powiedziała
cichym głosem. – Przecież nie tylko Sally znała prawdę.
Znała ją również lady MacInnes i z pewnością jej mąż.
Także służący, którzy byli wtedy z panią wicehrabiną
w Szkocji. Może nawet cała służba w Gllingdon Park
wie, że nie jestem rodzoną córką pani wicehrabiny!
Dlaczego więc milczała, skoro tyle osób w każdej
chwili mogło tę prawdę ujawnić?
116
Gail Whitiker
Robert patrzył na Hannę z przestrachem. Drżała na
całym ciele, wręcz konwulsyjnie, a on nigdy jeszcze nie
widział nikogo, kto byłby tak załamany i tak bardzo
nieszczęśliwy.
– Nie wiem, Hanno. Może bała się twojej reakcji,
bała się, że będziesz jej coś wyrzucać, dlatego od-
wlekała to w nieskończoność...
– I dlaczego? – krzyknęła nagle Hanna. – Przecież
właśnie o to mam do niej żal! Przez dwadzieścia lat
żyłam w przeświadczeniu, że jestem jej rodzoną córką,
że wyszłam z tego gniazda! I mam prawo do jej miłości,
mam też prawo kochać ją, jak matkę prawdziwą!
– Bo ona była twoją prawdziwą matką, Hanno,
mimo tych wszystkich smutnych okoliczności. Poko-
chała ciebie i wychowała jak własne dziecko. Jak
możesz nie nazwać jej swoją matką?
– Ona mnie nie urodziła.
– Naturalnie! Zrobił to ktoś, kto potem ciebie nie
chciał.
Było za późno, aby cofnąć nieopatrzne słowa. Hanna
zbladła jeszcze bardziej.
– Proszę, wybacz! – krzyknął, podrywając się z krze-
sła. – Nie chciałem, żeby zabrzmiało to tak bezwzględ-
nie.
– Niech pan nie przeprasza, milordzie, przecież to
prawda. Ta kobieta, która mnie urodziła, nie kochała
mnie. Przecież mnie porzuciła...
– Ale ta kobieta już wtedy nie żyła. Tak było
napisane w tym liście. I cóż ona mogła zrobić?
– Nie wiem – mówiła Hanna głosem coraz bardziej
117
Skandaliczne zaloty
rozżalonym. – Myślę, że zawsze można coś zrobić. Jeśli
moja matka wiedziała, że umiera, albo podejrzewała,
że niebawem rozstanie się z życiem, mogła mnie
komuś oddać albo oddać do sierocińca. Matka powinna
zadbać o dobro dziecka.
– Myślę, Hanno, że nie zawsze można coś zrobić
– tłumaczył Robert łagodnie. – I może twoja matka
prosiła kogoś, żeby ciebie przygarnął, a ten ktoś nie
mógł tego zrobić, może coś mu się przydarzyło, i prag-
nąc zapewnić ci lepszy los...
– Podrzucił mnie do powozu obcej damy? Proszę
wybaczyć, milordzie, ale ja, w przeciwieństwie do
pana, nie widzę, żeby było w tym coś szlachetnego.
Nie spierał się. W oczach Hanny było tyle żalu, tyle
łez, wiedział, że nic jej teraz nie ukoi, a jednym
niezręcznym słowem może rozżalić ją jeszcze bardziej.
Drżącą ręką odstawiła na stół filiżankę z niedopitą
herbatą i wstała z krzesła.
– Dokąd idziesz, Hanno?
– Do mojego pokoju, milordzie. Muszę jeszcze wiele
przemyśleć. Lordzie Winthrop...
Odwróciła się nagle, po raz pierwszy w czasie ich
rozmowy spojrzała mu prosto w twarz. W jej oczach
dostrzegł to, czego się spodziewał. Udrękę.
– Lordzie Winthrop, jestem wdzięczna za pańską
propozycję, aby zachować milczenie. Nie jest mi łatwo
pogodzić się z nową sytuacją ani też zdecydować, jak
dalej ma wyglądać moje życie. Ale byłoby mi jeszcze
trudniej, gdyby wszyscy dookoła byli tego świadomi.
Lordzie Winthrop, czy możesz mi pan wyjawić... Lady
118
Gail Whitiker
MacInnes tak spieszyła do pana, żeby przekazać tę...
prawdę o mnie?
– Tak.
– Czyli to właśnie było tym kłopotliwym położe-
niem, w jakim pan się znalazłeś?
– Wybacz, Hanno, mój nietakt. Nie powinienem
był użyć tych słów, ale byłem wzburzony...
– To zrozumiałe. A czy lady MacInnes teraz już
będzie dzielić się z innymi tą... nowiną?
– Lady MacInnes nie zamierza niczego rozgłaszać.
A mnie przekazała tę nowinę, bo nie chciała, abym
kiedyś dowiedział się o tym od obcych. Reszta rodziny
nie żywi wobec ciebie żadnych podejrzeń i dlatego
uważam, że najlepiej będzie, jeśli nikomu o niczym
mówić nie będziemy.
– Dziękuję, milordzie. I jeszcze jedno... ja nie wiem,
czy wolno mi nosić żałobę po damie, która nie była
nawet moją krewną...
– Hanno!
– Ale jeśli wasza lordowska mość łaskawie zezwoli,
pragnęłabym chociaż nosić stroje na wpół żałobne
przez trzy miesiące. A jeśli ktoś spyta, czemu tak
szybko wróciłam do kolorów, powiem, że... mama
sobie tego życzyła...
Głos był drżący, po alabastrowych policzkach płynę-
ły gorzkie łzy. Robert nie wahał się ani sekundy.
Wyciągnął ramiona i przygarnął do siebie szlochającą
dziewczynę. Wyczuł jej opór, delikatny, potem jej ciało
zmiękło. Robert delikatnie głaskał ją po głowie, po
karczku, ciepłym, aksamitnym. I wiedział, że nie ma
119
Skandaliczne zaloty
w tym żadnej namiętności. On naprawdę chciał to
nieszczęśliwe stworzenie pocieszyć, ukoić...
Kiedy łkanie ucichło, odsunął ją delikatnie na długość
ramienia i spojrzał w spłakane oczy.
– Hanno! Nie znałaś innej matki niż moja matka.
A ona kochała ciebie gorąco, jak własne dziecko. A więc
była i twoją matką, Hanno. Dla mnie jesteś jej córką
i masz święte prawo nosić po niej żałobę. Przecież ją
kochałaś...
– O, tak, milordzie... I dziękuję, milordzie.
– Milordzie? Jeszcze wczoraj byłem dla ciebie Robe-
rtem.
– Ale od wczoraj wszystko się zmieniło, milordzie
– powiedziała smutno Hanna. – I ja nie potrafię
udawać kogoś innego, niż jestem.
Zamknęła oczy, po policzkach znów spłynęły łzy.
– Proszę wybaczyć, milordzie, że się oddalę. Będzie-
my mogli znów pomówić, kiedy poczuję się silniejsza.
Robert opuścił ręce.
– Jestem do twojej dyspozycji, Hanno.
– I mam jeszcze jedną prośbę. Bardzo proszę, bądź
pan łaskaw pożegnać ode mnie lady MacInnes. Wiem,
że dziś rusza w drogę powrotną do domu, a sądzę, że
lepiej będzie, jeśli nie będę kłopotać jej już moją osobą.
– Myślę jednak, że na pewno będzie chciała się
z tobą pożegnać.
Hanna uśmiechnęła się smutno.
– Wątpię, milordzie. Lady MacInnes wie, że nie
jestem jej krewną. I to ja zniszczyłam jej przyjaźń
z lady Winthrop.
120
Gail Whitiker
– Nie sądzę, Hanno, żeby miała o to żal do ciebie.
– Ale ja zawsze będę czuła się winna. Wiem, że one
kiedyś bardzo się kochały, jak siostry, i to ja je
rozdzieliłam. A kochały się bardzo, przecież tylko
dlatego lady MacInnes milczała przez tyle lat.
Odwróciła się, gotowa już się oddalić. I znów
spojrzała na niego.
– Milordzie? Czy zamierzasz pan niezwłocznie
wracać do Londynu?
– Nie, Hanno. Zostanę tu dłużej, dopóki oboje nie
zdecydujemy, co zamierzamy dalej czynić.
– Proszę się nie obawiać, milordzie. Ja nie za-
mierzam niczego utrudniać.
Robert patrzył, jak promień porannego słońca pada
na głowę Hanny, pieści jej ciemne loki, nadając im
wiele innych płomiennych barw. I pomyślał, że on
chyba jeszcze nigdy nie widział takiego bogactwa
kolorów i odcieni na jednej połyskującej główce.
– Wiem, Hanno.
121
Skandaliczne zaloty