380 Wybór autorów obcych
Ojciec. Rozsądnie mówisz; i właśnie dla tej przyczyny później wszystkim dzieciom i młodzieńcom dawał radę, aby od pierwszej młodości do ciągłej nawykali pracy. Albowiem mówił: czym jesteś w młodości, tym niezawodnie będziesz później i na starość, próżniakiem albo pracowitym, zręcznym lub niezgrabnym, dobrym albo złym człowiekiem.
Mikołaj. Nie zapominajmyż tej przestrogi.
Ojciec. Tak zawsze postępujcie, moje dzieci, a nie będziecie żałować. Nasz strapiony Robinson długo rozmyślał, jaką ma przedsięwziąć robotę, aby tylko nie próżnować; jak sądzicie, co zrobić postanowił?
Jan. Ja bym wiedział, co mam robić.
Ojciec. Zgoda! Słuchamy.
Jan. Naprzód wygarbowałbym skóry lamów, abym tak surowych i twardych na gołym ciele nie nosił, gdyż to w gorącym kraju niezmiernie przykre być musiało.
Ojciec. I jakże byś postąpił?
Jan. O! ja wiem doskonale, co robią garbarze; wszak tyłem widział razy.
Ojciec. Słuchajmy.
Jan. Naprzód kładą surowe skóry na kilka dni do wody, aby dobrze przemokły. Potem wyjmują, kładą na stole i naciskają skrobakiem, aby nasiąknioną wypędzić wodę. Potem solą skórę, przykrywają, aby się nie stykała z powietrzem, to nazywamy poceniem się skóry, która, tak jak człowiek mocno pracujący, pot wydawać zaczyna. To zrobiwszy, łatwo skrobakami włos wydzielają ze skóry. Wydzieliwszy włosy, wkładają skóry do cieczy zrobionej z brzozowej kory, kwaszonego ciasta i kory dębowej rozrobionej wodą. Na koniec skóry te wkładają do jamy i polewają cieczą, do której wchodzi dębowa kora. Zrobiwszy to wszystko, dopiero skóry można garbować.
Ojciec. Wybornie, mój Janie! Ale czy nie przypominasz, jaka będzie skóra tym zrobiona sposobem.
Jan. Taka widocznie, jakiej używamy na trzewiki, buty.
Ojciec. A więc skóra nie-tak giętka i miękka, jakiej potrzebujem na rękawiczki i tym podobne rzeczy.
Jan. Nie!
Ojciec. A któż taką robi skórę?
Jan. Białoskórniki, alem jeszcze nie widział białoskórniczego warsztatu.
Ojciec. Lecz nasz Robinson nie widział nigdy warsztatu ani garbarza, ani białoskórnika i dla tej przyczyny ani jednego, ani drugiego nie mógł naśladować.
Kazimierz. Lecz jakże postępuje białoskórnik?
Ojciec. Z początku tak jak i garbarz, wyjąwszy, że na skórze nie kładą wapna, ale tylko polewają wodą, pomieszaną z pszennym klejem i kwaszonym ciastem, a potem moczą w ługu. Lecz to wszystko niedługo własnymi ujrzym oczyma.
Jan. Lecz chociażby Robinson i wiedział, jak postępują białoskórnicy, nic by nie zrobił, ponieważ nie miał ani kwaszonego ciasta, ani pszennego kleju.
Ojciec. A więc widzisz, musiał zapomnieć o tej robocie.
Mikołaj. Cóż teraz przedsięwziął?
Ojciec. Całe dni i noce rozmyślał, czyby nie można jakim sposobem wybudować okrętu.
Jan. A jemu na co okręt?
Ojciec. Na co? Chciał doświadczyć, czyliby z tej odludnej wyspy, tym dla niego przykrzejszej, że ogień utracił, nie mógł się wydobyć i wrócić do ludzi, do ojczyzny. Miał przyczyny mniemania, że stały ląd Ameryki nie jest zbyt daleko, i postanowił, jeśliby tylko małą łódź potrafił zrobić, na żadne nie uważać niebezpieczeństwo i płynąć do stałego lądu.
Cały zajęty tą myślą, wyszedł jednego dnia celem znalezienia drzewa, z którego mógłby łódkę zrobić. Przebiegłszy niektóre jeszcze przez siebie niezwiedzone okolice, znalazł nieznaną roślinę, z którą postanowił wszelkie robić doświadczenia, czyliby dlań nowym pożywieniem być nie mogła. Między innymi znalazł indyjskie zboże, czyli mais, nazwane niekiedy turecką pszenicą.
Mikołaj. Ach! czy to samo, które mam w moim ogrodzie?
Ojciec. Tak jest. Robinson dziwił się wielkim kaczanom, dźwigającym na