ROZDZIAŁ PIĄTY
Następnego ranka słońce zaświeciło jasno, jakby
chciało złagodzić ból dnia poprzedniego, pełnego smut-
ku. Hanna, w czarnej żałobnej sukni, tworząc smutny
dysonans wśród feerii barw, przechadzała się powoli po
ogrodzie, wdychając z lubością rześkie poranne powie-
trze, przesycone zapachem kwiatów.
– Hanno?
Odwróciła się, osłaniając dłonią oczy przed słońcem.
– Witaj, Robercie! – zawołała, nieco zdziwiona
widokiem wysokiej, barczystej postaci w stroju do
konnej jazdy, zbliżającej się ku niej ścieżką. – Jak udała
się przejażdżka?
– Dziękuję, jestem bardzo zadowolony i zdumiony,
że w stajniach Gillingdon stoją tak znakomite wierz-
chowce. Wiem, że matka nie przepadała za tymi
stworzeniami.
– Ale papa je kochał. I dlatego mama zawsze dbała,
aby Gillingdon nie musiało się wstydzić swoich koni.
A poza tym ja ubóstwiam jazdę konną.
– Ty?
– A dlaczegóżby nie? Moja klacz jest, co prawda,
stworzeniem nieco delikatniejszym niż mocarny Bal-
tazar, ale daje mi wiele radości.
– Skąd wiesz, że jeździłem na Baltazarze?
– Bo to najlepszy koń w naszej stajni, a taki jeździec,
jak ty, nie wybrałby innego. Muszę ci wyznać, Rober-
cie, że wieści o twoich wyczynach na maneżu dotarły
aż tutaj.
– Na pewno wiele w nich przesady. A któraż to
twoja klacz, Hanno?
– Siwa-jabłkowita, stoi na końcu stajni.
– A tak, widziałem. Bardzo piękna klacz i odpowied-
nia dla damy.
Ku zdumieniu Hanny, Robert nie poprzestał na
krótkiej wymianie zdań i ramię w ramię z nią przeszedł
w milczeniu wzdłuż olbrzymiej rabaty, jakby również
zapragnął nawdychać się rozkosznego zapachu kwia-
tów. Hannie trudno jednak było oprzeć się myśli, że
kwiaty i konie ze stajni w Gillingdon Park nie są
jedynym powodem, dla którego Robert zdecydował się
na wspólny spacer.
– Robercie, wybacz moją ciekawość – zaczęła ostroż-
nie. – A o jakimże to kłopotliwym położeniu roz-
mawiałeś wczoraj z kuzynką Margaret?
Jej zdumienie stało się jeszcze większe, kiedy do-
strzegła na policzkach brata ciemny rumieniec.
– Słyszałaś naszą rozmowę?
83
Skandaliczne zaloty
– Tylko ostatnie twoje słowa. I wybacz, że pytam,
ale czuję niepokój. Czy to sprawa poważna?
– Niestety... tak.
– W takim razie dziwię się, że rozmawiałeś o tym
z kuzynką Margaret. Przecież jesteś z nią jeszcze mniej
zżyty niż ze mną.
– To ona chciała ze mną mówić. Chciała mi...
naświetlić pewną sprawę.
– Rozumiem.
Niestety, nie wypadało pytać dalej, a Hanna aż
płonęła z ciekawości. Bo i cóż to za pilna sprawa, z którą
kuzynka zaraz po przyjeździe pośpieszyła do Roberta?
Jakiś kłopot z dziećmi? A może z mężem? Z pewnością
była to sprawa natury bardzo delikatnej i dlatego może
właśnie Robert najlepiej pasował do roli powiernika?
– Hanno? – spytał nagle Robert. – Czy myślałaś już
o tym, jak teraz będzie wyglądało twoje życie?
– Szczerze mówiąc, niewiele o tym myślałam – od-
parła zgodnie z prawdą. – I jednocześnie trapi mnie
kilka spraw. Nie wiem, na przykład, co sądzisz o tes-
tamencie mamy, zwłaszcza o tym, że mam prawo
pozostać jeszcze w Gillingdon Park. Przecież wiadomo,
że nie czujemy do siebie zbyt wielkiej sympatii...
– Ależ...
– Po cóż się oszukiwać, Robercie? Jesteśmy sobie
prawie obcy. Myślę, że pan Twickenham jest dla mnie
bardziej bratem niż ty.
– A ja sądzę, że wobec pana Twickenhama powin-
naś zachować wielką ostrożność. Nie wydaje mi się,
aby jego uczucia względem ciebie były... braterskie.
84
Gail Whitiker
– A ja sądzę, że jego uczuć względem mnie w ogóle
nie należy brać pod uwagę. Przecież on zaręczył się
z panną Branksmuir i wcale nie kryje, jak bardzo jest
szczęśliwy.
– Wierz mi, że nie zawsze człowiek mówi to, co
czuje naprawdę.
Niestety, Hanna też nie była pewna, czy jej przyja-
ciel z dzieciństwa sam wierzy w swoje szczęście,
wolała więc już tej kwestii nie roztrząsać.
– Robercie, zamierzam wyjechać stąd jak najprę-
dzej. Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że przebywanie
ze mną pod jednym dachem jest ci bardzo niemiłe.
A poza tym ty z pewnością i tak wkrótce się ożenisz.
Dlatego najlepiej będzie, jeśli wezmę część pieniędzy,
które zostawiła mi mama, i spróbuję poszukać sobie
jakiegoś mieszkania.
Po raz pierwszy Hanna o swoich zamiarach na
przyszłość powiedziała głośno. Była tym zdumiona,
a jednocześnie rada, jako że wszystko, co usłyszała
z własnych ust, wydało jej się jak najbardziej słuszne.
Robert, starszy od niej o lat dwanaście, bez wątpienie
nie będzie długo zwlekał z ożenkiem. A ożenić się musi,
bo jest to jego święty obowiązek wobec rodu Win-
thropów. Po cóż więc pozostawać w Gillingdon Park
i żyć w ciągłej niepewności, wyglądając dnia, w którym
Robert zjedzie tu ze swoją świeżo poślubioną małżon-
ką? Wtedy Hanna wyjeżdżać będzie w pośpiechu,
podejmując decyzje pochopne, które mogą jej przyszłe
życie tylko utrudnić. Najlepiej więc jak najprędzej
wyjechać do Londynu. Ciotka Prudence zapraszała
85
Skandaliczne zaloty
serdecznie, więc Hanna będzie mogła zabawić tam
przez dłuższy czas. Przykra była tylko myśl, że z Lon-
dynu nie powróci już do Gillingdon Park, nie powróci
do domu, tak drogiego jej sercu, do tych stron, gdzie
znała każde drzewo, każdy kawałek żywopłotu, każdy
strumień, przepływający przez rozległe włości Win-
thropów...
– Hanno?
– Nie gniewaj się, Robercie, coś zajęło moje myśli...
– Nic się nie stało... A ja chciałem powiedzieć, że nie
ma najmniejszej potrzeby, abyś wyjeżdżała stąd w po-
śpiechu. U mnie wcale się nie zanosi na rychły ożenek,
ja... żadnej damy nie darzę szczególnym afektem.
I jeszcze jedno... Hanno, zanim podejmiesz jakiekol-
wiek decyzje, musimy pomówić ze sobą. Muszę po-
dzielić się z tobą pewną wiadomością, to sprawa
bardzo ważna, która wpłynie na twoje dalsze życie.
Hanno, ty się uśmiechasz?
– Wybacz, Robercie, ale mama mówiła to samo
– odparła Hanna, uśmiechając się smutno. – Tego
ostatniego wieczoru... Grałam na fortepianie, gawędzi-
łyśmy trochę i mama nagle powiedziała, że jest coś,
o czym koniecznie muszę wiedzieć. I to nie tylko ja, ale
także ty, Robercie. I dodała, że powinna nam była
powiedzieć to dawno. Ale ja wtedy poprosiłam, aby
rozmowę przełożyć na następny dzień. Mama była
bardzo znużona. I w nocy... ona... odeszła.
Robert milczał przez chwilę. Z jego twarzy, nieru-
chomej, niczego nie można było wyczytać.
– Dziś po południu wyjeżdżam, Hanno, wrócę pod
86
Gail Whitiker
wieczór, na obiad. Potem moglibyśmy porozmawiać,
o ile nie jesteś zajęta...
– Nie, nie, Robercie. Z chęcią porozmawiam z tobą,
jeśli sobie tego życzysz. Podejrzewam, że chciałbyś
pomówić też o tej prośbie mamy.
– Prośbie?
– Tak. Prośbie, abyś się mną opiekował, dopóki nie
wyjdę za mąż. Obawiam się, że konieczność sprawo-
wania opieki nad młodszą siostrą nie napawa ciebie
radością...
W twarzy Roberta coś drgnęło, oczy spochmurniały
jeszcze bardziej, ale odpowiedź była dla Hanny miłą
niespodzianką.
– Przyznaję, że byłem zaskoczony tym postanowie-
niem matki, a to dlatego, Hanno, że choć jesteś taka
młoda, sprawiasz wrażenie osoby bardzo inteligentnej
i dojrzałej, takiej, która samodzielnie potrafi pokiero-
wać swoim losem.
Ten komplement zdziwił Hannę, ale też i sprawił jej
wielką przyjemność.
– Jesteś bardzo miły, Robercie, dziękuję. Ale mimo
to, nie będę skrywała przed tobą, co sądzi o tej prośbie
mamy ciotka Prudence. Ona twierdzi, że mama przede
wszystkim chciała, abyśmy nie tracili ze sobą kontak-
tu. Bo ty najchętniej w ogóle nie widywałbyś się ze
mną, chyba że się ciebie do tego zmusi. I, niestety,
wydaje mi się, że ciotka ma całkowitą rację.
Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy.
– Niestety?
– Tak. Niestety. Jesteś moim bratem i choć wiem, że
87
Skandaliczne zaloty
dla ciebie niewiele to znaczy, dla mnie jest to bardzo
ważne. Zawsze pragnęłam poznać ciebie bliżej i nigdy
nie mogłam pojąć, dlaczego odsunąłeś się i od mamy,
i ode mnie.
Robert milczał.
– Wracam już do domu. A ty, Robercie?
– Ja? Nie... jeszcze trochę pospaceruję.
– Naturalnie, musisz odnowić swoją znajomość
z Gillingdon Park. Minęło przecież tyle lat, odkąd
przestałeś tu przyjeżdżać.
– Tak. Minęło wiele lat.
Jego twarz stała się nagle daleka, oczy pociemniały,
jakby go coś zabolało.
– Zapomniałem już, jak tu pięknie i jaki byłem tu
szczęśliwy kiedyś, jako dziecko...
Hanna spojrzała w dal, na zielone pastwiska, pola
rozległe, na ciemny, gęsty las na horyzoncie.
– Dla mnie to najpiękniejsze miejsce na ziemi,
Robercie.
Robert, odprowadzając spojrzeniem smukłą postać
w żałobnej sukni, uzmysłowił sobie nagle, że jego
młodsza siostra – nie, nie siostra, po prostu Hanna
– zaczyna podobać mu się coraz bardziej. Była piękna,
dystyngowana i inna niż większość panien, rozpiesz-
czonych i płochych. Nie mizdrzyła się, nie chichotała,
tylko spoglądając poważnie tymi swoimi niebieskimi
oczami, które wyglądały jak kawałki nieba wśród rzęs,
mówiła szczerze, co myśli, bez żadnych forteli. Powie-
działa mu otwarcie, że nie są sobie bliscy. Stwierdziła
88
Gail Whitiker
fakt, jakże prawdziwy, więc nie mówiła, że jej przykro
i wcale nie oczekiwała, że on zacznie gwałtownie
zaprzeczać.
I jednocześnie pragnęła być mu bliska, wyczuwał to
w jej słowach, gestach, spojrzeniach. Pragnęła jego
miłości braterskiej. Czyli tego, czego dać jej nie mógł,
nie była przecież jego siostrą... Matka, tego ostatniego
wieczoru przed swoją śmiercią, prawdopodobnie za-
mierzała jej o tym powiedzieć, tylko to mogło być tak
ważne i mieć decydujący wpływ na dalsze losy Hanny.
Ale nie zdążyła i teraz to zadanie przypadło Robertowi
w udziale, zadanie niewdzięczne, nietrudno bowiem
przewidzieć, co się stanie. Hanna, załamana, nieszczęś-
liwa, będzie miała poczucie, jakby pogrążyła się w ni-
cości. Już nie będzie Hanną ze znanego i szlachetnego
rodu Winthropów.
Będzie nikim.
Z ciężkim sercem wrócił do domu, nieco opustoszałe-
go, ponieważ wujostwo wyruszyli już do Londynu
– ciotka Prudence pełna niepokoju o stan zdrowia
drogiej Alice, wuj stęskniony za swymi papierzyskami.
Lady MacInnes, o dziwo, zdecydowała się zostać
jeszcze, jako że nie po to odbyła długą, ciężką podróż,
aby zaraz zbierać się do powrotu. I to ona dopadła go
teraz w holu i zaciągnęła do zacisznego kąta.
– Robercie, mój drogi, chcę z tobą zamienić słówko
– mówiła prawie szeptem. – Widziałam przez okno, jak
razem z Hanną spacerowaliście po ogrodzie. Ale nie
powiedziałeś jej jeszcze, prawda?
89
Skandaliczne zaloty
– Nie, jeszcze nie, ale wystaw sobie, kuzynko, że
matka prawdopodobnie sama chciała jej o tym powie-
dzieć tego ostatniego wieczoru przed śmiercią. Mówiła
Hannie, że to coś niezwykle ważnego, coś, co odmieni
jej los, i że dawno powinna wyjawić to, zresztą nie
tylko jej, ale i mnie. Matka nie czuła się dobrze,
przełożyły więc rozmowę na dzień następny, a w nocy
matka umarła. Jestem pewien, kuzynko, że matka
chciała, aby Hanna dowiedziała się prawdy od niej, nie
od obcych... A teraz ja to zrobić muszę i głowię się przez
cały czas, jak powiedzieć to Hannie w sposób najbar-
dziej delikatny. I jest jeszcze jedna sprawa, kuzynko.
Matka zostawiła Hannie spory majątek, dużą kwotę
pieniędzy i piękne klejnoty rodzinne. Te pieniądze
mnie nie martwią, jedynie te szmaragdy... To przecież
szmaragdy Winthropów, przekazywane z pokolenia
na pokolenie. Uważam, że te klejnoty powinny pozo-
stać w rodzinie.
– Robercie? A może ja pomówię z Hanną? W końcu
znam ją trochę.
– Tyle, co ja, kuzynko, czyli prawie wcale – powie-
dział z goryczą Robert. – Nie, powiem jej sam. Zresztą
mówiłem jej już, że chcę porozmawiać dziś po obiedzie.
Teraz jednak myślę, że lepiej odłożyć tę rozmowę na
później, kiedy ty, kuzynko, będziesz już w drodze do
Szkocji. Hanna będzie z pewnością wzburzona, nie-
szczęśliwa, i lepiej, żeby było jak najmniej świadków
tego jej nieszczęsnego stanu ducha. Ta dziewczyna
niczym sobie przecież nie zasłużyła na taki wstrząs, ale
trudno, nie może żyć w kłamstwie, tak jak i my zresztą.
90
Gail Whitiker
Spojrzał ze smutkiem na lady MacInnes, skinął
głową i zamierzał się oddalić, ale kuzynka przytrzyma-
ła go jeszcze, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Jest w tobie tyle z ojca, Robercie – powiedziała
wzruszonym głosem. – Jesteś bardzo podobny do
świętej pamięci sir Johna. Z pozoru szorstki, zamknię-
ty, a tak naprawdę chowasz w sobie wielkie, współ-
czujące serce.
Robert westchnął głęboko.
– Oby Hanna myślała tak samo. Przecież to ja będę
posłańcem złej wiadomości... I martwię się, kuzynko,
co będzie dalej, czy inni ludzie będą zdolni okazać jej
serce...
Obiad upłynął w atmosferze nadspodziewanie miłej.
Obecność lady MacInnes zdawała się łagodzić pewną
sztywność, wyczuwalną między Hanną a Robertem,
i choć Robert był milczący, Hanna konwersowała
z ciotką gorliwie, nie zapominając jednak ani na chwilę
o rozmowie, czekającej ją wieczorem.
– Muszę przyznać, że jedzenie w Gillingdon Park
jest wyborne – chwaliła lady MacInnes. – Ten obiad,
Hanno, to prawdziwa uczta!
– O, to zasługa pani Broughton, jest kucharką
znakomitą – odparła z entuzjazmem Hanna, lubiąca
zawsze wszystkim oddać sprawiedliwość. – Służy
u nas już wiele lat... właściwie... odkąd sięgnę pamięcią,
była tu zawsze.
Lady MacInnes uśmiechnęła się i ze zrozumieniem
pokiwała głową.
91
Skandaliczne zaloty
– Zdaje się, że z Gillingdon Park rzadko któryś ze
służących odchodzi.
– O tak, kuzynko. Właściwie to pracują tu wciąż ci
sami ludzie. Po cóż zresztą mieliby odchodzić, skoro
mama zawsze traktowała ich bardzo dobrze?
– A czy oni zawsze byli lojalni wobec matki?
– spytał nagle Robert, wpatrując się w kieliszek z wi-
nem.
– Tak. Szanowali ją bardzo, myślę też, że wielu
służących było do mamy po prostu przywiązanych,
a Sally na pewno. Mama zawsze była taka dobra,
łagodna dla wszystkich...
Głos Hanny załamał się, niebieskie oczy nagle za-
lśniły od łez.
– Proszę wybaczyć – szepnęła, przykładając do oczu
koronkową chusteczkę. – To wszystko... stało się tak
niedawno.
– Wszyscy bardzo bolejemy nad śmiercią Charlotte
– powiedziała wzruszonym głosem lady MacInnes
i Hannie zdawało się, że brązowe oczy kuzynki zwil-
gotniały. – Czas podobno leczy rany, ale ta rana jest
jeszcze tak świeża...
Hanna, starając się za wszelką cenę zapanować nad
sobą, w milczeniu skinęła głową.
– Kuzynko – odezwała się po chwili drżącym gło-
sem. – Może zostawimy Roberta z jego porto, a same
przejdziemy już do salonu. Panie Mudd, prosimy
o kawę do salonu zielonego.
– Tak, panienko.
– Za chwilę dołączę do pań – powiedział uprzejmie
92
Gail Whitiker
Robert, a Hanna nagle zapragnęła powiedzieć, że nie
ma potrzeby, że może sobie sączyć to swoje porto
choćby do świtu... Bo nagle poczuła lęk, niewytłuma-
czalny lęk przed tą rozmową wieczorną, o którą prosił
rano głosem pełnym powagi. Niestety, tej rozmowy
chyba nie sposób uniknąć...
W salonie lady MacInnes, zamieniwszy z Hanną
zaledwie kilka słów, wyznała, że migrena, która trapi ją
od kilku godzin, staje się nie do zniesienia. Hanna
współczuła jej bardzo i sama nalegała, aby kuzynka nie
robiła sobie żadnych obiekcji i jak najszybciej schroniła
się w zaciszu sypialni.
Została sama w zielonym salonie. Popijała kawę,
wpatrując się w ciemne okno, i czekała cierpliwie, aż
przyjdzie brat i wyłuszczy to, czego podświadomie
z każda minutą lękała się coraz bardziej.
W pokoju jadalnym Robert, zapatrzony w dno
pustego już kieliszka, gorączkowo szukał w głowie
stosownych słów, które pomogłyby złagodzić cios, jaki
zadać musiał Bogu ducha winnej dziewczynie. Któreż
jednak słowo złagodzi prawdę tak okrutną... Zmęczo-
ny próżnym szukaniem, postanowił rzecz całą od-
łożyć. Powie Hannie o wszystkim jutro. Jutro, kiedy
lady MacInnes będzie już w drodze do Szkocji, a w re-
zydencji, oprócz służby, będzie tylko on i Hanna. Tak,
tak będzie lepiej.
Westchnąwszy ciężko, wstał od stołu. W mrocznym
holu przystanął na chwilę, spoglądając przez otwarte
drzwi do salonu zielonego, oświetlonego jasno.
93
Skandaliczne zaloty
Nieobecność lady MacInnes zaskoczyła go, ale nie
zmartwiła. Dzięki temu będzie mógł spędzić z Hanną
kilka chwil sam na sam.
Siedziała na krześle z wysokim oparciem, ustawio-
nym tuż obok okna, a jej czarny żałobny strój odcinał
się wyraźnie od jasnej zieleni, która królowała w salo-
nie. Głowa Hanny zwrócona była w bok, oczy wpat-
rzone w jeden z obrazów na ścianie. Głowa kształtna,
osadzona na smukłej szyi, wynurzającej się z ramion
o linii przepięknej... O, tak. W Hannie wszystko było
przepiękne. Tej urody, zachwycającej, nie sposób było
nie zauważyć. Ale dotychczas ta uroda Hanny była dla
niego tylko oczywistym faktem, a teraz, po raz pierw-
szy, spojrzał na nią inaczej. Jak obcy mężczyzna,
a w dodatku mężczyzna... oczarowany, który nie może
oderwać wzroku od ciemnych loków, połyskujących
w blasku świec jak stare złoto, rzęs długich niepraw-
dopodobnie...
W Londynie ta prześliczna istota na pewno zrobiła-
by furorę, zjednując sobie ludzi nie tylko urodą, ale
i pełnym słodyczy obejściem. Obserwował ją przecież
od kilku dni, czasami wpatrywał się w nią wręcz
bezlitośnie, i nie znajdował niczego, czym nie mógł się
zachwycić. Jej inteligencja, wrodzony takt i najlepsze
maniery, uśmiech słodki, a jakże wesoły, morze cierp-
liwości wobec najbardziej uciążliwych gości, uprzej-
mość wobec służby... Ta piękna kobieta pełna zalet
będzie kiedyś czyjąś wymarzoną żoną.
Zdumiał się, że jego myśli podążają w tym kierunku.
A jednak tam właśnie podążyły, i nawet przez moment
94
Gail Whitiker
zastanawiał się, czy nie przedstawić Hannie Stanforda.
Przecież James w odpowiednim czasie odziedziczy po
ojcu tytuł wicehrabiego i zostanie panem rozległych
włości, przynoszących duże zyski. Dla panny o wątp-
liwym pochodzeniu James Stanfod byłby partią znako-
mitą. Ale ten pomysł, rzecz osobliwa, wcale go nie
ucieszył.
– Robercie drogi – rozległ się dźwięczny, melodyjny
głos. – Wejdźże, proszę...
– Wybacz, Hanno, nie wiedziałem, że wyczułaś
moją obecność.
Odwróciła głowę, w wielkich oczach, teraz prawie
granatowych, coś błysnęło.
– Ja zawsze wyczuwam twoją obecność, Robercie.
Może dlatego, że jestem twoją najbliższą krewną.
Wolnym krokiem wszedł do salonu i znów przy-
stanął na moment. Z jakimże smakiem ktoś urządził
ten pokój! Patrzył zachwycony, bo już zapomniał
o pięknych, niemal pałacowych, wnętrzach rezydencji
w Gillindon Park. Może dlatego tak niewiele zachował
w pamięci, bo przecież chłopców nie interesuje kru-
chość wazonu z porcelany miśnieńskiej ani obrazy
Gainsborougha czy Rembrandta.
– Hanno? Czy pozwolisz powiedzieć sobie kom-
plement? – spytał z uśmiechem, podchodząc do komin-
ka. – Przez te kilka dni miałem okazję poznać ciebie
bliżej, widziałem, jak przyjmowałaś gości, którzy zje-
chali na pogrzeb. Jesteś, Hanno, panią domu czarującą,
taką, jaką była matka.
– Jesteś bardzo miły, Robercie – odparła Hanna,
95
Skandaliczne zaloty
rumieniąc się z zadowolenia. – I cenię sobie bardzo, że
porównałeś mnie z mamą. Nalać ci kawy, Robercie?
– Dziękuję, mam jeszcze w ustach rozkoszny smak
brandy. Ale później napiję się z przyjemnością.
Hanna skinęła głową i zapadła cisza. Osobliwie, że
w domu tak wielkim może panować tak wielki spokój...
– Hanno!
– Robercie!
Odezwali się w tym samym momencie i zaśmiali
jednocześnie, głośno, nienaturalnie, oboje wyczuwając
w sobie nawzajem ogromne napięcie.
– Proszę, mów pierwsza, Hanno!
– Nie, nie, ty zacznij, Robercie, to ja ci przerwałam.
– Hanno...
Robert spojrzał na podłogę, potem westchnął cicho
i złożył ręce z tyłu z nadzieją, że może dzięki temu
będzie sprawiał wrażenie kogoś bardziej opanowanego.
– Hanno! Prosiłem ciebie o rozmowę dziś wieczo-
rem, o rozmowę w sprawie nader ważnej i delikatnej
– zaczął powoli, zastanawiając się nad każdym sło-
wem. – Ale, wybacz, teraz sądzę, że tę rozmowę lepiej
odłożyć do jutra.
– Chcesz rozmawiać ze mną po wyjeździe kuzynki
Margaret?
– Dlaczego tak sądzisz? – spytał, zdumiony jej
spostrzegawczością.
– Szczerze mówiąc, nie wiem. Ale czuję, Robercie,
że to, co powiesz, nie będzie radosne. Uważasz więc, że
lepiej, abym potem nie była zobligowana dotrzymy-
wać komuś towarzystwa.
96
Gail Whitiker
– Jesteś pewna, że przynoszę złe wieści?
– Tak, Robercie. I dlatego, proszę, nie zwlekaj z tym
do rana.
– Niełatwo ci będzie tego wysłuchać.
– Ale to jest coś, czego powinnam wysłuchać?
– Obawiam się, że tak.
– W takim razie naprawdę nie ma sensu odkładać
tego do jutra – powiedziała Hanna, wstając powoli
z krzesła. – Robercie, ja podejrzewam, że powiesz mi
to, co mama chciała mi wyznać. Dlatego, błagam, nie
każ mi czekać całą noc!
– Dobrze. Ale proszę cię, usiądź.
– Wolę stać. Łatwiej mi będzie uciec do swego
pokoju i skryć się tam ze swoim przerażeniem – zażar-
towała, jej głos jednak drżał. – Robercie, błagam, mów!
Do diabła! Od czego zacząć? Hanna, mimo że tak
wiotka, delikatna, na pewno nie była kobietą słabą. Ale
ten cios będzie wyjątkowo mocny...
– Hanno! Ty wiesz, że matka po śmierci ojca
wyjechała do Szkocji, do kuzynki Margaret. Zabawiła
tam długo, przez wiele miesięcy.
– Tak, Robercie, wiem o tym.
– A więc zapewne wiesz także, że w drodze powrot-
nej ze Szkocji matka kilkakrotnie zatrzymywała się na
noc w przydrożnych zajazdach.
– Naturalnie, że wiem.
– Ale w jednym z tych zajazdów, pierwszym zresz-
tą, w którym się zatrzymała, wydarzyło się coś bardzo
niezwykłego.
– Naprawdę? Mama nigdy nie wspominała o tym.
97
Skandaliczne zaloty
– Rankiem, kiedy matka wsiadała do powozu, za-
uważyła, że ktoś... coś... tam zostawił.
– Coś?
– Tak, coś... coś w rodzaju małego tobołka...
– Rozumiem.
Hanna uśmiechnęła się, znów próbując żartem po-
kryć swój niepokój.
– I teraz, prawdopodobnie, mam zgadnąć, co było
w tym tobołku, czy tak? Och, przepraszam, Robercie!
Nie powinnam żartować.
– Nie przepraszaj, Hanno. Jestem zdenerwowany
i nie wyjaśniam ci tego najzręczniej. W każdym razie
matka znalazła w swoim powozie ten... tłumoczek,
ktoś podrzucił go w nocy. A skoro podrzucił, to znaczy,
że pragnął go się pozbyć. I w tym tobołku... w tym
tłumoczku... było coś, co diametralnie zmieniło życie
mojej matki, zmieniło je na zawsze. Odtąd...
– Robercie! Błagam, nie wystawiaj mojej cierpli-
wości na tak okrutną próbę! Powiedzże mi w końcu,
co było w tym tobołku.
Robert wziął głęboki oddech i spojrzał na Hannę,
prosto w jej oczy.
– Tam było... dziecko. Niemowlę, które miało zaled-
wie kilka tygodni.
– Wielki Boże! – szepnęła, ze zdumienia przycis-
kając dłoń do ust. – Dziecina, taka maleńka! Porzucona
w powozie mamy... Któż mógł uczynić rzecz tak
haniebną...
– Przy dziecku znaleziono list. Ktoś napisał, że
matka dziecka nie żyje, a ojciec nic o dziecku nie wie.
98
Gail Whitiker
Ten ktoś nie wspomniał jednak ani słowem, kim są
rodzice dziecka i kiedy dziecko się urodziło.
– Czyli matka tego maleństwa pożegnała się już ze
światem...
Hanna, choć przedtem tak się wzbraniała, z po-
wrotem usiadła na krześle.
– Robercie? Czy... czy to wszystko, co chciałeś mi
powiedzieć?
– Nie, nie wszystko. Ale ty... jak się czujesz, Hanno?
– pytał, patrząc z niepokojem na jej pobladłą twarz.
– Może odłożymy...
– Nie, nie, Robercie, czuję się bardzo dobrze. Przera-
ziłam się tylko, że mama zetknęła się z czymś tak
potwornym.
– Tak się jednak stało, Hanno. I matka, osoba
o czułym sercu, wtedy jeszcze bardzo zbolałym po
śmierci męża, uczyniła coś, co większość ludzi na-
zwałaby czynem wysoce... nierozważnym.
– Nierozważnym? Dlaczego tak mówisz, Robercie?
Mama zawsze była skłonna do niesienia pomocy. Bo
oddała tę dziecinę do sierocińca, prawda? Pan Howard
i jego siostra są bardzo dobrzy dla tych biednych istotek...
– Nie, Hanno. Matka nie oddała tego dziecka do
sierocińca.
– Nie oddała?
– Nie, ponieważ zawsze pragnęła mieć jeszcze jedno
dziecko. Nie wiedziałem o tym, ale ponoć to prawda.
I ona, i ojciec pragnęli bardzo mieć więcej potomstwa.
I dlatego matka przywiozła to dziecko tutaj, do Gilling-
don Park.
99
Skandaliczne zaloty
– Tego nie pojmuję, Robercie.
Hanna spojrzała na niego z bezbrzeżnym zdumie-
niem.
– Mówisz, że nasi rodzice pragnęli drugiego dziecka.
Przecież... przecież było nas dwoje, ty, a potem ja,
mama urodziła mnie w Szkocji... W Gillingdon Park
wychowało się dwoje dzieci...
– Tak, to prawda, Hanno – powiedział spokojnym
głosem Robert, zbliżając się do niej o krok. – Rzecz
w tym, że mój ojciec... nie miał nic wspólnego z twoim
przyjściem na świat.
Hanna zbladła jeszcze bardziej, w jej oczach dojrzał
przerażenie.
– Robercie – wyszeptała. – Czy ty chcesz powie-
dzieć, że mama... mama miała romans?
Gdyby nie powaga sytuacji, Robert uśmiechnąłby się
zapewne, słysząc, jak Hanna ze zgrozą wyszeptała tę
myśl okropną, którą on karmił się przez tyle lat.
– Nie, Hanno. Matka kochała ojca całym sercem, na
zawsze pozostała wierna jego pamięci.
– Ale....
– Tak, w Gillingdon było dwoje dzieci. Bo matka to
dziecko przywiozła tutaj i wychowała jak własne.
Hanno... tym dzieckiem byłaś... ty.
Ta straszna prawda nie dotarła do niej od razu. Przez
chwilę, długą jak wieczność, oczy Hanny, dziwnie
nieruchome, nie odrywały się od jego twarzy.
– Nie, Robercie, nie... proszę... to nieprawda...
Słowa były ciche jak jęk. Robert ze ściśniętym sercem
wpatrywał się w śmiertelnie pobladłą twarz dziewczyny.
100
Gail Whitiker
– To prawda, Hanno.
Ukląkł, zamknął w swoich dłoniach jej dłonie, teraz
zimne jak lód.
– Moja matka wmówiła wszystkim, że jesteś jej
rodzoną córką. Że tam, w Szkocji, gdzie była przez wiele
miesięcy, nosiła ciebie pod sercem, i tam powiła. A smutna
prawda jest inna. Ty nie jesteś jej rodzonym dzieckiem.
Znów cichutki, rozdzierający szept.
– To nieprawda.
– Hanno! Klnę się na Boga, oddałbym wszystko,
żeby było inaczej! Ale taka jest prawda i nie wolno jej
dłużej skrywać przed tobą. Jesteś dzieckiem, które
moja matka znalazła w swoim powozie. I ty już wtedy
nie miałaś matki.
– Nie... to nieprawda...
– Hanno, boleję nad tym bardzo, ale to jest prawda...
– Nie! Ty kłamiesz! Kłamiesz! – krzyknęła nagle
i wyrwawszy dłonie z jego rąk, zerwała się z krzesła. Jej
oczy były jak dwa jeziora niebieskiego ognia. – Nie
jestem podrzutkiem! Nie! Nie! Mama mnie urodziła,
urodziła w Szkocji! A twój ojciec jest także moim
ojcem! Dlaczego to robisz? Dlaczego opowiadasz mi
takie straszliwe kłamstwa? Dlaczego?
– To nie kłamstwo. Powiedziała mi o tym kuzynka
Margaret.
– Kuzynka Margaret! To dlatego chciała koniecznie
najpierw zobaczyć się z tobą! Żeby naopowiadać ci
takich kłamstw! Odrażających!
Robert powoli podniósł się z kolan, nie próbował
jednak zbliżyć się do Hanny.
101
Skandaliczne zaloty
– Lady MacInnes jest cioteczną siostrą mojej matki
i nie ma żadnego powodu, żeby okłamywać mnie albo
ciebie.
– Musi mieć jakiś powód, skoro na to się zdecydo-
wała! Przecież ona to wszystko zmyśliła!
– Nie, Hanno. Ona niczego nie zmyśliła, a ja nie
powtórzyłem tego po to, aby ciebie zranić – tłumaczył
Robert, starając się ze wszystkich sił, aby jego głos był
spokojny, przekonywujący. Wiedział, że jeśli da się
ponieść wzburzeniu, zaważy to bardzo na jego dal-
szych stosunkach z Hanną . – Uważałem, że powinnaś
poznać prawdę, choć pragnąłbym z całego serca, aby ta
prawda wyglądała inaczej. Hanno, proszę, nie płacz...
Bo ona już nie krzyczała. Płakała, cicho, rozpacz-
liwie, a jej szept, wśród łez, był prawie niedosłyszalny.
– Nieprawda... Ona nigdy by mnie nie okłamała...
Ona mnie kochała, kochała naprawdę. Ona...
Zdążył pochwycić ją w ostatniej chwili, kiedy pół-
przytomna osuwała się na podłogę. Szczupłe, bezwład-
ne ciało w żałobnej sukni wydało mu się takie lekkie...
Podniósł ją ostrożnie, kładąc głowę Hanny na swoim
ramieniu. Poczuł zapach, świeży, delikatny, a uderzają-
cy do głowy jak najbardziej duszące pachnidło. I kiedy
niósł Hannę do jej pokoju, nie mógł oprzeć się myśli,
jakże ironicznej. Swoją siostrę objął po raz pierwszy
w życiu akurat wtedy, gdy dowiedział się, że ona jego
siostrą nie jest.
102
Gail Whitiker