204 _Elżbieta Zakrzewska-Mamerjt
■icjacli jej zakres obowiązków zawodowych obejmuje również wygłaszanie takich kazań. Już sam fakt, że odbywało się to w jej gabinecie z wersalką przykrytą wzorzystą narzutą, dywanem, kwiatami na stole — sprawił, że czułam się w jakimś sensie wyróżniona, na pewno nie każdemu pozwalano tam wchodzić i zakłócać tę wymuskaną intymność. W końcu lekarka zapytała, i to zdanie dźwięczy mi w uszach do dziś „Ale chyba go pani nie zostawi?" Ja odparłam ponuro: „Nie’. bo rzeczywiście to akurat nie przyszło mi do głowy. Lekarka odetchnęła z ulgą i wtedy przyszło mi do głowy, żc ta cała historia z „podejrzeniem" zespołu Downa, a nie „diagnozą”, jest tylko kamuflażem wymyślonym po to, żeby się mnie razem z Wojtkiem jak najszybciej pozbyć ze szpitala, unikając w ten sposób wszelkiej) komplikacji i kłopotów. Powiedziała następnie: „Bo widzi pani, mieliśmy niedawno podobny przypadek. Ona też pracownik naukowy, nawet chciała to dziecko wziąć i wzięłaby, gdyby nie mąż. On się sprzeciwił kategorycznie i teraz oni nawet nie wiedzą, w jakim zakładzie to dziecko jest”. A porem jeszcze powiedziała, chyba na pocieszenie: „Bardzo bym chciała się mylić. Zdarzyło mi się to już raz 3 lata temu. Dziecko było dużo gorsze niż pani, zupełnie typowe i to nie było podejrzenie, jak w pani wypadku, ale diagnoza. Niedawno ta pani przyszła i przyprowadziła to dziecko, chciała pokazać, jak się wspaniale rozwija i ie wszystko jest w porządku. Jeśli u pani dziecka diagnoza też się nie potwierdzi, to bardzo proszę, niech pani przyjdzie mi to powiedzieć. Sama jestem ciekawa”. Obiecałam jej to i później często widziałam w wyobraźni, jak idziemy do szpitala razem z Wojtusiem, jak wypowiadam przygotowane wcześniej słowa. W celu zrealizowaniu
tej wizji zapamiętałam na długo jej nazwisko, aby móc się ł nią łatwo skontaktować. Teraz już je zapomniałam.
Można zatem powiedzieć, że członkowie personelu posiadają lotandaryzowane. w pewien sposób •zinstytucjonalizowane” sposoby bronienia się przed trajektorią — i same te sposoby gają się elementami trajektorii, gdyż stanowią one scruktu-rJne wymiary zachodzącego procesu, pewne stałe punkty opicia chroniące personel przed •wciągnięciem w wir" bezładu i chaosu. Co więcej, członkowie personelu żywią przekonanie. że owe stałe punkty oparcia służą nic tylko ich własnej obronie przed trajektorią, lecz również przyczyniają się do zahamowania burzliwości całego procesu, sprawiają, że podmiot trajektorii — matka, łatwiej może się •pozbierać". id znaczy zachowywać się w sposób nie przeszkadzający zbyt-nio innym pacjentkom i pracy całego oddziału. W ten sposób personel ma możliwość kontrolowania trajektorii, manipulowania nią do pewnego stopnia, dlatego właśnie można ui użyć „technicznie” brzmiącego określenia .profesjonalnc-•o operatora". Mówi ordynator: •Przede wszystkim matkę trzeba na tyle traktować szczególnie, aby ją traktować nor-ndnie. Nie okazywać jej za dużo troski, aby się nauczyła, że na dziecko normalne. Jedno nie ma paluszka, a drugie ma zespół Downa. Nie chcemy być nadtroskliwi. ale zwracamy uwagę, jak ma karmić. Trzeba to krótko i ostro powiedzieć.
Ja nie jestem zwolennikiem użalania się razem z matką luk odtrącania dziecka razem z matką. Jest to dziecko jak każde inne. Ma pewne wady, musimy szczególną opieką go otoczyć, jest to dziecko ryzyka w pewnym stopniu — aby pewne objawy sugerujące pewne jednostki chorobowe wychwycić w miarę szybko. To tylko to. Matka musi być poinformowana, ale nic należy jej dawać do zrozumienia, że Bóg wic. co się stało. Jest, jak jest**.