414 ANDRZEJEWSKI, MIAZGA
bronną i obolałąjamę ustną; wątpliwe w wynikach Prometeusza w demaskującym i dla chorego zęba z pewnej szkodliwym świetle jupiterów; ten idiotyczny ślub cywilny, z 1! mem przyjaciół, znajomych i ciekawych, gdy bez taryfy ulg^ wej trzeba będzie robić twarz, uśmiechać się, czarować i szczgl rzyć zęby do kamer i fotograficznych obiektywów, a potem, śL jąc w małżeńskiej wspólnocie przy nazbyt wyperfumowonę, Monice, wysłuchiwać chrypiącego przez głośnik marsza Men delssohna; rodzinny obiad u Adama?, może by i mógł przynieść parę godzin odprężenia, ale Monika z pewnością się postom, aby swoje płaskie i pretensjonalne gierki narzucić wszystkun, i wszyscy, ze względu na niego, do tego stylu się dostosują, on pierwszy; i już trzeba będzie gnać do kościoła, jakby to cale zbiegowisko i także rytuał organizował kapryśny i niezdecydowany reżyser, gdy po nakręceniu sceny wpadł naraz na przekorny pomysł, aby powtórzyć ją w nowej wersji i w zmienionych dekoracjach; przyjęcie u starych na Saskiej Kępie, lepiej o tym nie myśleć, kto jednak wie, czy akurat wówczas nie uda się wykroić choćby kwadransa dobroczynnego relaksu, może w pokoju Moniki? och, zdjąć marynarkę, rozpiąć koszulę przy szyi i kwadrans poleżeć bez ruchu, zamknąwszy oczy, poleżeć; ale juz czas zadziała i trzeba się będzie znaleźć w tej koszmarnej Jabłonnie i znów robić twarz, gadać, gadać, brnąć i wygłupiać się, wygłaszać kwestie, od których język powinien drętwieć, wielki Boże! po co to wszystko? komu potrzebna ta grafomańska farsa?, czemu wielki aktor ma się zgrywać na tak kiczowatym tekście i demonstrować siebie w sytuacjach tak wątpliwych?
Z ustami półotwartymi, aby ułatwić sobie płyciutkie, nie zadrażniające oddychanie, a uszy mając całkiem czerwone, Konrad Keller poczyna krążyć bezradnie po mieszkaniu roi-
świetlanym wszystkimi lampami, w pewnym momencie, gdy nagła erupcja bólu zmusi go do stłumionego jęku (król Lear, Edyp?), wydaje mu się, że wszystkim nieszczęściom, jakie go złośliwie dopadły i obiegły, w perspektywie nieuniknionego jutra urastając do wymiarów żywiołowego kataklizmu, winna jest Monika, a ponieważ zdaje sobie sprawę, że tego przeświadczenia nie może podeprzeć argumentami rzeczowymi - zezwala w przystępie sympatycznej słabości, aby się w nim poczęła zagęszczać i rosnąć nienawiść, och, prawie ulga!, i naraz wśród tego kłębiącego się życiodajnie ży w iołu odkrywa ratunek oczywiście Monika!
wieczorem
Myślałem rano, gdy zabierałem się do pracy, że uda mi się dzisiaj zrekonstruować całą tę scenę. Ale okazało się, co jest zresztą oczywiste - że rekonstrukcja w sferze twórczości nie istniej ej istnieć nie może. Można kopiować, lecz nie rekonstruować, wiernie odtwarzać. Wiedza i świadomość w momencie czasowym Yjuż nie są tymi samymi, jakimi były wcześniej, w momencie X. W ogólnym zarysie wyjątkowo dobrze zapamiętałem zagubioną wersję tej sceny, lecz teraz, gdy ją chciałem w sensie propozycji odtworzyć - działać we mnie poczęły całkiem nowe inspiracje, wszystko, co się wiąże z rolą Kellera jako Prometeusza, wymyśliłem dopiero dzisiaj, ale to zrozumiałe, bo przed kilkoma laty, gdy ten fragment komponowałem, jeszcze nie istniał Łukasz Halicki, a i sam Konrad nie był tak wyraźny.
* Sporo czasu zabrała mi praca przy' tekstach Ajschylosa, wydaje mi się jednak, że brzmią teraz po polsku nieźle i dobry aktor mógłby je mówić.