ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Następnego dnia pan Stanford o oznaczonej porze
zjawił się przy Cavendish Square, aby wraz z lordem
Wintropem, jego siostrą i kuzynką udać się na
przejażdżkę po parku. Niestety, ta przyjemność
nie zaczęła się w atmosferze najlepszej. Alice szy-
kowała się niemal od świtu, trzy razy zmieniała
suknie, przed lustrem przesiedziała bitą godzinę.
W rezultacie wyglądała nadzwyczaj elegancko, zbyt
elegancko jak na zwykłą przejażdżkę po parku.
Tak przynajmniej w skrytości ducha oceniła ją
Hanna, która sama ubrała się bardzo skromnie,
nie spodziewając się żadnych miłych uwag na temat
swego stroju. Niestety, kiedy obie panie zeszły
na dół, pan Stanford najgorętszymi komplementami
obsypał Hannę. Nie pozostawało jej nic innego,
jak miło podziękować. Jednak z niepokojem zerkała
na zmienioną twarzyczkę Alice, a potem dołożyła
wszelkich starań, aby uwaga pana Stanforda skupiła
się na kuzynce.
Na szczęście Robert, jak zwykle, zachował przytom-
ność umysłu i z góry uprzedzając jakiekolwiek dąsy
i komplikacje, spokojnie zasugerował, że on i pan
Stanford siądą obok siebie i będą mieli przyjemność
spoglądania na obie damy. Hanna błogosławiła w du-
chu jego dar przewidywania, mogła sobie przecież
wyobrazić katusze Alice, gdyby to Hanna zajęła miej-
sce obok jej drogocennego pana Stanforda.
Mimo tej początkowo kłopotliwej sytuacji, atmo-
sfera powoli się poprawiała, także i za sprawą pogody,
wprost wymarzonej na przejażdżkę. Park zapchany
był powozami, co wcale nie psuło przyjemności. Stang-
ret poruszał się ściśle według wskazówek Roberta,
podpowiadającego bezbłędnie, która aleja będzie mniej
zatłoczona, lub też o powierzchni odpowiednio utwar-
dzonej i konie będą mogły pobiec kłusem, a pasażero-
wie powozu poczuć na twarzach przyjemny wietrzyk.
Alice, już rozpogodzona, paplała jak najęta, jak to
Alice, w nieco egzaltowany sposób. Hanna była szczęś-
liwa, że kuzynka odzyskała humor, jej nastrój jednak
nie był najlepszy. Ilekroć znajdowała się w większym
towarzystwie, jej własna niejasna sytuacja stawała się
jeszcze bardziej przygnębiająca. Boże drogi... Jakież
byłoby jej życie, gdyby lady Winthrop nie przygarnęła
znajdy? Teraz zapewne szorowałaby czyjeś podłogi
albo usługiwała pyszałkowatej damie. Może stałaby za
ladą w jakimś sklepiku, może biegałaby z piwem po
brudnym wyszynku... W każdym razie na pewno nie
179
Skandaliczne zaloty
jechałaby teraz w jednym powozie z dwoma dżentel-
menami, z których jeden był wicehrabią, drugi zaś ten
tytuł ma zagwarantowany, a dama obok na pewno
wkrótce za jakiegoś wicehrabiego wyjdzie za mąż.
I Hannę nękało uczucie bardzo nieprzyjemne, że ona
do tego grona absolutnie nie pasuje.
– Panno Winthrop? – zagadnął nagle pan Stanford.
– Jesteś pani taka milcząca. Uleciałaś myślami, czy też
rozkoszujesz się piękną pogodą?
Hanna uniosła głowę i zarumieniła się, zauważyw-
szy, że oczy wszystkich zwrócone są na nią.
– Proszę wybaczyć, nie chciałabym wydać się nie-
uprzejma, ale rzeczywiście, myślami błądziłam gdzie
indziej.
– Mam nadzieję, że to nie brak zainteresowania
naszym towarzystwem powoduje nieobecność pani
ducha.
– Ależ skąd! I jeszcze raz proszę wybaczyć, ale to
sprawy rodzinne zaprzątają mi głowę.
Na tę odpowiedź Hanna mogła sobie pozwolić.
Wszyscy sądzą zapewne, że wspomina zmarłą matkę...
– Teraz postaram się być gościem jak najwdzięcz-
niejszym.
– Jakże to tak! – wykrzyknęła z oburzeniem Alice.
– Kuzynka wcale nie jest gościem. Kuzynka jest
członkiem rodziny.
– Jedynym tu gościem jestem ja – zadeklarował pan
Stanford.
Z opresji, jak zwykle, ratował Hannę Robert.
– A mnie się wydaje, że dziś wszyscy państwo są
180
Gail Whitiker
moimi gośćmi – oświadczył z uśmiechem. – Prawda,
Hanno?
Spojrzała w jego oczy, ciemne i pogodne. Było
w nich tyle troski i... ciepła, tak, szczególnie ciepła było
nagle bardzo dużo.
– Tak... chyba tak właśnie jest – wyjąkała, umykając
spojrzeniem w bok. Boże, cóż ona dojrzała w tych
oczach? Chyba nie... Nonsens! Robert z pewnością nie
żywi wobec niej jakichś szczególnych uczuć. On po
prostu dba, aby wszyscy bawili się dobrze.
I kiedy powóz zajeżdżał z powrotem przed dom
przy Cavendish Square, Hanna była pewna, że wszys-
cy bawili się wspaniale. Nie było już przecież potem
żadnych kłopotliwych momentów, głównie dzięki
Robertowi, który bardzo zręcznie kierował rozmową.
Nikt nie czuł się pomijany, nikt nikomu nie poświęcał
zbyt wiele uwagi. Dla Alice z pewnością było to
pewnego rodzaju rozczarowaniem, ale takie rozczaro-
wanie można przecież przeżyć.
Niestety, rozczarowanie było bolesne. Jeszcze tego
samego dnia, pod wieczór, kiedy Alice i Hanna były
w domu same, Alice nieco drżącym głosem powtórzyła
swoją opinię, że pan Stanfrod jest bardziej zaintereso-
wany Hanną.
– Co też mówisz, Alice! – zaprzeczała żarliwie
Hanna. – Rozmawiałyśmy przecież już o tym. Pan
Stanford jest szarmancki wobec wszystkich dam.
– Tak? A nie zauważyłaś, jak on się w ciebie
wpatrywał przez całą drogę? – mówiła rozżalona Alice,
181
Skandaliczne zaloty
nie odrywając oczu od swego tamborka. – Jest tobą
oczarowany, Hanno. A zresztą... Cóż w tym dziw-
nego? Jesteś taka wytworna, potrafisz wysłowić się
pięknie, a mnie często brakuje słów odpowiednich, pan
Stanford na pewno to zauważył.
– A mnie się wydaje, Alice, że pan Stanford zauwa-
żył coś innego – mówiła łagodnym głosem Hanna,
poklepując czule kuzynkę po dłoni. – Zauważył śliczną
młodą damę, która może trochę zbyt gorliwie okazuje
mu swoją przychylność.
Alice zwolna uniosła głowę i wlepiła w Hannę swoje
brązowe oczy, a spojrzenie jej było teraz tak rzewne jak
u spaniela.
– Naprawdę tak uważasz, Hanno?
– Naturalnie. I zobaczył jeszcze drugą damę, która
zachowuje się z umiarem, i tę właśnie damę potrak-
tował jak wyzwanie.
– Czyli uważasz, Hanno, że nie okazując mu szcze-
gólnej przychylności, można obudzić jego ciekawość?
– Sądzę, że tak.
Oczy Alice rozbłysły.
– Pojmuję twój fortel – odezwała się raźnym gło-
sem. – Dama ma większe szanse u dżentelmena, jeśli
udaje, że wcale jej na nim nie zależy.
Hanna, zajęta nawlekaniem jedwabnej nici, uśmiech-
nęła się wyrozumiale.
– Sądzę, Alice, że trochę tajemniczości nie zawadzi.
A ty, wybacz proszę, okazujesz swoją przychylność tak
otwarcie.
– Ale to jest silniejsze ode mnie. Pan Stanford jest
182
Gail Whitiker
tak miłym dżentelmenem i tak przystojnym, że nie
sposób pozostać wobec niego obojętną!
– I jednocześnie jest bardzo prostoduszny, Alice.
Gdybyś troszkę się zmieniła, to kto wie?
– Sądzisz, kuzynko, że gdybym była bardziej niedo-
stępna...
– Wtedy wszystko stać się może, droga Alice, choć
zaręczyć niepodobna. Ale bądź też rozsądną, moja
miła, przemyśl to jeszcze, bo idąc tylko za głosem serca,
czasem oddajemy je w niewolę osobie całkiem nie-
odpowiedniej...
A moje serce? – pomyślała z lękiem Hanna, wpat-
rując się pustym wzrokiem w Alice. Kogóż to ono sobie
upatrzyło, to moje serce, takie nierozważne, i takie
niepokorne...
– Hanno? Dobrze się czujesz? – spytała zaniepo-
kojona Alice. – Jesteś taka blada!
– Nie, nie. Nic mi nie jest, naprawdę.
Uśmiechnęła się z trudem, wsłuchana w ten głos,
tam w środku, który nie przestawał się z niej na-
igrywać okrutnie. Naturalnie, że ci nic nie jest, Hanno
Winthrop! Oprócz tego, że nagle pojęłaś...O, tak, teraz
pojęłaś ostatecznie. Twoje serce gorące nie należy już
do ciebie, samo oddało się w niewolę, i to osobie
nadzwyczaj nieodpowiedniej.
Po wyjściu Alice Hanna długo jeszcze pozostała
w bawialni. Tamborek, zapomniany, spoczywał na
podołku, wzrok Hanny utkwiony w podłodze, a wszyst-
kie myśli skupione na prawdzie budzącej lęk.
183
Skandaliczne zaloty
Była zakochana. Zakochana w Robercie, lordzie
Winthropie.
Robert jest arystokratą, parem, a ona – kobietą,
której pochodzenie jest białą plamą. Czyli postradała
zmysły.
Zdawała sobie sprawę, że w ciągu tych czterech
miesięcy jej uczucia do Roberta ulegają zmianie. Nie-
chęć, nagromadzona przez tyle lat, znikła, zaczęła
dostrzegać jego zalety, zaczęła pragnąć jego towarzyst-
wa, zaczęła się rumienić, widząc w jego oczach ciepłe
błyski. Myślała, że to przyjaźń... W takim razie skąd te
rumieńce i ciepło, rozlewające się wokół serca?
– O, tu jesteś, Hanno!
Drgnęła, jej twarz, wbrew jej woli, oblała się szkar-
łatnym rumieńcem.
– Robert?
– Wybacz, Hanno, nie chciałem ciebie przestraszyć
– mówił ze skruchą, spoglądając na jej policzki. No cóż,
on sobie tłumaczył ich kolor w taki właśnie sposób.
– Miły był dzień, prawda? – pytał, rozsiadając się na
krześle. – Zadowolona z przejażdżki?
– O, tak, dziękuję, jestem bardzo zadowolona. A ty
lubisz przejażdżki po parku?
– Nieszczególnie – przyznał zupełnie szczerze.
– Czuję się wtedy jak podczas bitwy morskiej. Powóz
to statek, który muszę wyprowadzić na wody bardziej
bezpieczne.
Hanna uśmiechnęła się, rozbawiona jego porów-
naniem.
– Chyba rozumiem ciebie dobrze, Robercie. Podob-
184
Gail Whitiker
nego uczucia doznałam przed chwilą, podczas roz-
mowy z Alice.
– Tak? A cóż takiego mówiła nasza mała uwodzicie-
lka?
– Ubolewa nad tym, że pan Stanford nie okazuje jej
takiej przychylności, jakiej by sobie życzyła.
– Obawiam się, że ma rację. Nasza droga kuzynka
powinna wziąć parę lekcji subtelności. Te jej ciągłe
zmiany nastroju, w zależności od tego, co powie, lub
nie powie pan Stanford! Jej reakcje są takie... zbyt
oczywiste!
– Jak sądzisz, Robercie? Czy mimo to pan Stanford
jest przychylny Alice?
– W twoim głosie słyszę nadzieję, Hanno.
– Bardzo bym pragnęła, żeby pan Stanford był nią
oczarowany.
– Zamiast tobą?
– Robercie, jak możesz tak mówić?
Czuła, że jej policzki znów płoną.
– Przecież to jasne jak słońce. On jest oczarowany
tobą. I nie ma w tym nic osobliwego. Lady Thorpe
miała rację, twojej urody trudno nie zauważyć. Ale
pamiętaj, umizgów pana Stanforda nie należy trak-
tować serio, ja nie zliczę, ile to już razy on był
zakochany.
– Zakochany? Robercie, chyba nie sugerujesz, że...
– Niestety, Hanno. Zbyt dobrze znam Jamesa, żeby
nie zorientować się, jaki jest stan jego ducha. Choć
muszę przyznać, że za jedną rzecz jestem ci ogromnie
wdzięczny.
185
Skandaliczne zaloty
– Za co, Robercie?
– Dzięki tobie wyleczył się całkowicie ze swego
afektu do panny Blazel.
– Panny...
– To tancereczka, zgrabna jak sylfida, którą jeszcze
niedawno kochał ponoć do szaleństwa.
Ta wiadomość bardzo zmartwiła Hannę. Biedna
Alice! Powinna jak najszybciej stłumić swą skłonność,
skoro pan Stanford jest dżentelmenem powierzchow-
nym i niestałym w uczuciach.
– Zmarkotniałaś, Hanno.
– Myślałam o Alice, ona naprawdę jest bardzo zajęta
panem Stanfordem.
– Ale on już się chyba nie zmieni, Hanno. Wpada
w zachwyt na widok każdej ładnej buzi.
– Panna Blazel jest piękna?
– Jest prześliczna, Hanno, ale nie wiadomo, z jakie-
go gniazda pochodzi. A James, ten głupiec, przebąkiwał
nawet o ślubie. Tłumaczyłem mu, że związanie się
z kobietą o niejasnym pochodzeniu to lekkomyślność
największa, a przecież już samo małżeństwo jest
ryzykiem nie lada.
– Uważasz, Robercie, że pochodzenie żony jest
sprawą bardzo ważną?
– Dla mnie osobiście jest to sprawą ogromnej wagi!
– oświadczył stanowczym głosem, wstając z krzesła.
– A wracając do Alice... nie sądzę, żeby coś z tego
wynikło. Alice jest jeszcze bardzo młoda i głupiutka,
a wydaje mi się, że James, choć uroda kobiet go
oszałamia, zaczyna szukać w kobiecie również wraż-
186
Gail Whitiker
liwości i inteligencji. Dlatego teraz upodobał sobie
ciebie, Hanno.
Jakaś nutka w jego głosie sprawiła, że uniosła głowę,
spojrzała mu w twarz. I natychmiast opuściła głowę.
– Na moją przychylność nie może liczyć – powie-
działa cicho. – I gdyby... gdyby pytał, proszę, powiedz
mu o tym.
– Naturalnie. Tym bardziej, że chcę go skłonić, aby
zainteresował się poważniej panną Thorpe.
– Panną Thorpe?
Hanna zerwała się z krzesła, zdawałoby się, że tylko
po to, aby sięgnąć po swoją książkę leżącą na stoliku.
– Robercie? Raczej nie wiązałabym z tym więk-
szych nadziei.
– Dlaczego? Sądzisz, że mu się nie spodoba?
– Myślę, że nie ma dżentelmena, któremu nie spo-
dobałaby się panna Thorpe. Ale ona... ona jednemu
z nich jest już bardzo przychylna.
– A skąd ty o tym wiesz, Hanno? Jesteś przecież
w Londynie od niedawna.
– Ale panna Caroline Thorpe, z jakichś tam powo-
dów, zdecydowała się porozmawiać ze mną bardzo
szczerze. Wybacz, Robercie, że się teraz oddalę. Spot-
kamy się na obiedzie.
Skinęła głową i wyszła z pokoju. Była pewna, że
Robert nie domyśla się, kim jest ów dżentelmen,
z którym pan Stanford nie może konkurować. Trudno,
ona nie będzie tą osobą, która zdradzi ten sekret. O nie.
Jeśli afekt tej damy naprawdę jest szczery, to... to
Robert i tak na pewno się o tym dowie.
187
Skandaliczne zaloty
Jeszcze tego samego wieczoru Hanna znów znalazła
się sam na sam z Robertem. Wujostwo wybrali się na
bal do lady Mackleby, naturalnie zabierając ze sobą
Alice. Hanna wymówiła się, było to bowiem przyjęcie
połączone z obowiązkowymi tańcami, a ona przecież
nadal jest w żałobie. I kiedy wszyscy wyszli z domu,
zeszła do pokoju muzycznego i zasiadła do fortepianu.
Grała długo, godziny mijały jedna za drugą, a kiedy
skończyła grać sonatę i jeszcze otulona słodkimi dźwię-
kami, uniosła ręce z klawiatury, usłyszała cichy, wzru-
szony głos:
– To było piękne, Hanno.
– Och, Robercie – wykrzyknęła cicho. – Nie zauwa-
żyłam ciebie. Dlaczego nie wejdziesz, tylko stoisz
w drzwiach?
– Nie chciałem przerywać koncertu. Nie miałem
pojęcia, że potrafisz tak grać, Hanno. Masz wielki talent.
– Nie przesadzaj, Robercie. Po prostu sporo ćwiczę,
a instrument lady Montgomery jest nadzwyczajny.
Nie poznawała swego głosu, był dziwnie nieswój.
– Jesteś sama? – pytał Robert, wchodząc do pokoju.
– Tak. Wszyscy pojechali na bal do lady Mackleby.
Robert ubrany był bardzo elegancko, wizytowo,
w czarny frak i jasne spodnie z satyny.
– Ty też, Robercie, wyglądasz, jakbyś szedł na bal.
Robert spojrzał na swoje ubranie i lekko wzruszył
ramionami.
– Miałem zamiar wstąpić w kilka miejsc, ale, już
w powozie, nagle straciłem ochotę i zdecydowałem, że
wpadnę tutaj, zobaczę, co porabia moja droga siostra.
188
Gail Whitiker
Moja droga siostra... Dlaczego to tak zakłuło, zabola-
ło? Siostra... Och, Boże, gdybyż ona rzeczywiście
mogła być jego siostrą! Przekomarzać się z nim, żar-
tować, zamiast tracić cały kontenans na jego widok.
– Twoja siostra, Robercie? – powtórzyła bardzo
głośno, pragnąc ukryć zmieszanie. – Myślę, że najwyż-
szy czas, aby w tej właśnie kwestii uczynić coś
konkretnego.
Nie odezwał się. Podszedł do fortepianu i przez
chwilę wertował nuty.
– Proszę, zagraj mi to – poprosił, ustawiając przed
nią wybrane nuty. Uśmiechnęła się mimo woli. Był to
jeden z jej ulubionych utworów. – A cóż takiego
konkretnego chcesz uczynić, Hanno?
– Przecież wiesz, Robercie. Chcę się dowiedzieć,
kim jestem naprawdę.
– Myślałaś już, jak to zrobić?
– Zastanawiałam się. I wydaje mi się, że tutaj
niewiele można zrobić.
– Tutaj?
– Tak, tutaj. W Londynie. Przecież mnie podrzuco-
no w Szkocji.
Wydawało jej się, że po jego twarzy przemknął jakiś
cień. Znów się nie odezwał. Podszedł do krzesła, usiadł
wygodnie, przymknął oczy.
– Graj, Hanno.
Było to polecenie krótkie, ale wypowiedziane głosem
nieskończenie łagodnym. Zaczęła grać. Żadne z nich nie
odezwało się ani słowem, ona wyczarowując dźwięki
zachwycającej sonaty Beethovena, on – zasłuchany.
189
Skandaliczne zaloty
Kiedy skończyła, Robert milczał, dopiero po chwili
usłyszała jego cichy głos.
– Hanno, dla tego fortepianu to zaszczyt, że ty na
nim grasz.
Hanna westchnęła.
– Nie wiem, Robercie, czy rzeczywiście przynoszę
mu zaszczyt. Ale ja naprawdę sporo ćwiczę, po kilka
godzin dziennie. Robercie... – Odwróciła się i spojrzała
na niego. – Czy pozwolisz, że zapytam...
– Naturalnie. Pytaj, Hanno.
– Ja wciąż o tym myślę, o wyjeździe do Szkocji.
Bardzo chciałabym tam pojechać, Robercie.
– Do Szkocji? – powtórzył. – Proszę bardzo, może-
my to rozważyć.
– Chciałabym pojechać do tej wioski, tam, gdzie
znalazła mnie twoja matka. Do Bonnyrigg.
– Gdzie się zatrzymasz?
– W zajeździe, tym samym, w którym zatrzymała
się twoja matka.
– Zabierzesz ze sobą kogoś ze służby, może choćby
pokojówkę?
– Nie myślałam o tym... Wolałabym, żeby nikt nie
znał moich zamiarów.
– Rozumiem. Czyli w tej podróży nikt ci towarzy-
szyć nie będzie, nikt z rodziny, nikt ze służby. Łagodna,
delikatna dama o nienagannych manierach, sama jak
palec, zjawi się nagle w jakimś podłym zajeździe. I co
dalej?
– Będę rozpytywać.
– Kogo będziesz pytać?
190
Gail Whitiker
– Chociażby... właściciela zajazdu.
– A jeśli on ci powie, że nic nie wie o niemowlęciu,
które przed dwudziestoma laty zostało podrzucone na
jego podwórzu do powozu nieznajomej damy? Co
uczynisz potem?
Zdawała sobie doskonale sprawę, że Robert próbuje
jej uzmysłowić, jak ryzykowne może okazać się jej
przedsięwzięcie.
– Robercie, ja pojmuję, że z tym, co zamierzam
uczynić, wiąże się wiele trudności. Ale mówiłam ci już,
tłumaczyłam... Ja muszę to zrobić, muszę spróbować
dociec prawdy, bo inaczej do końca życia nie zaznam
spokoju.
– Ale czy tobie nie wystarcza to, kim jesteś teraz?
Za kogo wszyscy ciebie uważają? Jesteś Hanną, córką
zmarłej wicehrabiny Winthrop.
– Nie, to mi nie wystarcza, Robercie. Bo ja wcale nie
jestem córką wicehrabiny Winthrop.
– Jesteś jej córką. Nawet jeśli nie jesteś jej rodzonym
dzieckiem.
– Robercie, ja proszę. Wiem, że niełatwo ci to pojąć,
ale ja muszę wiedzieć, kim jestem naprawdę. Muszę.
Od tego zależy całe moje przyszłe życie. Pomyśl...
Kiedyś będę chciała wyjść z mąż, mieć... potomstwo...
I jakże to tak...
Głos Hanny załamał się, opuściła głowę. Robert
przez chwilę przypatrywał jej się w milczeniu.
– Dobrze, Hanno. Widzę, że nie odstąpisz od swoich
zamiarów. Proszę tylko, pozwól, że ja wezmę sprawę
w swoje ręce. Nie będzie to rzecz łatwa, ale obiecuję, że
191
Skandaliczne zaloty
zrobię wszystko, co w mojej mocy. I o jedno jeszcze
proszę. Nie zapominaj, że ta prawda, której tak prag-
niesz, może okazać się bardzo gorzka.
– Robercie, ale ty... ty nie musisz tego robić!
– Sądzę, Hanno, że powinienem ci pomóc. Skoro ty
tak tego pragniesz... A poza tym... Jestem przecież
jedynym synem wicehrabiny Winthrop i moją rzeczą
jest rozwikłać to, co stało się z jej udziałem.
Zgodnie ze swym przyrzeczeniem, Robert zaczął się
rozpytywać już następnego dnia, trapiony poczuciem,
że jest to zwykła strata czasu. Formułował pytania
nadzwyczaj ostrożnie, pragnąc chronić osobę, która
była przedmiotem jego pytań. W rezultacie pytania
były tak oględne, że trudno było uzyskać na nie
jakąkolwiek odpowiedź. I prawdę mówiąc, nie spo-
dziewał się żadnej. Któż bowiem w Londynie mógł
wiedzieć cokolwiek o mężczyźnie, który dwadzieścia
jeden lat temu spłodził dziecko w Szkocji. Tym bar-
dziej, że ów mężczyzna sam nie wiedział, że Bóg
obdarzył go córką. A nawet jeśli anonimowy autor
listu, znalezionego przy Hannie, skłamał i ów męż-
czyzna wiedział o dziecku, to prawdopodobnie był to
jego kolejny bękart, którym nie miał zamiaru zawracać
sobie głowy.
Rozpytywał się jednak konsekwentnie, obiecał to
przecież Hannie, a kiedy pewnego wieczoru wolnym
krokiem powracał do domu, zdał sobie sprawę, że
dotrzymanie słowa stało się dla niego nagle ogromnie
ważne. Gotów jest wiele uczynić, wiele zaryzykować,
192
Gail Whitiker
byleby tylko ta śliczna ciemnowłosa istota była szczęś-
liwa.
Istota, którą, o ironio losu, ignorował przez tyle lat,
nie spodziewając się zupełnie, że te lata uformowały
cudowną kobietę. Któraż to dama potrafi poruszać się
z taką gracją, potrafi być tak uroczo poważna i tak
zachwycająco wesoła? I w której z pięknych dam kryje
się człowiek wspaniały, prawy i odważny... Ileż tu
zalet mógłby wymienić... A on przez tyle lat stronił od
niej, zamiast cieszyć się jej towarzystwem. Uciekał od
niej, uciekał od matki... Głupi, po stokroć głupi. Sam
sprawił, że dwie najbliższe, najważniejsze istoty w je-
go życiu stały się mu obce. I za to będzie winił siebie
zawsze.
A potem, sam w ciemnościach swego gabinetu, nad
kieliszkiem brandy, rozmawiał z matką. Dopiero teraz.
– Przebacz mi, błagam – szeptał. – Jestem najgłup-
szym z ludzi. Obarczyłem ciebie winą, której wcale nie
popełniłaś, uczepiłem się tego, zamiast dojść prawdy
i pomóc ci, matko, wesprzeć cię w tym, co uczyniłaś...
Niebiosa nie zesłały żadnej odpowiedzi, nie oczeki-
wał zresztą tego, ale było mu lżej, że wyznał swój
grzech, grzech jakże ciężki.
Nad drugim kieliszkiem brandy zaczął myśleć
o Hannie, o tym, jak ona wręcz desperacko pragnie
dotrzeć do prawdy. Wielki Boże... Przecież ona nie
chce już zaakceptować faktu, że dzięki lady Winthrop
ma imię i nazwisko. Nie chce być tym, kim była
przez całe swoje dotychczasowe życie. Cóż uczyni,
jeśli nie sposób będzie dowiedzieć się czegokolwiek?
193
Skandaliczne zaloty
Czy wyjedzie, zaszyje się w jakiejś wiosce na najdal-
szym odludziu? I wybierze życie samotne.... Mówiła
mu przecież, jak ważna jest ta przeszłość dla jej
przyszłości.
Poruszył kieliszkiem, bursztynowy płyn zawirował.
Gdyby Hanna zdecydowała się na samotność... O,
nie! To kobieta stworzona do tego, aby ją kochać, i aby
ona darzyła miłością. Ileż ona ma w sobie ciepła,
słodyczy... Któryż mężczyzna by nie pragnął, aby
została panią jego domu...
Jego domu...
Ta myśl pojawiła się nagle i uderzyła tak mocno, że
aż mimowolnie zadrżał. Bursztynowy płyn pokonał
krawędź kieliszka...
Hanna panią jego domu. Na Boga, o czymże on
myśli!? Czyżby on... Hannę... Nie. To niemożliwe. On
na pewno nie żywi do Hanny uczuć tego rodzaju. Zbyt
długo była jego siostrą, zbyt długo, aby teraz myśleć
o niej inaczej. Owszem, uparł się, żeby nie jechała do
Szkocji, i sam wziął się za poszukiwania, ale tylko
dlatego, że chciał, aby pozostała tu, na miejscu. Lubił jej
towarzystwo, a poza tym tutaj była pod jego opieką
i nikt jej skrzywdzić nie mógł. W końcu Hanna, siostra
nie siostra, to istota, która istnieje w jego życiu od
chwili, gdy skończył lat dwanaście.
I to wszystko. Niczego więcej czuć do niej nie mógł.
194
Gail Whitiker