towarzysze nieudanej podrozy 09









ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA - Obywatele i towarzysze (PRL, List 34)






Gazeta Wyborcza - 01/04/2000
 
 
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (9)
Obywatele i towarzysze
 
 
Zaledwie dwa zdania, treść niewinna - o cenzurze, o braku papieru... Dlaczego PRL-owskie władze rozpętały piekło wokół Listu 34?

 

Pewnego marcowego przedpołudnia 1964 roku Antoni Słonimski wpadł do kawiarni Państwowego Instytutu Wydawniczego na Foksal, gdzie przysiadali się do niego Paweł Hertz, Mieczysław Jastrun, Jan Kott, Leszek Kołakowski, a czasem nawet stroniący od życia towarzyskiego Adam Ważyk. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego - w końcu od czasu, gdy w pokoiku za firmową księgarnią zorganizowano kawiarenkę, zaglądał tam codziennie - gdyby nie fakt, że tym razem przyniósł ze sobą karteczkę z dwuzdaniowym tekstem, który wkrótce - jako List 34 - wywoła nieopisane zamieszanie, zarówno w środowisku literatów, jak i na szczytach władzy.



Prolog tego wydarzenia rozegrał się kilka miesięcy wcześniej w mieszkaniu Jerzego Andrzejewskiego, który zaprosił kilkanaście osób, by zastanowić się wspólnie, w jakiej formie zaprotestować przeciwko temu wszystkiemu, co władza wyprawia z kulturą. Żaden z uczestników spotkania - a byli tam, prócz bywalców stolika na Foksal, Maria Dąbrowska, Paweł Jasienica, Zygmunt Mycielski, Jerzy Zawieyski - nie cieszył się zaufaniem władzy. Nawet stroniąca od polityki Dąbrowska dorobiła się takiej oto opinii: "Utrzymuje dość systematyczny kontakt z paryską >>Kulturą<<, przechodzi coraz bardziej na pozycje wsteczne" (opatrzona klauzulą "ściśle tajne", spoczywa dziś w teczce Wydziału Kultury KC PZPR w Archiwum Akt Nowych).
Ekspiacja i miłość do westernów

- Chcieliśmy w jak najszerszym gronie, opracować duży, poważny memoriał o stanie kultury. Skierowany do społeczeństwa, nie do partyjnych decydentów - opowiada nam Paweł Hertz.



Jednak spotkanie u Andrzejewskiego nie zaowocowało niczym konkretnym. I nie wiadomo, jak długo ciągnęłyby się dyskusje, co i jak robić, gdyby nie przeciął ich Słonimski właśnie, pisząc ów lakoniczny tekścik. "Krótki i niemądry", jak określa go Hertz, który tłumaczy nam, że Słonimski "popadł pod zły wpływ Jana Józefa Lipskiego i chciał coś zademonstrować, dołożyć czerwonemu".



Jan Józef Lipski wraz z Antonim Słonimskim zbierał podpisy pod Listem 34. Zbierał je też Paweł Hertz, choć mu się list nie podobał - a raczej właśnie dlatego. Chciał zachować z pierwotnego pomysłu przynajmniej szerokie grono sygnatariuszy. To on zaproponował Melchiora Wańkowicza, Stanisława Cata-Mackiewicza, Jerzego Turowicza. Poszedł nawet do PAX-owca Jana Dobraczyńskiego, który jednak odmówił podpisu. Ale Hertz uważa, że i tak warto było spróbować.



- To wspólne wystąpienie ludzi różnych ideowych orientacji - mówi - było dla władzy kamieniem obrazy.



Rzeczywiście, Mieczysław Rakowski, redaktor naczelny "Polityki", tak komentował w dzienniku sprawę Listu 34: "Niedopuszczalne, by postępowi pisarze występowali razem z reakcją katolicką. Nie może Ważyk stać w jednym rzędzie z Catem-Mackiewiczem. Daje się w ten sposób do ręki broń ludziom, którzy reprezentują wszystko, co wsteczne w naszym ruchu, pragną po wieczne czasy utrzymywać kontrolę nad każdą dziedziną życia".



Za decyzją o podpisaniu listu stały najróżniejsze motywacje. "Podpisałem, bo byłem wychowany na westernach" - powiedział Stanisław Dygat, indagowany na ten temat przez partyjnego funkcjonariusza. Tak przynajmniej chce legenda.



"Ten list był dla mojego ojca pewną formą ekspiacji za stalinizm" - przytacza Tomasz Jastrun zdanie z dziennika swego ojca, Mieczysława, odtwarzając tło i historię Listu 34 w tekście "Mysz, która ryknęła" w "Res Publice Nowej". Robi to zresztą z takim wyczuciem "ducha epoki", że czujemy się niemal naocznymi świadkami opisywanych scen. Jak choćby tej, w której Słonimski mówi pisarce Florze Bieńkowskiej, żonie partyjnego ekonomisty Władysława: "Jeśli ty byś podpisała, to zaraz chcieliby też podpisać i inni partyjni, i ten bezczelny Kazio Brandys, mowy nie ma".



Z naszych bohaterów do podpisania dostali list jedynie Jerzy Andrzejewski i Adam Ważyk; obaj zwrócili legitymacje partyjne w 1958 roku.



Czy zaproszenie do podpisania to nobilitacja, na którą trzeba zasłużyć, czy przeciwnie, w cenie są ostrożni, którzy dotąd nie podpisywali, więc ich głos może zabrzmieć donośniej? Czy rozszerzać listę sygnatariuszy, czy zabiegać wyłącznie o najlepsze nazwiska? Jaki powinien być cel protestu: załatwienie konkretnej sprawy czy danie świadectwa? A w związku z tym jak go należy pisać: językiem ugody czy niezłomnego sprzeciwu? I kto powinien być adresatem: władza czy społeczeństwo? Tego typu dylematy towarzyszyły dalej niemal wszystkim niezależnym zbiorowym wystąpieniom w PRL.



Z kolei zbierający podpisy mieli problemy socjotechniczne: kto pierwszy ma złożyć podpis, kto z kim się nie podpisze, kogo warto w związku z tym ominąć?



15 marca 1964 Maria Dąbrowska zanotowała: "Młody Lipski (ten z >>Krzywego Koła<<) przyniósł króciutki tekst zwracający się do rządu o rozszerzenie wolności słowa zawarowanej Konstytucją. Było tam już dużo podpisów uczonych i pisarzy o bardzo sławnych nazwiskach. Nie palę się do takich >>petycji<<, bo to nic nie da, ale tak wciąż wszystkiego odmawiam, że zawsze w końcu zdarzy się coś, czemu po prostu na zasadzie prawa liczb nie odmówię. Bez dyskusji więc chciałam podpisać w przypadającej na mnie kolejności. A Lipski na to >>Chciałem prosić - bo pod prof. Infeldem zrobił się taki odstęp - żeby to miejsce wypełnić, może tu Pani podpisze<< (Infelda podpis był pierwszy). Podpisałam bezmyślnie. Bo to był naiwny manewr, żeby uzyskać mój podpis na tzw. >>czołowym<< miejscu. Powinnam była powiedzieć: >>Nie, proszę Pana, to niedobry manewr. Adresaci pomyślą, że inni podpisali, widząc mój podpis. Tymczasem rzecz miała się odwrotnie<<".
"Kultura" i "Kultura"

"Przecież dawno już wiem, że ten świat jest nierzeczywisty, chimeryczny, urojony od początku do końca - pisał Wiktor Woroszylski w opowiadaniu z tomiku "Okrutna gwiazda". - Ale żyję w nim, poddaję się jego prawom, noszę jego legitymację w kieszeni. Dlaczego nie porzucę tej papierowej fikcji, nie zanurzę się aż po gardło w świecie rzeczywistym, pachnącym ziemią, krwią, kobietami i wiatrem? Ciągle wierzę, że to się stanie, i tłumię przeczucie, że świat rzeczywisty jest jeszcze potworniejszy od urojonego".



Świat rzeczywisty początku lat 60. jest rzeczywiście niezachęcający, a likwidacji kolejnych zdobyczy Października towarzyszy społeczna apatia. Władza nie podsuwa już co prawda gotowych sztanc, wedle których pisarz ma tworzyć, ale i tak kontroluje go na każdym kroku. Na biurkach członków Biura Politycznego lądują przed drukiem opowiadania, wiersze, felietony, a też doniesienia MSW dotyczące kontaktów i zachowań pisarzy. Decyzje wydawnicze podejmowane są często na szczeblu KC. Zdarza się, że ma w nich udział sam I sekretarz. W 1962 r. władza zamyka jedno z ostatnich miejsc, gdzie można było w miarę swobodnie głosić swoje poglądy - powstały w Warszawie na fali odwilży Klub Krzywego Koła. Za tą decyzją idą następne.



Po odejściu z redakcji "Nowej Kultury" Wiktora Woroszylskiego i Tadeusza Konwickiego zespół, choć wypełnia dyrektywy odpowiedzialnego w KC za kulturę towarzysza Werblana, i tak nie jest w stanie zaspokoić rosnących wymagań władzy. By zachować pełniejszą kontrolę nad środowiskiem pisarskim, władza likwiduje więc dwa niespełniające jej oczekiwań pisma i na ich gruzach powołuje jeden, łatwiejszy do sterowania tygodnik. Tak to zamiast "Nowej Kultury" i "Przeglądu Kulturalnego" pojawia się "Kultura" tout court, do której nie wchodzi ani Kazimierz Brandys z "Nowej Kultury", ani związany z "Przeglądem Kulturalnym" Jerzy Andrzejewski.



Powołane z ostentacyjnym lekceważeniem środowiska literackiego pismo przyjmuje perspektywę władzy: skoro tyle jest kłopotów ze starszymi, niepokornymi rocznikami, trzeba stawiać na młodych, ich korumpować, zaprawiać do zabawy w kij i marchewkę. Redaktorem naczelnym zostaje Janusz Wilhelmi, reprezentujący nowe pokolenie aparatczyków od kultury, którym ustrój nie kojarzy się z nadzieją na sprawiedliwość społeczną, ale z szansą na karierę.



W "Cichych i gęgaczach" Janusza Szpotańskiego czyli tzw. Operze, za którą autor pójdzie siedzieć (odnajdujemy w niej też zresztą wiele aluzji do rozgrywających się wokół Listu 34 wydarzeń), jest cała aria poświęcona redaktorowi naczelnemu "Kultury" i Gnomowi, czyli Gomułce ("Wtem: - Wilhelminiego - / Gnom, zakrzyknął - daj tu, / bo mu chcę powierzyć / "Kulturelle Zeitung").



"Według informacji kompetentnych przyjezdnych pismo jest wymierzone przeciw nam z myślą o dezinformacji - pisał redaktor paryskiej "Kultury" Jerzy Giedroyc do Jerzego Stempowskiego, trafnie rozszyfrowując intencje nadania tygodnikowi ukradzionego tytułu (za chwilę zresztą warszawska "Kultura" wprost zaatakuje swoją paryską imienniczkę). I dalej, 23 czerwca: "Widział Pan zapewne pierwszy numer >>Kultury<< warszawskiej? Czegoś podobnego nie było nawet w okresie stalinowskim. W zespole same szmaty najgorszego gatunku".



Styl i linię warszawskiej "Kultury" wyznaczył tekst Romana Bratnego, zastępcy naczelnego, "Odezwa do oportunistów" - atak na pisarzy, którzy odmówili współpracy z pismem. Bratny pisze, że hasło panicznych nastrojów roku 56 "Jezus Maria, wszystko nieaktualne" zastąpiono "równie kretyńskim": "Rany Boga, wszystko wraca". Zaś i za jednym, i za drugim kryje się ten sam oportunizm. Nie poprzestawano na nie do końca jasnych dziś aluzjach, trzymających się na dystans pisarzy atakowano po nazwisku. Krzysztof Teodor Toeplitz - Wiktora Woroszylskiego za powieść dla dzieci "Podmuch malowanego wiatru", Andrzej Wasilewski - Kazimierza Brandysa za całokształt twórczości.



Agresywne teksty nie były jedyną bronią "Kultury". W poczuciu, że są pupilkami władzy, Wilhelmi, Czeszko i Bratny pisywali skargi i donosy na kolegów wprost do towarzysza Gomułki.
Klaps i do kąta

List 34 Antoni Słonimski osobiście dostarczył do Urzędu Rady Ministrów 14 marca 1964. Przez dziewięć dni panowała głucha cisza. Władza chciała chyba przemilczeć sprawę. Polska prasa ani się zająknęła o liście, zaś attache kulturalni w zachodnich placówkach - jak pisze historyk Jerzy Eisler - otrzymali zadanie, by w sposób delikatny i poufny powstrzymywać tamtejszych dziennikarzy przed nadaniem sprawie rozgłosu.



Pierwsza reakcja władzy to rewizja i zatrzymanie 23 marca na 48 godzin Jana Józefa Lipskiego. Ośmiu funkcjonariuszy długo przetrząsało książki w jego domowej bibliotece; zarekwirowali kilkanaście egzemplarzy listu, zabrali Lipskiego na przesłuchanie na Rakowiecką. Kiedy długo nie wracał, na odsiecz ruszył Antoni Słonimski. Z adwokatem Anielą Steinsbergową oraz sygnatariuszami Marią Ossowską i Stefanem Kisielewskim udał się do prokuratury, by oświadczyć, że jeżeli już kogoś aresztować, to nie Lipskiego, który zresztą ze skromności listu nie podpisał, ale jego i pozostałe 33 osoby.



Trzy dni później o Liście 34 informuje RWE, co nadaje całej sprawie impetu.



Z jednej strony rusza akcja poparcia: 14 kwietnia wiec studentów na Uniwersytecie Warszawskim, 18 kwietnia w "Timesie" list angielskich intelektualistów, potem wystąpienie pisarzy amerykańskich (Susan Sontag, William Styron, Robert P. Warren, Hannah Arendt, Saul Bellow, Elia Kazan, Norman Mailer, Arthur Miller, Norman Podhoretz), profesorów uniwersytetów Harvarda i Berkeley, włoskich intelektualistów (Alberto Moravia, Ignazio Silone). Z drugiej - partia przystępuje do kontrofensywy: zmniejsza nakład "Tygodnika Powszechnego" z 40 do 30 tys. (kara za podpis naczelnego pod Listem), odmawia paszportów, wydaje zakaz wymieniania nazwisk sygnatariuszy w radiu i telewizji oraz - dla niektórych, w tym Jerzego Andrzejewskiego - zakaz zapraszania na wieczory autorskie. No i przede wszystkim po mistrzowsku rozgrywa sprawę propagandowo, ostrze ataku kierując nie na treść listu (już wtedy brzmiącą wyjątkowo niewinnie), ale na fakt, że odczytano go w RWE (krakowskie "Życie Literackie" piórem redaktora naczelnego Władysława Machejka atakuje sygnatariuszy Listu 34 jako "ideowych Targowiczan dostarczających żeru zagranicznym propagandzistom"). Partyjne larum: "Ojczyznę szkalują za granicą" okazuje się zadziwiająco skuteczne.



Dziesięciu uczonych przekonano, by wysłali do "Timesa" list z ubolewaniem, że ich nazwiska wykorzystano do antypolskiej kampanii. "Sprawy, które poruszaliśmy - pisali czy też raczej podpisali profesorowie - miały charakter wewnętrzny. Odnoszą się do niektórych postulatów w kraju, który w ciągu ubiegłego dziesięciolecia przeszedł głęboką rewolucję kulturalną". Z profesorskiego grona nie ugięli się Maria Ossowska, Karol Estreicher, Tadeusz Kotarbiński i Stanisław Pigoń.



24 kwietnia rankiem sygnatariuszy-pisarzy wezwano do siedziby ZLP. Jerzy Putrament oświadczył im, że za dwie godziny odlatuje do Londynu ambasador PRL w Wielkiej Brytanii z listem dziesięciu profesorów. I zaapelował, by pisarze przyłączyli się do listu uczonych. Jednak nikt nie dał się skusić, zaś Dąbrowska napisała później w dzienniku: "Ci profesorowie zachowali się nie jak profesorowie, ale jak żaki albo zgoła malcy ze szkoły podstawowej, co podnoszą palec i wołają: >>Proszę pani, to nie ja, ja nie widziałem, ja nic nie wiem, naprawdę<<".



W podobnym duchu co uczeni wypowie się, niestety, później Jan Parandowski. I jeszcze Artur Sandauer, który złoży oświadczenie: "Nie życzyłem sobie przeniesienia tej sprawy na forum międzynarodowe. Za kampanię, która się później wywiązała, nie mogę w żadnym wypadku odpowiadać".
Egzekutywa i pospolite ruszenie

Od początku poczynaniom władzy sekundowała warszawska "Kultura". W liście do partyjnych pisarzy jej naczelny pisał o "wiadomych ośrodkach", którym zależy na "zakłócaniu atmosfery przed Zjazdem Partii i obchodami XX-lecia Państwa", apelował o "skupienie wszystkich partyjnych ludzi pióra dla dania odporu" i nadsyłanie wypowiedzi dezawuujących "twierdzenie o rzekomym braku wolności słowa i zagrożeniu kultury narodowej przez politykę personalną Partii".



Do stałych obyczajów PRL-owskiej propagandy należało polemizowanie z tekstami nieznanymi czytelnikom. W "Kulturze" nie pisano o Liście 34, ale Wilhelmi donosił o "politycznej awanturze na użytek obcej propagandy", zaś stały felietonista Jan Szeląg (pseudonim Zbigniewa Mitznera) pisał pod dyktando o wolności słowa (że nie było jej w przedwojennej Polsce i nie ma jej też na Zachodzie) i cenzurze ("niejedna w Polsce działa cenzura, środowiskowa, obyczajowa, kawiarniana, jedna w kawiarni PIW-u, inna w Spatifie"). I dalej: "Wśród obłudnie zatroskanych o wolność słowa w Polsce znajdujemy niektórych redaktorów i publicystów katolickich. Pisarze katoliccy i wolność słowa! Mój Boże, właśnie mija czterechsetna rocznica powstania indeksu ksiąg zakazanych".



"Jest to w samej rzeczy najnikczemniejszy chyba artykuł, jaki w publicystyce ostatnich lat czytałam - odnotowała Dąbrowska w dzienniku. - Prawie równie nikczemny jest artykuł Wilhelmiego z poprzedniego numeru. Pierwszy nie tylko apoteozuje cenzurę, ale dowodzi, że jest ona istotą i esencją życia, że właściwie nie ma zjawisk niecenzurowanych. Drugi - że właściwie nic nie jest wolnością, ponieważ każda wolność jest ograniczona na wiele sposobów".



Nad tym, jak należy zareagować na List 34, egzekutywa POP warszawskiego oddziału ZLP obradowała w kwietniu 1964 niemal codziennie.



Jan Kott, jeden z sygnatariuszy Listu 34, w "Przyczynku do autobiografii" opisuje, jak od spotkanego na jakiejś premierze w teatrze Włodzimierza Sokorskiego usłyszał: "Ci nieodpowiedzialni idioci uchwalili wielką rezolucję przeciwko wam. Dostaniecie zakaz druku i nie ma mowy o paszportach. Ale nie przejmujcie się, najważniejsze, żeby zachować zimną krew. Oni zapominają o wszystkim już po trzech miesiącach".



Żona Jana Kotta spytała wtedy Sokorskiego, czy czytał tę rezolucję.



"Oczywiście - miał odpowiedzieć ówczesny szef radia i telewizji. - Sam ją przecież napisałem".



W walce między faktami a dobrą anegdotą u Jana Kotta zwykle wygrywa anegdota. Na pewno wiadomo tylko, że pomysł kontrlistu wyszedł z KC PZPR, jego twórcami byli Artur Starewicz, Zenon Kliszko i Wincenty Kraśko, zaś członkom egzekutywy przedstawiał go dyspozycyjny na każdym zakręcie historii Jerzy Putrament.



Z lektury przechowywanych w archiwum m.st. Warszawy w Otwocku protokołów z posiedzeń egzekutywy POP ZLP dowiadujemy się, że każdy jej członek dostał przydział pięciu towarzyszy, z którymi miał odbyć rozmowy przygotowawcze przed zebraniem POP, na którym obecność była obowiązkowa. Egzekutywa przygotowała wstępną listę 60 towarzyszy i 84 bezpartyjnych kandydatów do podpisania kontrlistu. Partia do tego stopnia nie ukrywała, że egzekutywa spełnia jedynie rolę podwykonawcy, iż zażyczyła sobie, by zebrane podpisy przesłano na ręce Kliszki, Starewicza i Kraśki (egzekutywa miała zachować kopię). Jeżeli ktoś odmówi, trzeba go zobowiązać do złożenia pisemnego uzasadnienia decyzji.



Kiedy porównuje się zachowane w Archiwum Akt Nowych różne wersje kontrlistu, widać, że propozycja, by literaci napisali go sami (oddelegowano do tego Kazimierza Koźniewskiego), była zabiegiem czysto kurtuazyjnym, istniała już bowiem przygotowana w KC właściwa wersja. O ile pierwsza zawiera jeszcze elementy, które mogły ułatwiać ludziom decyzję o jej podpisaniu ("Wspólną intencją autorów listu, jak ludzi rządzących naszym krajem jest zapewnienie optymalnych warunków dla dalszego wszechstronnego rozwoju kultury. Złą przysługę w tej sprawie - niezależnie od intencji - czynią ci, którzy ulegając dezinformacji, czują się uprawnieni do występowania w roli naszych obrońców"), to wersja ostateczna brzmiała już całkiem groźnie i nie pozostawiała wątpliwości co do intencji władz: "My, niżej podpisani pisarze, wyrażamy stanowczy protest przeciwko uprawianej na łamach prasy zachodniej oraz na falach dywersyjnej rozgłośni >>Wolnej Europy<< zorganizowanej kampanii oczerniającej władzę ludową. Sprzeciwiamy się obcej ingerencji w nasze problemy wewnętrzne, w naszą politykę kulturalną, która jest wspólną sprawą inteligencji twórczej oraz kierownictwa politycznego i państwowego kraju".



Nawiasem mówiąc, często nie fatygowano się, by zawiadomić podpisujących, że tekst został zmieniony, więc zdarzało się, że ktoś złożył podpis pod wersją pierwszą, a znajdował go pod ostateczną. "Ze zdumieniem - pisała na przykład Wisława Szymborska do Zarządu Głównego ZLP - zobaczyłam swoje nazwisko pod tekstem oświadczenia, pod którym podpisu nie składałam. Podpisałam inną wersję. Jeżeli okazała się ona z jakichkolwiek powodów niewłaściwa, należało chociaż spróbować przekonać mnie o tym, a nie stawiać wobec faktu dokonanego".



Niektórzy sygnatariusze kontrprotestu dołączali doń oświadczenia, że nie wątpią w dobrą wolę 34 kolegów i nie chcą, aby ich list był użyty przeciwko nim.



Akcja nabiera takiego rozpędu, że w maju pod kontrlistem jest już 600 podpisów - 60 proc. składu ZLP - drukuje je w odcinkach "Życie Warszawy". Figurują tam nazwiska towarzyszy oddelegowanych na front literatury obok nazwisk świetnych pisarzy. Jest tam prezes ZLP Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Brzechwa, Kazimiera Iłłakowiczówna, Igor Newerly, Julian Przyboś, Tadeusz Różewicz, Jarosław Marek Rymkiewicz, Anatol Stern.



Tomasz Jastrun przytacza rozmowę, jaką Jan Józef Lipski miał z Zygmuntem Kubiakiem, sygnatariuszem kontrprotestu. Lipski spytał, jak to możliwe, by znalazło się tam i jego nazwisko.



- Podpisałem, ale szczerze mówiąc, nie wiedziałem, co podpisuję - miał mu powiedzieć Kubiak.



- Szkoda, że nie mam przy sobie weksli - odparował Lipski.



Pytamy Pawła Hertza, który podkreśla, że nie ma żalu ani do Dobraczyńskiego, ani nawet do Jarosława Iwaszkiewicza, że odmówili przyłączenia się do Listu 34, czy nie widział też nic zdrożnego w tym, że prezes ZLP odciął się od przyjaciół i kolegów, podpisując kontrlist.



- U niego to zrozumiałe. Iwaszkiewicz miał po prostu większą świadomość historyczną, proszę przeczytać jego "Opowieści o powstaniu styczniowym" i przekonać się, jak on traktował sprawę wszelkich powstań, jak przenikliwie widział zjawisko infiltrowania wszelkiej konspiracji - mówi Hertz. - Zresztą gdyby podpisał List 34, nie byłoby to wcale dobre dla Związku. Już wtedy było jasne, że część dawnych pisarzy partyjnych będzie chciała palić za sobą mosty i da się prowadzić za nos przez młodych ludzi, którzy będą drukowali ich utwory w pismach trudnych, ze względu na jakość druku, do odczytania.



Dla Hertza List 34 jawi się zatem jako pierwszy naturalny krok w stronę późniejszego o ponad dziesięć lat KOR-u, choć trudno sobie wyobrazić, by już wtedy był tak przenikliwy. W każdym razie podział na tych, którzy "nie chcą palić za sobą mostów", bo uważają, że trzeba "ratować narodową substancję", i tych, którzy gotowi są drukować w drugim obiegu, tak naprawdę podzieli środowisko literackie dopiero za lat kilkanaście.



Ciekawe, że Dobraczyński, tak zwykle uległy wobec władzy, nie znalazł się wśród 600 sygnatariuszy kontrprotestu. Niewykluczone, że propozycja podpisania Listu 34 tak mu pochlebiła, że poczuł się jakoś zobowiązany. Bo z kolei opowiadał nam Gustaw Herling-Grudziński, że spotkał na jakimś zagranicznym kongresie Anatola Sterna i spytał go, co też jego nazwisko robi pod kontrlistem. "Skoro nie dali mi do podpisania Listu 34" - odpowiedział mu Stern.



W Archiwum Akt Nowych przechowały się skargi osób, które chciały się dołączyć do kontrlistu, a nie dano im tej szansy. Martwią się, czy to wina poczty, czy celowe działanie władz. Jest też depesza: "Podaję do wiadomości, że nie dano mi, człowiekowi obłożnie choremu i przykutemu do łóżka, do podpisania protestu ZLP. Stop. Depeszowałem do tow. Putramenta i nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Stop". I podpis: "Członek POP ZLP, odznaczony oficerskim krzyżem".



Dlaczego dwuzdaniowy list o spokojnej, informacyjnej treści zmusił władze do wytoczenia dział aż tak ciężkiego kalibru? Jak pisał w swoim dzienniku Andrzej Kijowski, ten pierwszy w powojennej Polsce wspólny protest intelektualistów oznaczał przełamanie mentalności petenta. "Był aktem publicznym i jako taki stanowił precedens dla innego typu postępowania obywatelskiego. Odwoływał się do prawa, a nie do >>dobrej woli<<, >>życzliwości<<, czyli - krótko mówiąc - >>łaski<<. Trzydziestu czterech uznało siebie za obywateli".
Pan Słonimski i dowody

4 maja 1964 Władysław Gomułka spotyka się z władzami ZLP. Jest to jego pierwsze spotkanie z literatami, choć Zarząd Główny zgłaszał wcześniej prośby o audiencję.



Prezes Jarosław Iwaszkiewicz występuje na tym spotkaniu w roli, którą odgrywać będzie niezmiennie przez cały czas sprawowania swego urzędu, budząc u jednych niesmak, u innych - uznanie. Ci pierwsi widzą w nim dworzanina gotowego w każdych okolicznościach służyć władzy. Bo też o Liście 34 Iwaszkiewicz mówi, że ocenia go jako krok "wysoce nierozsądny i niepolityczny", dystansując się przy tym wobec kolegów: "nie powinno iść na karb całości środowiska to, czemu winna jest tylko jego określona część". Drudzy widzą w nim racjonalistę gotowego rezygnować z imponderabiliów, by wygrywać rzeczy konkretne i namacalne. I tak Iwaszkiewicz z jednej strony apeluje do I sekretarza o "łagodne potraktowanie sprawy" i powstrzymanie się od represji, z drugiej zaś - podtrzymuje apel sygnatariuszy listu o większe przydziały papieru i zgłasza prośbę o stworzenie jakiegoś tygodnika kulturalno-literackiego poza "Kulturą".



"My dysponujemy dowodami - zaczyna swoją prokuratorską mowę Gomułka. - Inspiratorem i organizatorem całej akcji był pan Słonimski. Wiemy dobrze, że pan Słonimski 7 marca uzgadniał treść listu z Janem Józefem Lipskim. Nie muszę chyba mówić, kim jest ten osobnik. Pan Słonimski 14 marca dostarczył list do URM. Z kolei 16 marca skontaktował się ponownie z Lipskim i polecił mu odbić list w 30 egzemplarzach. 18 marca pan Słonimski werbuje jednego z absolwentów Wydziału Historii UW do kolportażu omawianego listu. A już następnego dnia egzemplarz trafia do korespondenta >>Agence France Presse<<. Taki jest wkład pana Słonimskiego do obchodów XX-lecia Polski Ludowej".



Iwaszkiewicz spokojnie wysłuchuje, jak I sekretarz na podstawie ubeckich doniesień rekonstruuje drogę, jaką przebył List 34, nim znalazł się w RWE. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni władza bez zażenowania przyznaje się, że śledzi pisarzy, podsłuchuje ich, kontroluje ich korespondencję. Dzięki takim metodom trzem pisarzom - Januaremu Grzędzińskiemu, Stanisławowi Catowi--Mackiewiczowi i Janowi Nepomucenowi Millerowi - już wkrótce można będzie postawić zarzut publikowania w prasie emigracyjnej, choć używali pseudonimów. Innym razem Zenon Kliszko oświadczy Iwaszkiewiczowi, że Stefan Kisielewski nie powinien być posłem. I na poparcie swego zdania chce mu puścić taśmę magnetofonową z ubeckim nagraniem telefonicznej rozmowy Kisielewskiego z Andrzejewskim. Trzeba przyznać, że to już było dla prezesa ZLP za wiele i stawił opór. Kliszko zacytował mu więc rozmowę z pamięci.



Andrzejewski: - Strasznie nudno.



Kisielewski: - Zabij Gomułkę, zobaczysz, jak będzie wesoło.



Andrzejewski: - Ale wtedy przyjdzie jakiś Moczar.



Kisielewski: - No i właśnie będzie rozrywka.



"Widzi pan, jacy to ludzie - miał powiedzieć Kliszko. - Przestępca i degenerat".



"Poruszyliście sprawę sankcji - ciągnął tymczasem dalej I sekretarz na spotkaniu z pisarzami. - Zabroniliśmy jedynie druku felietonów pana Słonimskiego w >>Szpilkach<<. Czy to rzeczywiście pozostaje w jakiejś proporcji do rozmiarów oszczerczej kampanii, jaką rozwinęła >>Wolna Europa<<? Uważam, że bardzo łagodnie potraktowaliśmy pana Słonimskiego. >>Wolna Europa<< jest trybuną wrogów Polski Ludowej. Stała się też trybuną pana Słonimskiego. Jeśli władze odmawiają komuś wydania paszportu na wyjazd za granicę, trzeba powiedzieć, że to nie są żadne represje. Jest to normalne. Na całym świecie tak jest, że państwo jednym obywatelom wydaje paszport, a drugim - nie".



I dalej Gomułka stwierdza, że "list zawiera postulat zmiany polityki kulturalnej. Otóż nie widzimy powodów dla zmiany polityki partii w dziedzinie kultury" i na dowód właściwej polityki partii opowiada, jak wielu pisarzy młodego pokolenia przysłało powieści na konkurs wydawnictwa MON. Obecny na spotkaniu Putrament przerywa I sekretarzowi, by się pochwalić, że to on jest przewodniczącym jury tego konkursu.



Przy okazji Gomułka wystawił cenzurkę jednemu z naszych bohaterów - Jerzemu Andrzejewskiemu: "Zawsze staram się wnikać w poglądy innych ludzi, zrozumieć motywy, które nimi kierują. Muszę się przyznać, że czasem nie rozumiem. Był człowiek katolikiem. Potem stał się, jak twierdzi, marksistą. Odszedł, by znów szukać czegoś innego. Przecież to nie żadna ewolucja, tylko brak jakiegokolwiek kręgosłupa ideowego, brak pionu moralnego".



Z zapisem tego spotkania można się dziś zapoznać w archiwach partyjnych. W tamtych czasach można było przeczytać jedynie notkę w warszawskiej "Kulturze": I sekretarz, w obecności Zenona Kliszki i Wincentego Kraśki, przyjął Zarząd Główny ZLP; "omówiono niektóre zagadnienia dotyczące środowiska literackiego".
UB, słowa i kolorowe sny

Prym na zebraniach egzekutywy POP wiedli Kazimierz Koźniewski ("Dziś, kiedy nasze osiągnięcia są wielkie, tacy ludzie jak Maria Dąbrowska, Antoni Słonimski czy Jerzy Andrzejewski nie mieli moralnego prawa...") i Jerzy Putrament, który poczuwa się do obrony Iwaszkiewicza przed "nagonką". Prezes ZLP - oburzał się - występował u Gomułki o zniesienie sankcji, a tego samego dnia na posiedzeniu PEN Clubu Słonimski ordynarnie mu nawymyślał, w efekcie czego Iwaszkiewicz ustąpił z zarządu PEN.



Jak wynika z zapisów rozmów egzekutywy z partyjnymi literatami, ci nierzadko narzekali, że cały szum wokół Listu 34 jest niepotrzebny. Jednak na zebraniach POP, zwłaszcza otwartych, zachowywali partyjną lojalność. Z operetkową dramatycznością sprawę przedstawiał towarzysz Leon Pasternak: "Składając podpis głosowałem za Polską, bo usłyszałem głos partii: Ratujcie! A z polityką kulturalną partii się nie zgadzam. Głosuję za partią mimo błędów popełnianych przez nią na literatach".



12 czerwca 1964 Maria Dąbrowska ma na zebraniu warszawskiego oddziału ZLP godzinne przemówienie. Ten swój ostatni w życiu występ publiczny rozpocznie od oświadczenia, że robi to w porozumieniu i w imieniu grupy pisarzy podpisanych pod Listem 34 i że wszyscy oni kierowali się troską o kulturę. Wprost polemizuje z Kliszką, który na Zjeździe Pisarzy Ziem Zachodnich i Północnych powiedział, że "kilku inicjatorów akcji, powodowanych niezbyt czystymi intencjami i zawiedzionymi ambicjami, skierowało list w istocie rzeczy nie do władz państwowych naszego kraju, lecz do ośrodków zagranicznych". Zapewnia, że nikt z sygnatariuszy nie przekazał listu Wolnej Europie.



"Wina za rozpętanie antypolskiej kampanii - mówi - spada na władzę, która odpowiedziała represjami, aresztowaniem Lipskiego, i dopiero wtedy sprawa stała się głośna. Jeśli nasz list dał RWE >>ohydny żer dla antypolskiej kampanii<<, to protest 600 był dla niej wyrafinowanym smakołykiem".



Sala nagradza jej przemówienie stojącą owacją. Na mównicę wbiega Koźniewski: "Widziałem, kto klaskał i wstawał po przemówieniu pani Dąbrowskiej. Ja nie klaskałem i nie wstawałem, ale widziałem. Klaskali i wstawali ci, co wypowiadali się wcześniej przeciw >>Listowi 34<<".



Sama pisarka musiała być reakcją zebranych zaskoczona nie mniej niż Koźniewski. Obawiała się wrogości sali, bo - jak notowała w dzienniku - "większość podpisała kontrlist sześciuset, a tym samym, aby usprawiedliwić ten krok, musi być przeciw nam. Ja też zresztą jestem częściowo przeciw nam, bo towarzystwo Cat-Mackiewicza jest rzeczą okropną i utrudnia sytuację. Ale uwikłałam się już i muszę zachować lojalność do końca".



Zapiski z dni, w których Dąbrowska przygotowywała tekst swego wystąpienia, pokazują, ile ją to wszystko kosztowało. "Panowie z >>Listu 34<< - pisała po wizycie w jej domku w Komorowie Jasienicy, Słonimskiego i Wańkowicza - chcą, żebym to ja na zebraniu Warszawskiego Oddziału przedstawiła tę sprawę. Sama myśl o tym pogrążyła mnie w osłupieniu i pogorszyła mój stan fizyczny tak, że wczoraj cały niemal dzień przeleżałam. Zebrałam resztki sił, żeby uporządkować materiały dotyczące sprawy, co niepotrzebnie zatruła mi, sparaliżowała przeszło dwa miesiące czasu, ujęła zdrowia i życia, którego tak już mało". I dalej: "Spostrzegam ze wstydem, że się boję. Boję się dnia i nocy, nawet aresztowania".



W którymś momencie przytacza w dzienniku plotkę, jakoby Gomułka zażądał nagrania z jej wystąpieniem i miał potem powiedzieć: "Chyba Dąbrowska nie kłamie, a więc to ja byłem źle poinformowany". Tego samego dnia notuje, że miała przepięknie kolorowy sen. Wcześniej opisywała swoje nocne czarno-białe koszmary.



Na kolejnym otwartym zebraniu POP ZLP 5 października 1964 (we wspomnieniach z epoki upamiętniło się ono słynnym okrzykiem bohaterki Witkacowskiego "Pożegnania jesieni", barwnej postaci z przedwojennej cyganerii Izabeli Czajki do Kliszki: "Głośniej, syneczku, głośniej!") Zenon Kliszko tak odniesie się do wypowiedzi Dąbrowskiej: "Znała tylko część prawdy. Jej przyjaciele zataili przed nią istotne szczegóły. Słonimskiemu List 34 był potrzebny do wciągnięcia w rozgrywkę przeciwko nam wrogich sił i ośrodków na Zachodzie".



Pisarka, niestety, najwidoczniej uzna za swoje propagandowe hasło o "szkodzącej interesom Polski Wolnej Europie", skoro zapisze później w dzienniku, że czuje się oszukana przez Wańkowicza, który przekazał list RWE. Skądinąd wiadomo, że Kisielewski, Wańkowicz i Słonimski nie mieli oporów przeciw przekazaniu listu "wrogim siłom". Jednak większość sygnatariuszy zgadzała się w tej sprawie raczej z Dąbrowską. Co było zresztą jednym z większych sukcesów PRL-owskiej propagandy. Przez długie lata jeszcze władza szantażować będzie intelektualistów złowrogim widmem Wolnej Europy. Trzeba było kilkunastu lat, by - w czasach KOR-owskich - przełamać to tabu.



Relacjonując losy Listu 34, Kliszko powtarza to, co wcześniej Gomułka mówił Iwaszkiewiczowi (Eisler twierdzi zresztą, że to Gomułka pisał mu przemówienie), i dodaje kilka ubeckich szczegółów typu: "skierowaną do paryskiej >>Kultury<< kopię, jak wykazała ekspertyza, odbito na tej samej maszynie, co pozostałe egzemplarze znalezione u Lipskiego".



Słonimski odpowiada Kliszce: "Jestem tu oskarżany o rzeczy brzydkie. Jestem stroną słabszą. Nie mam armii, UB, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Za mną stoją tylko moje słowa i kilkadziesiąt lat działalności jako pisarza i człowieka".



A Jarosław Iwaszkiewicz, wywołany do tablicy przez kolegów jako prezes ZLP, mówi, że uważa zebranie za niepotrzebne, "rozdrapało bowiem blizny na ranach, które już się zaczęły zabliźniać".



Ale rozdrapywanie ran trwa nadal. Na zjeździe ZLP w 1964 r. w Lublinie osobiście pojawia się Gomułka, by pouczać pisarzy o ich roli (nie ma tam zresztą żadnego z sygnatariuszy Listu 34, bowiem władze pominęły ich, układając listę kandydatów na zjazd). Listowi 34 poświęcone jest też w dużej mierze zebranie wyborcze POP literatów w marcu 1965.
Wyrok i koleżeńska inicjatywa

Presji "przyjacielskich rozmów" nie poddało się 57 pisarzy, wśród nich nasi bohaterowie: Kazimierz Brandys, Tadeusz Konwicki, Julian Stryjkowski i Wiktor Woroszylski. Okres prawomyślności i wierności doktrynie wszyscy mają już dawno za sobą. Nieczęsto można ich jednak spotkać na zebraniach POP przy warszawskim oddziale ZLP. Jeśli w ogóle się pojawiają - milczą znudzeni, wysłuchując programowych referatów i niekończących się dyskusji o roli partyjnego pisarza. W swoim pisaniu już się z partią rozstali. Za chwilę rozstaną się również z legitymacją.



W listopadzie 1964 partyjnych "niepodpisywaczy" wzywać zaczyna komisja powołana przez KW. Każdy ma napisać oświadczenie, dlaczego nie podpisał kontrlistu. Tylko pięć osób ulega naciskom i zmienia swoje stanowisko, ale nie są to nasi bohaterowie.



Zdaniem Marty Fik odmowa podpisania kontrlistu wymagała bodaj większej odwagi niż podpisanie Listu 34, bowiem jego sygnatariusze wcale nie musieli liczyć się z represjami. Tymczasem jesienią 1964 nie tylko wiadomo już o zapisach cenzury, cofniętych paszportach, wściekłości Gomułki; aresztowany zostaje 72-letni Melchior Wańkowicz - pod zarzutem, że w liście do córki opisał sprawę Listu 34 (skazany na trzy lata więzienia, ze względu na wiek i stan zdrowia szybko wyszedł na wolność).



- Pamiętam - mówi nam Konwicki - że migałem się, wiłem, a w końcu podpisałem jakieś oświadczenie, że nie będę pisał oświadczeń, bo nie mam zamiaru polemizować z Wolną Europą.



Jego wyjaśnienie cytowane jest obszernie w notatce sporządzonej przez sekretarza KW Józefa Kępę: "Tow. Koźniewski spotkał mnie w Oborach i zaproponował, bym podpisał tekst protestu w związku z Listem 34. Akcję swą przedstawił jako inicjatywę koleżeńską, choć domyślałem się, że jako członek egzekutywy działa w porozumieniu z organizacją partyjną. Odmówiłem podpisu wyjaśniając, że wg mego przekonania rozdymanie sprawy 34 jest niekorzystne dla autorytetu partii. Sześć tygodni później dowiedziałem się na zebraniu POP z wypowiedzi tow. Putramenta, że władze partyjne uznały sprawę podpisywania za rodzaj plebiscytu lojalności wobec partii i Polski Ludowej. Przyznaję, że poczułem się dotknięty takim stawianiem sprawy. Wydawało mi się rzeczą wielce przykrą, bym musiał - nie będąc winnym w całym tym pożałowania godnym incydencie - być poddawany próbie lojalności, choć należę do partii 13 lat, choć każdym swoim tekstem dokumentowałem przynależność partyjną i polityczną".



Kazimierz Brandys tak się wtedy tłumaczył: "Znam osobiście większość pisarzy podpisanych pod listem do Premiera, z niektórymi wiąże mnie wieloletnia przyjaźń. Wiem z całą pewnością, że nie są zwolennikami zagranicznej propagandy zwróconej przeciwko Polsce Ludowej. Nie mógłbym więc przyczynić się do takiego stanu rzeczy, na skutek którego pisarze ci byliby izolowani w środowisku literackim jako grupa solidaryzująca się z działalnością ośrodków w rodzaju >>Wolnej Europy<<". Podobnie uzasadniał swoje stanowisko Julian Stryjkowski, a Wiktor Woroszylski pisał między innymi, że pod kontrlistem znalazły się nazwiska ludzi ideowo mu obcych, jak choćby przedwojennego endeka Alfreda Łaszowskiego, i nie chce być w ich towarzystwie.



Gdy porównuje się wypowiedzi naszych bohaterów z tym, co i jak mówił wtedy Słonimski czy Kisielewski, widać, jak jeszcze długą drogę muszą przebyć, by wyzwolić się z pęt partyjnej nowomowy. Pomysł, żeby niczego władzy nie podpisywać, zrodzi się dopiero kilkanaście lat później w kręgu opozycji KOR-owskiej.
Kalambury i bratni naród Czeszki

"Jeśli miałoby być tak, że cała literatura wyjałowiona jest z wszelkiej nadziei i wszelkiego gniewu - mówi Leszek Kołakowski na walnym zjeździe ZLP w 1965 r. w Warszawie - musielibyśmy w tym widzieć obraz nie choroby literatury, ale choroby społeczeństwa. Tam gdzie istnieją w literaturze czy życiu potocznym obszary zakazane, strefy milczenia, tam pisarz jest bez oddechu. Dopóki te obszary milczenia nie będą zniesione, dopóty życie naszej narodowej kultury nie może uchodzić za normalne. Dlatego do tych, którzy dysponują u nas aparatem presji i represji, zwracamy się nie z żądaniem, by cudem odmienili naszą sytuację, ale z żądaniem niedwuznacznych znaków intencji, które zmierzałyby do przybrania oddechu, a nie skracania go, do obcinania obszarów milczenia, a nie ich rozszerzania".



Na zjeździe tym w przemówieniach naszych bohaterów wracają nie tylko problemy związane z Listem 34, lecz także ze sprawą całkowicie podporządkowanej władzy "Kultury".



"Chciałbym podzielić się z państwem pewnymi doświadczeniami stomatologicznymi - zaczyna Kazimierz Brandys. - Otóż dowiedziałem się od mojej dentystki, że jeśli wypadnie mi ząb w górnej szczęce, stanowi to niebezpieczeństwo dla jego odpowiednika w szczęce dolnej. Sformułowała to zresztą w słowach bardzo literackich: >>musi wypaść, bo nie ma antagonisty<<. Dowiedziałem się też od niej, że jeśli wyleci mi ząb, stanowi to niebezpieczeństwo dla sąsiadujących z nim innych zębów, które zaczynają prosperować źle. Prawdopodobnie domyślacie się już państwo, że będę mówił o naszej prasie literackiej".



Z kolei Antoni Słonimski zarzucił władzy, że oddała "Kulturę" wąskiej grupie pisarzy nieakceptowanych przez środowisko literackie, zapewniając jej przy tym ochronę cenzury, która zdejmuje wszelkie polemiki. "Jak to jest - pytał - że pisarze, którzy są chlubą literatury, nie pisują do jedynego monopolistycznego tygodnika?". Wśród pisarzy, którzy nie pisują do "Kultury", wymienił nazwiska Jerzego Andrzejewskiego, Mariana i Kazimierza Brandysów, Marii Dąbrowskiej, Mieczysława Jastruna, Jana Kotta, Tadeusza Konwickiego, Artura Międzyrzeckiego, Wisławy Szymborskiej, Adama Ważyka, Wiktora Woroszylskiego, a nawet Jarosława Iwaszkiewicza.



"Kiedy wolno mi było jeszcze pisać felietony - mówił dalej Słonimski - napisałem kiedyś żartem, że wszędzie w kulturze sytuacja się poprawia, w Czechosłowacji, na Węgrzech... No i zdanie, że bratni naród czeski okazuje troskę o kulturę, czego nie można powiedzieć o bratnim narodzie Czeszki... I cenzura mi skonfiskowała. To bardzo utrudnia pracę kalamburzysty.



Głos z sali: - Nie z tego gatunku kalambury.



Słonimski: - Nie podoba się?



Głos z sali: - Nie podoba... Nie na waszym poziomie.



Słonimski: - Ja od dwóch lat, kolego Czeszko, nie mogę swego poziomu ani podnieść, ani nawet pokazać. Nie skarżę się. I tak bym nie chciał pisać felietonów w >>Szpilkach<<. Sprawa Listu 34 tak wysoko mnie postawiła w społeczeństwie, że mi nie wypada tam pisać".



 



 



 



Korzystałyśmy m.in. z publikacji: Jerzy Eisler, "List 34", PWN, Warszawa 1993; Marta Fik, "My, niżej podpisani", "Res Publica Nowa" nr 5/94; Tomasz Jastrun, "Mysz, która ryknęła", "Res Publica Nowa" nr 3, 4/94 oraz z materiałów Archiwum KC PZPR (w Archiwum Akt Nowych) i Archiwum KW PZPR (w Archiwum m.st. Warszawy)

   DO PREZESA RADY MINISTRÓW JÓZEFA CYRANKIEWICZA

Ograniczenia przydziału papieru na druk książek i czasopism oraz zaostrzenie cenzury prasowej stwarza sytuację zagrażającą rozwojowi kultury narodowej.

Niżej podpisani, uznając istnienie opinii publicznej, prawa do krytyki, swobodnej dyskusji i rzetelnej informacji za konieczny element postępu, domagają się zmiany polskiej polityki kulturalnej w duchu praw zagwarantowanych przez Konstytucję Państwa Polskiego i zgodnym z dobrem narodu.



LEOPOLD INFELD, MARIA DĄBROWSKA, ANTONI SŁONIMSKI, PAWEŁ JASIENICA, KONRAD GÓRSKI, MARIA OSSOWSKA, KAZIMIERZ WYKA, TADEUSZ KOTARBIŃSKI, KAZIMIERZ ESTREICHER, STANISŁAW PIGOŃ, JERZY TUROWICZ, ANNA KOWALSKA, MIECZYSŁAW JASTRUN, JERZY ANDRZEJEWSKI, ADOLF RUDNICKI, PAWEŁ HERTZ, STANISŁAW MACKIEWICZ, STEFAN KISIELEWSKI, JAN PARANDOWSKI, ZOFIA KOSSAK, JERZY ZAGÓRSKI, JAN KOTT, WACŁAW SIERPIŃSKI, KAZIMIERZ KUMANIECKI, ARTUR SANDAUER, WŁADYSŁAW TATARKIEWICZ, EDWARD LIPIŃSKI, STANISŁAW DYGAT, ADAM WAŻYK, MARIAN FALSKI, MELCHIOR WAŃKOWICZ, JAN SZCZEPAŃSKI, ALEKSANDER GIEYSZTOR, JULIAN KRZYŻANOWSKI




GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów












Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
index towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy

więcej podobnych podstron