ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA - Cała wstecz (PRL, intelektualiści)
Gazeta Wyborcza - 18/03/2000
SOCREALIZM
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (8)
Cała wstecz
Coraz ostrzejsza cenzura, odwoływanie z kolegiów redakcyjnych, zakaz wyjazdów zagranicznych, a nawet zakaz publikacji - to tylko część przyjemności, jakie czekają na tych, którzy "nie chcą przyjąć partyjnej platformy" i "błąkają się po ideowych rozdrożach".
Komentując stosunek I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki do literatów, emigracyjny eseista Jerzy Stempowski pisał w liście do redaktora paryskiej "Kultury" Jerzego Giedroycia: "Normalnych ludzi zatrzymuje myśl, że nie znając przyszłości, nie wiedzą na pewno, co okaże się potrzebne i użyteczne. Gomułka natomiast czytał Marksa na sposób krawców berdyczowskich, jako prawdę objawioną. Zna przyszłość, więc wie, że literatura jest mu niepotrzebna".
W maju 1957 roku, postulując "umocnienie jedności partii nadwyrężanej od 1955 roku przez rewizjonistów", Gomułka w referacie na IX Plenum KC zaatakował Leszka Kołakowskiego, wymienił też, jako rzecznika rewizjonizmu, Wiktora Woroszylskiego.
"A więc Gomułka uderza w twórczą myśl - notuje w dzienniku Maria Dąbrowska. - Ewolucja, a raczej regresja Gomułki do roli tępego antyintelektualisty zapowiadała się już w tej rozmowie, kiedy zeszłego roku w czasie Zjazdu ZLP byłam z delegacją u >>człowieka narodu<<. Już wtedy mówił z gniewem o Woroszylskim i Kołakowskim. I wręcz zapowiadał: "Będziemy twardzi. Będziemy aresztowali".
Kilka miesięcy później, kiedy partyjna organizacja pisarzy zaprotestuje przeciwko likwidacji realizującego ideały Października pisma młodej inteligencji "Po prostu" i brutalnemu rozpędzeniu manifestacji studenckich, rozsierdzony I sekretarz odpowie pisarzom: "Nie może być autonomicznych organizacji, które uzurpują sobie prawo politycznego ośrodka, reprezentując diametralnie inną politykę od tej, jaką prowadzi partia i rząd".
Z dzisiejszej perspektywy nie ulega wątpliwości, że Październik '56 skończył się już w Październiku. A jednak gdyby można było spytać naszych bohaterów, kiedy tak naprawdę uświadomili sobie, jak płonne były ich nadzieje na demokratyzację życia politycznego, zwiększenie swobód twórczych i poluzowanie cenzury, niewykluczone, że każdy z nich odpowiedziałby trochę inaczej. Dla Jerzego Andrzejewskiego i Adama Ważyka najprawdopodobniej był to moment, kiedy rozstawali się z marzeniami o wydawaniu własnego pisma i odchodzili z partii. Dla Wiktora Woroszylskiego i Tadeusza Konwickiego - moment, kiedy po ataku władz partyjnych na odwilżową i rozrachunkową linię "Nowej Kultury" opuszczali redakcję.
Partia wciąż się jednak łudziła, że uda jej się zachować jakiś wpływ na Kazimierza Brandysa i Juliana Stryjkowskiego. Na przykład w notatce Wydziału Kultury KC ze stycznia 1959 przeczytać można, że "istnieje w środowisku literackim kierunek konsekwentnie stojący na gruncie polityki partii; obejmuje on szereg wybitnych pisarzy, jak to towarzysze Kruczkowski, Putrament, Neverly, K. Brandys".
Koniec "Europy"
Jak dowiadujemy się z dziennika Mieczysława Jastruna, pierwsze rozmowy na temat nowego miesięcznika społeczno-literackiego odbyły się już pod koniec 1956 roku. Redaktorem naczelnym miał zostać Jerzy Andrzejewski - bo uważano, że władza wciąż się jeszcze z nim liczy - a do zespołu wejść mieli też Adam Ważyk, Paweł Hertz, Mieczysław Jastrun, Juliusz Żuławski, Henryk Krzeczkowski, Zygmunt Mycielski.
- Chciałem brać udział w piśmie, które byłoby swobodniejsze, ale w granicach dopuszczalnych - opowiada nam Paweł Hertz. - Wtedy aparat partyjny wracał do koncepcji z lat 1945-48, to jest dopuszczania pewnej różnorodności w kulturze, i to było cenne. Chodziło nam jednak o to, by nie popełniać błędu "Po prostu", to jest lansowania socjalizmu z ludzką twarzą. Takie było stanowisko moje, Zygmunta Mycielskiego, Henryka Krzeczkowskiego. Uważaliśmy wydawanie pisma przeciwko tym, którzy się na jego wydawanie zgadzają, za absurd. Skoro dostajemy pismo od Gomułki, to bez sensu, byśmy go pouczali, że ma się oprzeć o społeczeństwo. Przecież gdyby to zrobił, Rosjanie weszliby i by go zmietli.
Dziennik kompozytora Zygmunta Mycielskiego z okresu formowania się redakcji "Europy" przynosi zadziwiająco trzeźwą i pozbawioną złudzeń ocenę sytuacji.
"Nie chcę im mówić, że nie bardzo wierzę w to wszystko. Możliwość swobodnego pisania, które >>era gomułkowska<< nieco otworzyła, wydaje mi się na krótką metę - a do istoty marksizmu i do istoty absurdu tego ustroju dobrać się nie można".
"Trzeba wsadzać kij, żeby rozszerzać dziurę, możliwości, które powstają. Jednakże nie wierzę w ewolucję absurdu. Dyktatura nie może być liberalna. Mimo to jakieś znaczenie doraźne pismo to może mieć - i dlatego wchodzę w to grono".
"Zabawne byłyby te zebrania, gdyby nie żałość spraw poruszających naszych czołowych pisarzy, bojowników o wolności, które lada chwila grożą zawaleniem, w których istnienie nikt nie wierzy. A do tego te dyskusje Ważyka, Jastruna i Jerzego, czy już nadszedł moment, czy nie. Czy w sprawie węgierskiej protestować, czy nie. Jakże w tych warunkach porywać się na pismo, które miałoby cień niezależności?".
Na temat charakteru pisma redakcja prowadziła rozmowy w KC, co wówczas nikomu nie wydawało się dziwne. Barbara N. Łopieńska opisała w "Res Publice" w tekście "Porwanie >>Europy<<", jak Paweł Hertz przekonywał towarzyszy, że we Francji wychodzi pismo pod takim tytułem i jest pod wpływem komunistów. Towarzysze zaś odpowiadali: "Gomułka obawia się dyskusji ideologicznej, która dziś musi być reformistyczna".
- Próbowaliśmy za pomocą różnych intryg - opowiada Hertz - trzymać rewizjonistów, np. Jana Kotta, jak najdalej od "Europy". Adam Ważyk już wtedy nie był groźny, dostał po nosie. Był zresztą sceptyczny w stosunku do rewizjonistów. Chciał mieć pismo, żeby publikować w nim eseje, pisać, które malarstwo jest dobre, a które złe.
Redakcja miała całkiem jawny kontakt z Jerzym Giedroyciem i paryską "Kulturą", telefonowali do siebie nawzajem, ustalalali wymianę tekstów. O tempie odchodzenia od Października świadczy fakt, że niespełna półtora roku później za kolportaż paryskiej "Kultury" skazano na trzy lata więzienia Annę Rewską, uczestniczkę zamachu na Kutscherę. Jej proces stał się swego rodzaju manifestacją. Na sali sądowej pojawiło się kilkudziesięciu intelektualistów, m.in. Jan Parandowski, Józef Chałasiński, Tadeusz Kotarbiński, Stanisław Ossowski, Edward Lipiński, Paweł Hertz, co zrobiło wstrząsające wrażenie. "Takiej publiczności nie było w sądzie - pisał też obecny na sali Zygmunt Mycielski - od czasu procesów brzeskich czy komunistycznych procesów za sanacji".
Wszystko zdawało się być na dobrej drodze - dostali lokal, telefon, etaty dla sekretarki i zespołu, mieli przygotowane trzy numery (Miłosz zgodził się na druk fragmentów "Traktatu poetyckiego") - kiedy któregoś dnia goniec z RSW Prasa, monopolistycznej instytucji wydającej w Polsce pisma i gazety, przyniósł wszystkim wymówienia z pracy.
Dziś Hertz mówi, że zakaz wydawania "Europy" to najlepsza rzecz, jaka mogła się zdarzyć. Pismo i tak nie istniałoby długo i tylko zespół by się skonfliktował. Nie ukazał się ani jeden numer, ale pozostała legenda, do której przyczynił się osobiście Władysław Gomułka. Ówczesny sekretarz KC Jerzy Morawski opowiedział Barbarze N. Łopieńskiej finał całej sprawy.
- Żadnej "Europy" nie będzie - powiedział I sekretarz. - Mało to mamy kłopotów z "Nową Kulturą"?
Po rozwiązaniu "Europy" Paweł Hertz umówił się w kawiarni Nowy Świat z szefem Podstawowej Organizacji Partyjnej warszawskiego oddziału Związku Literatów Polskich Janem Strzeleckim i oddał mu legitymację partyjną.
- Wreszcie - mówi - miałem jasny powód do wystąpienia z partii. No bo skoro nie mają do mnie zaufania... Ale nie chciałem robić z tego demonstracji. Nikomu nie powiedziałem, tylko mojemu przyjacielowi Juliuszowi Żuławskiemu.
Żuławski też przyszedł do Nowego Światu i oddał Strzeleckiemu legitymację.
A potem kolejno legitymacje złożyli: Jerzy Andrzejewski, Adam Ważyk, Mieczysław Jastrun, a spoza redakcji: Stanisław Dygat i Jan Kott. Mieczysław Jastrun odnotuje w swoim dzienniku: "Jestem więc wolny i nie lękam się żadnych konsekwencji. Tak, czuję się odrodzony". Wcześniej pisał: "Z trudem podnoszę się z upadku, ale jeszcze nie wiem, jak głęboko zanurzony jestem w tym bagnie. Nie znam ideologii, która by równie skutecznie wypatraszała z duszy, z wyobraźni, z prawdy. Może lepiej by było, gdybym był zginął podczas wojny".
W Archiwum Akt Nowych w dokumencie z datą 26 stycznia 1959 czytamy, że Biuro Polityczne postanawia: "Traktować grupę >>Europy<< jako grupę przeciwników politycznych, dążąc do izolowania jej wpływu na potencjalnie lojalną i pozytywną część działaczy Zarządu Głównego, jak na przykład Maria Dąbrowska. Uzmysłowić grupie umiarkowanych i lojalnych pisarzy awanturniczy charakter działalności Zarządu Głównego ZLP, w szczególności grupy >>Europy<<".
Dokument wymienia restrykcje, którym mają być poddane osoby z "Europy", m.in. wycofanie ich z kolegiów redakcyjnych, polecenie redakcjom czasopism ostrzejszej kwalifikacji ich publikacji, wstrzymania ich wyjazdów za granicę.
Echa likwidacji "Europy" rozległy się po całej Europie. "Osservatore Romano" na pierwszej stronie pisało, że polscy pisarze "Miecislau Jastrun, Paulo Herz, Stanislao Diget oraz Jedży Andrzejewski" opuścili partię. "Ten Andrzejewski ciepło podany na pierwszej stronie w dworskiej rządówce watykańskiej - pisał Tadeusz Breza w "Spiżowej bramie" pod datą 15 listopada 1958 - obudził we mnie wspomnienie pewnej rozmowy sprzed lat chyba 20, to znaczy z roku, w którym ukazał się jego katolicki >>Ład serca<<. W rozmowie tej Cz. powiedział mi, że Andrzejewski o niczym tak nie marzy, jak o tym, żeby się o nim ukazała serdeczna wzmianka w >>Osservatore Romano<<. Nie pochwalili go wówczas, nie zauważyli. Trzeba było aż tylu rzeczy, i tyle, tyle czasu. Jest w tym jakiś paradoksalny proustowski temps retrouve".
Niech odejdą
W kwietniu 1958 redakcja "Nowej Kultury" wezwana zostaje na dywanik do gmachu KC.
"Sala była niewielka, stół chyba w podkowę, przed nami nieduże prezydium, ale złożone prawie z najwyższych - wspomina Tadeusz Konwicki w "Kalendarzu i klepsydrze". - Za ścianami tętniła historia i w naszej salce nabrzmiewał mały pęcherzyk historii. Do nas coś mówiono i moi koledzy coś zuchwale mówili. Ja jak zwykle milczałem".
To "coś", co do nich mówiono, to był referat Andrzeja Werblana "O socjalistyczny kierunek działalności kulturalnej". "Komu wiele dano, od tego wiele trzeba wymagać" - zaczyna Werblan. I dalej: że "Nowa Kultura" szkodzi partii, "uprawiając agitację, obiektywnie współdźwięczną z dążeniami sił antysocjalistycznych, co sprowadziło na manowce naszych towarzyszy intelektualistów"; że miała być krytyka wypaczeń, a tymczasem jest krytyka socjalizmu. I jeszcze o szkodliwości obsesyjnej literatury rozrachunkowej: "Nasuwa się pytanie, w imię czego mnoży się dziś opisy najdrastyczniejszych wypaczeń, bezprawnych aresztów, inwigilacji, tortur? Zjawiska te zostały żelazną miotłą wymiecione z naszego życia". Wreszcie przypuszcza gremialny atak na rewizjonistów, "tych polskich Dżilasów", którzy "mogą torować drogę poważnym siłom burżuazyjnym" i rozsadzać komunizm od środka. "Musimy rewizjonizm przezwyciężyć na wszystkich frontach, także na froncie kulturalnym" - mówi. "Nastał czas wyboru. Ci, którzy partyjnej platformy przyjąć nie chcą, niech odejdą".
Było jasne, że chodzi o ściślejszą polityczną kuratelę nad pismem i odwrót od odwilżowej linii. W momencie gdy ktoś z partyjnych władz powiedział, że zmieniony będzie redaktor naczelny, Tadeusz Konwicki wstał i zgłosił swoją dymisję. Naczelnym "Nowej Kultury" był podówczas Jerzy Piórkowski, który - za aprobatą zespołu, a i samego zainteresowanego - dwa miesiące wcześniej zastąpił na tym stanowisku Wiktora Woroszylskiego. Redakcji wydawało się, że zamiana ta może uspokoić partyjnych decydentów, na których bezkompromisowy i impulsywny Woroszylski działał jak czerwona płachta na byka.
Konwicki uciekł potem na jakiś czas w robienie filmów. "Przerzucenie się do filmu - powie Stanisławowi Nowickiemu (pseudonim Stanisława Beresia) w wywiadzie "Pół wieku czyśćca" - było dla mnie czymś takim, jak gorąca kąpiel i przyodzianie czystego ubrania". Poza tym twierdzi, że - z czystej przekory - napisał próbę obrony stalinowca. A choć nikt z krytyków tego nie zauważył, upiera się, że tą książką jest "Dziura w niebie".
- Bo - mówi nam - to jest przecież mój krzyk rozpaczy przeciwko obalaniu fikcji, w której żyli bohaterowie". I potwierdza, że fakt przywalenia jednego z nich przez regał z książkami ma wymiar symboliczny: książki uosabiają tu ideologię.
Z redakcji prócz Konwickiego odeszli wtedy aktualny i poprzedni naczelny oraz Marian Brandys, Marian Bielicki, Leszek Kołakowski, Wilhelm Mach, Aleksander Ścibor-Rylski i Witold Wirpsza.
Na walnym zjeździe literatów w grudniu 1956 Adam Ważyk zgłosił wniosek, by redaktorów naczelnych czasopism wybierały zespoły redakcyjne. "Od 1945 roku w pismach literackich - mówił wtedy - redaktorzy naczelni desygnowani są przez KC PZPR. Uważam, że to metoda niewłaściwa i że żadne czynniki zewnętrzne nie powinny mieć prawa usuwania naczelnego. Zaś walny Zjazd powinien się ustosunkować do takiego członka Związku, który godzi się zostać redaktorem mianowanym, nie wybranym. Jak również do tych kolegów, którzy godzą się na współpracę z takim redaktorem".
Półtora roku później raczej już nikt tego głosu nie pamiętał. Z naszych bohaterów - pod nowo mianowanym redaktorem Stefanem Żółkiewskim - pozostał w redakcji "Nowej Kultury" Kazimierz Brandys. Koledzy będą mu to mieli za złe. Wiktor Woroszylski napisze, że zaczęła ich dzielić "szklana tafla".
A w dzienniku zanotuje taką rozmowę: Kazimierz Brandys: - Nie starczy Ci wyobraźni, żeby pojąć prawdziwe motywy tych, co zostali w "Nowej Kulturze".
Woroszylski: - Twoja wyobraźnia nazbyt dobrze służy Twoim interesom.
Po latach Wiktor Woroszylski i Kazimierz Brandys spotkają się przy robieniu wydawanego poza cenzurą w drugim obiegu kwartalnika literackiego "Zapis".
Nie te książki, co by partia chciała
Po odejściu z redakcji "Nowej Kultury" Woroszylski pisze tomik rozrachunkowych wierszy "Wanderjahre" (wewnętrzna recenzja zarzuci mu "ton koestlerowski" oraz czkawkę sumienia) i wydaje tomik opowiadań "Okrutna gwiazda". Z niego to pochodzi miniatura "Zebranie":
"Prawie wszyscy byliśmy przeciw. Ale milczeliśmy. Nasze milczenie dokładnie wypełniało salę. Górą, gdzieś między portretami i transparentami, snuł się zasapany głos referenta. Siedziałem w jednym z pierwszych rzędów. Kiedy zapowiedziano głosowanie, obrzuciłem salę szybkim spojrzeniem i dostrzegłem, jak posłusznie podnoszą się ręce wszystkich obecnych. Trwało to ułamek sekundy i zapewne nikt nie zauważył mego krótkiego wahania, zanim wraz z innymi podniosłem prawą rękę do góry".
W maju 1958 Woroszylski notuje, że zaczyna pisać "Sny pod śniegiem", przedśmiertny monolog Michaiła Sałtykowa-Szczedrina, klasyka XIX-wiecznej literatury rosyjskiej, w którego postać tak się wciela, że - kiedy kończy książkę - czuje się starym, schorowanym człowiekiem.. W jego "Dziejach miasta Głupowa" Woroszylski dostrzega nie tylko metaforę rosyjskiej tyranii, ale i metaforę losów pisarza, który dusi się w swojej ojczyźnie.
"Jako redaktor >>Nowej Kultury<< - opowiadał - toczyłem jakieś boje z cenzurą, ze zwierzchnością. Miałem znajomości z jakimiś ludźmi na świeczniku, z rządzącymi, obserwowałem toczące się gry. I nagle uświadomiłem sobie, że to wszystko było u Szczedrina. I że jest mi to całkowicie obce".
W wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego" powie jednak, że absolutnie nie chodziło mu o napisanie kostiumowej opowieści, w której doszukiwano by się aluzji i analogii ze współczesnością. Chciał napisać o człowieku, który przed śmiercią rozlicza się z doświadczeniem swoim i swego pokolenia. "Sałtykowowi właściwa była ogromna, bolesna tęsknota za utopią, potrzebą służenia jej i wręcz niemożność istnienia bez utopijnej wizji świata, z drugiej zaś - niemożność całkowitego podporządkowania się utopii, zrezygnowania na rzecz jej praktycznej realizacji z oporów moralnych i intelektualnych".
Również wprost rozrachunkową książkę ze swoim komunistycznym zaangażowaniem napisze Julian Stryjkowski. "Czarna Róża" to dziejąca się przed wojną opowieść o młodym chłopaku Henryku Jaroszu, w której trudno nie dopatrywać się cech autobiograficznych: przyjazd do Lwowa z małego miasteczka, pobyt w więzieniu i - może przede wszystkim - polityczna naiwność wyraźnie łączą bohatera z autorem. O wątku miłosnym powieści sam Stryjkowski później powie, że była to czysta literacka fikcja. Ale nawet bez tej deklaracji widać, że dziewczyna zwana poetycko Czarną Różą jest dla bohatera symbolem miłosnego zauroczenia partią. To w pogoni za nią Henryk przekroczy granicę ZSRR, gdzie - jak czytamy w ostatnim zdaniu powieści - "odkryła się przed nim olbrzymia czarna przestrzeń". Stryjkowski uważał to zdanie za kwintesencję swoich doświadczeń w ZSRR - "czarnej, beznadziejnej nocy na sowieckiej ziemi".
"W wyniku dyskusji z udziałem działaczy partyjnych - czytamy z kolei w materiałach Wydziału Kultury KC z roku 1959 - Julian Stryjkowski dokonał istotnych poprawek w swojej powieści, co umożliwiło jej wydanie".
Porównanie opublikowanych w miesięczniku "Twórczość" (bez ingerencji cenzury) fragmentów powieści z wersją książkową pokazuje, w jakim kierunku szło "usłusznianie" Stryjkowskiego. Otóż w rozmowach między towarzyszami w więziennej celi ołówek cenzorski konsekwentnie wykreślał niemal wszystko, co świadczyło o nadmiernej idealizacji Związku Radzieckiego. W całości więc wypadały takie na przykład fragmenty:
"W Związku Sowieckim dyktatura proletariatu stara się wychować złodziei i elementy aspołeczne na ludzi oddanych budownictwu socjalistycznemu. Znacie historię Biełomorkanału. Setki tysięcy wykolejeńców włączyło się do procesu budownictwa socjalistycznego. Wczorajsi zbrodniarze otrzymali order Lenina".
"Gdybyście choć raz przeżyli partzebranie na sowieckiej fabryce, kiedy przeprowadza się czystkę, tobyście wiedzieli, jaką nienawiść wśród robotników budzą dawni towarzysze - jak mówicie - oddani partii, zamaskowany białogwardyjski oficer albo inna jaka kontra żyjąca pod przybranym nazwiskiem".
"Taka czystka na fabryce to wielka szkoła komunizmu. Ludzie mówią szczerze o własnych winach, przed partią nic się nie da ukryć. Człowiek wychodzi z takiego zebrania jak wypolerowany rondel".
Te więzienne dialogi są najbardziej wykastrowaną partią książki. Najwidoczniej za świeża była jeszcze pamięć referatu Chruszczowa, by nie raziły zdania typu: "Może się mylić człowiek, ale nie partia, bolszewicka partia", wygłaszane w najlepszej wierze przez członków Komunistycznej Partii Polski, która - o czym oni co prawda nie wiedzą, ale czytelnik wie - zaraz zostanie rozwiązana, a znaczna część jej przywódców - wymordowana.
Z drugiej strony cenzura konsekwentnie wykreśla ataki na partię i Stalina wygłaszane przez przeciwników partii.
"Stalin i Hitler przyszli na świat, żeby go zbawić. (...) Hitler prześcignął Stalina, choć on nigdy się nie przyzna, ile mu zawdzięcza. Dlatego też Stalin odczuwa swoją niższość, ma kompleks niższości wobec Hitlera".
"Staliniści trzymają strachem, wystarczy cień podejrzenia, by moralnie wykończyć. Wystarczy w dyskusji nie zgodzić się z referatem sekretarza komórki. Odstawiają, izolują, nie zawiadamiają o zebraniach, ale nie wyrzucają. Nic nie mówią, unikają. Jesteś renegat, zdrajca, prowok, jednym słowem trockista".
Tych fragmentów w książce już nie ma. "Pisałem tę powieść - opowie Stryjkowski po latach Piotrowi Szewcowi w wywiadzie-rzece "Ocalony na Wschodzie" - już jako antykomunista. Starałem się zakamuflować przed cenzurą jej prawdziwy sens. Udało się. Ogólnie uchodziła za prawowierną. Jedynie redaktor >>Trybuny Ludu<< był czujny. Po przeczytaniu pozytywnej recenzji krzyknął: >>Ja paszkwilu na partię drukował nie będę<<".
Po rozmowach z wypuszczonym z więzienia Szczęsnym Dobrowolskim, znanym mu sprzed wojny działaczem komunistycznej organizacji Życie, Kazimierz Brandys zaczyna pisać "Matkę Królów", opowieść o warszawskiej proletariackiej rodzinie, gdzie losy bohaterów są niemal socjologicznym studium powojennych biografii Polaków. Początkowo przyjęta przez partię jak modelowa i pozytywna powieść rozrachunkowa (główny bohater, Klemens Król, umierając w więzieniu, nie traci bynajmniej wiary w partię, a jego ostatnie słowa brzmią: "Niech moja krew wsiąknie w nasz sztandar"), z czasem zacznie partii wadzić. Kazimierz Brandys opowiadał nam, że przyszedł kiedyś do niego - z polecenia Zenona Kliszki, sekretarza KC, najbliższego współpracownika Gomułki - Stefan Żółkiewski z prośbą, by wycofał powieść z zachodnich wydawnictw.
Natomiast nie tak oczywisty jest rozrachunkowy charakter minipowieści Jerzego Andrzejewskiego "Bramy raju". Choć rzecz jasna krytycy (a i cenzura, która zwlekała z wydaniem zgody na druk) dopatrywali się w tej historii średniowiecznej krucjaty dziecięcej aluzji politycznych (bohaterowie są zniewoleni przez ideologię i kłamstwo, a u podstaw ich poczynań leżą nie ideały, ale popędy i grzechy).
W tym samym mniej więcej czasie, opisując w liście do Zygmunta Hertza sesję Rady Kultury i Sztuki, Jerzy Andrzejewski przytacza taki oto dialog:
Mówca: - Książki zostały odgrodzone w księgarniach od ludzi gablotami, żeby ich nie kraść.
Jerzy Putrament: - Tyle się wydaje u nas na kulturę i sztukę, że można by dopłacać do książek kradzionych w księgarniach.
Helena Zatorska (MKiS): - Kiedy ludzie kradną nie te książki, które byśmy chcieli.
Problem w tym, że nie tylko ludzie kradli nie te książki, co by władza chciała, ale też pisarze pisali nie te książki, co by władza chciała.
W Archiwum Akt Nowych, w teczce Wydziału Kultury KC, jest lista blisko 50 zatrzymanych w latach 1956-58 pozycji. Wśród przyczyn ich odrzucenia najczęściej powtarza się zapis: "jednostronnie obrachunkowa". W przygotowywanym na posiedzenie Biura Politycznego referacie Stefana Żółkiewskiego znajdujemy informację, że - co autor poczytuje za wielki sukces - większość książek zatrzymały same wydawnictwa, często nawet bez konsultacji z cenzurą.
Literatura obrachunkowa od początku zresztą nie cieszyła się sympatią partyjnych decydentów. W 1956 r. redakcja "Głosu Pracy" ogłosiła konkurs na pamiętnik dotyczący Października (w jury był Jerzy Andrzejewski), jednak żaden z trzydziestu nagrodzonych tekstów nigdy nie ujrzał światła dziennego.
W 1957 roku z kolei wydawnictwo Czytelnik rozsypało skład książki "Rachunek pamięci" (szczotki trafiły do redakcji paryskiej "Kultury") - zbiór wypowiedzi szesnastu pisarzy rozliczających się z czasami socrealizmu. Tam to w tekście "Co było?" Adam Ważyk powtarzał swoje słynne tłumaczenie, że "zwariował" (nigdy później nie będzie się próbował rozliczać z tamtym czasem; wróci do swej pasji jeszcze sprzed wojny - tłumaczenia francuskich poetów). I dodawał: "Od 1949 do 1953 r. wierzyłem w demonologię i majaczyłem na temat realizmu socjalistycznego. Nie we wszystkie demony wierzyłem, pomniejsze inkuby uważałem za twory apokryficzne. Smutna pociecha!".
Ten demoniczny wątek pojawia się też we wspomnieniu Mieczysława Jastruna, który napisze, że na zebraniach ZLP czuł wyraźnie obecność szatana, zaś Związek stał się instytucją wychowującą zastępy posłusznych pracowników gazet, autorów, których jedyną ambicją było być jednodniową ilustracją dekretów i życzeń władzy. "Słowa drętwej mowy mają w sobie zdolność mordowania myśli ludzkich. Ta zdolność nie wynika jedynie z braku w nich powietrza prawdy, ale również z częstości powtarzania. Pozór powtarzany bezustannie nabiera w końcu znamion oczywistości. Nie powiedziałbym pełnej prawdy, gdybym twierdził, że widziałem wówczas zło w całym jego rozmiarze i tylko udawałem przed sobą, że nie widzę. Rzeczywiście, nie widziałem jasno. Czułem narastającą wokół mnie ciemność".
Najbardziej trzeźwe i samokrytyczne jest tam wyznanie Pawła Hertza "Wspomnienia z domu umarłych": "Chłodna, spokojna analiza wydarzeń historycznych udowodni zapewne już niedługo, jak się stać mogło, że chwalono głośno to, czym w głębi duszy pogardzano. Że dowodzono słuszności tam, gdzie jej nie było. Że strach zapieczętował usta odważnym, nuda stała się udziałem ludzi dowcipnych, literatura upadła tak nisko, tak nisko spadła cena uczciwości, miłości i odwagi". I dalej: "Pisałem, że >>Tygodnik Powszechny<< krzewi kult intelektualnego zaścianka, że tyle pisze o dogmatyce zamiast o książkach. Publicysta >>Tygodnika<< odpisał mi, że to pisze, na co cenzura pozwala, wtedy zaprzestałem. Sekcje to był średniowieczny podział pisarzy według gatunków literackich, cofnięcie życia literackiego w mury >>Domu umarłych<<, jak nazwałem siedzibę Związku. Każdy dziś zadaje sobie pytanie, czy tylko matadorzy tzw. realizmu socjalistycznego ponoszą winę za to, co stało się naszym udziałem w owych latach. Odpowiedź wypada przecząco. Winni są zarówno ci, którzy byli twórcami systemu, jak i ci, którzy temu systemowi chcieli się podporządkować. Pisarzowi, który nie zechciał zastosować się do owego systemu, nie groziło nic prócz milczenia. Nigdy nie zdarzyło mi się, by zmuszano mnie do pisania tego, czego nie chciałem pisać. Przez cały ten czas tylko z własnej woli sprzeniewierzałem się moim poglądom".
Wiele hałasu o nic
We wrześniu 1960 Jerzy Andrzejewski zaczyna pisywać do "Polityki" "Notatki" - aktualne komentarze do wydarzeń kulturalnych i nie tylko.
"Wielki sukces - komentuje w dzienniku pozyskanie Andrzejewskiego na stałego felietonistę ówczesny redaktor naczelny "Polityki" Mieczysław F. Rakowski. - Ciekawe, jak to zostanie przyjęte w wiadomych kołach. Odnoszę wrażenie, że nasi liderzy są skłonni całkowicie wybaczać konserwie, natomiast nie zamierzają tego czynić wobec drugiej strony".
"Wiele osób bardzo jest z tego faktu niezadowolonych - donosi Jerzy Andrzejewski w liście Zygmuntowi Hertzowi z paryskiej "Kultury". - Doceniam to i staram się pisać możliwie grzecznie, co jest absorbujące i wymaga czasu co najmniej podwójnego". I w następnym liście: "Ciągle mi jakieś fragmenty wykreślają. Jednego tygodnia notatek w ogóle nie było. Strata 1000 złotych i jeszcze dodatkowy katz. Staram się już pisać jak najspokojniej, rzeczowo, nawet z troską, zresztą prawdziwą. Ale tyle różnych u nas tabu, iż więcej myślę o tym, czego mi pisać nie wolno, niż o tym, co powiedzieć swobodnie mogę. Nie potrzebuję mówić, jakie to męczące i w gruncie rzeczy beznadziejne. Bo i cóż się może w najbliższych latach zmienić?".
Te "niezadowolone osoby" to władze partyjne w osobach Artura Starewicza, podówczas kierownika Biura Prasy KC PZPR (już po pierwszym felietonie interweniował u Rakowskiego: "Dlaczego akurat w >>Polityce<< drukowany jest człowiek, który odszedł od partii, a więc faktycznie przeciwnik?") i Zenona Kliszki (który miał powiedzieć Włodzimierzowi Sokorskiemu, że Andrzejewski powinien wpierw złożyć samokrytykę).
Każdemu słowu Andrzejewskiego starannie przyglądano się na najwyższych szczeblach. I tak chorobliwie podejrzliwy Zenon Kliszko - odnotowuje w dziennikach Rakowski - miał mu za złe zdanie: "Niestety, myślenie nie jest rzeczą prostą ani łatwą", które wziął do... siebie.
Pod koniec października 1960, na marginesie głośnego poszlakowego procesu oskarżonego o otrucie żony profesora Tarwida - skazanego w I instancji na 15 lat, a w II instancji uniewinnionego; część opinii publicznej domagała się dla niego kary śmierci - Andrzejewski napisał: "Może przejaskrawiam, lecz kiedy słyszę głosy domagające się kary śmierci - słyszę w nich także potrzebę zbrodni".
Po tym felietonie rozpętała się prawdziwa burza, a Mieczyława Rakowskiego zdymisjonowano z funkcji naczelnego. Powód? Otóż w tzw. aferze skórzanej skazano Eugeniusza Galickiego, dyrektora zakładów garbarskich, na dożywocie. Jednak niektórzy członkowie KC (m.in. gen. Witaszewski) domagali się kary śmierci. Opinię Andrzejewskiego potraktowano jako bezpośredni atak na rosnących w siłę natolińczyków, dogmatycznego skrzydła w partii.
3 listopada na zebraniu Komisji Prasowej Biura Politycznego Artur Starewicz grzmiał o osłabieniu czujności ideologicznej. Jako dowód przytaczał "wystąpienie Andrzejewskiego w radio o Miłoszu" (było tam jedno zdanie: że wydano w Polsce po wojnie tomik wierszy Miłosza). I przypomniał, że "nadal obowiązuje zakaz drukowania pisarzy, którzy wystąpili z partii".
Rakowski opublikował jednak jeszcze jeden felieton Andrzejewskiego.
W Archiwum Akt Nowych zachowała się korespondencja w tej sprawie. W podpisanym przez Artura Starewicza liście do Rakowskiego czytamy: "Biuro Prasy KC jest zaskoczone faktami wyjątkowej nielojalności i braku dyscypliny partyjnej ze strony >>Polityki<<, a mianowicie ponowną publikacją >>Notatek<<. (...) Andrzejewski, który rzucił legitymację partyjną 3 lata temu, niczym nie wykazał, że powraca na pozycje partyjne, przeciwnie, jego ostatni utwór >>Bramy raju<< jest dowodem, że pisarz się do nas nie zbliża".
W liście "Polityki" do Sekretariatu KC redaktorzy tłumaczą się, że zgłoszenie Andrzejewskiego do "Polityki" rozumieli jako "wstęp do powrotu pisarza na łono partii". I dementują sugestię z listu Biura Prasy KC, że wyżej niż dyscyplinę partyjną cenią sobie dobre stosunki z Andrzejewskim i "poklask obcych środowisk".
"Notatki" pisane przez Andrzejewskiego z poczuciem, że nie może narażać tych, którzy podjęli odważną próbę drukowania go, są po prostu nijakie, żadne. Po ich lekturze trudno doprawdy zrozumieć, dlaczego interesowano się nimi na szczeblu KC.
Mieczysława Rakowskiego w końcu przywrócono na stanowisko naczelnego, jednak o wznowieniu "Notatek" nie było już nawet mowy.
"Nie wolno mego nazwiska wymieniać w prasie. >>Niebieskie kartki<< Adolfa Rudnickiego zdjęła cenzura, bo pisał o mnie. Był telefon, żeby w nowym wydaniu szkolnego podręcznika usunięto moją fotografię. Po mojej prelekcji w radio zdjęto kierownika działu kultury. Czy wiesz, że prawie nikt do mnie nie telefonuje?" - skarżył się Jerzy Andrzejewski w liście do Zygmunta Hertza 1 grudnia 1960 r.
Żadnych złudzeń, panowie
Podczas walnego zjazdu pisarzy w grudniu 1958 we Wrocławiu dominującym motywem jest sprawa cenzury i zagrożenia wolności twórczych. Wiktor Woroszylski tak to później skomentuje w dzienniku: "W tej dyskusji o cenzurze dużo naiwności, złudzeń, że można coś załatwić. Żądania jawności cenzury to tak, jakby żądać, żeby tajna policja działała jawnie".
W Archiwum Akt Nowych dokument datowany 26 stycznia 1959 zawiera nazwiska towarzyszy "zobowiązanych do pracy ideologicznej wśród pisarzy": Artur Starewicz, Andrzej Werblan, Leon Kasman. "Biuro Polityczne uważa za konieczne oczyszczenie szeregów POP literatów z ludzi zajmujących rewizjonistyczne pozycje i pojednawców uniemożliwiających walkę przeciw rewizjonistom". W ten sposób wszyscy - i ci, którzy wystąpili z partii, i ci, którzy chcieli ją naprawiać - zostali wrzuceni do jednego worka z napisem "wróg partii".
Nasi bohaterowie wystarczająco jasno opowiedzieli się po stronie październikowych przemian, by to ich właśnie miał na myśli Gomułka, gdy jesienią 1959 r. na III Zjeździe PZPR przypuści atak na pisarzy "błąkających się po ideowych rozdrożach, rewizjonistycznych i burżuazyjno-liberalnych". Zarzuca im tam, że "pod szyldem obrony wolności słowa walczą o publikację dzieł, które oczerniają socjalizm i idealizują jego wrogów".
Na zjeździe literatów, który odbywa się w grudniu 1959, atmosfera jest ciężka i pozbawiona złudzeń. Październik '56 jest już tylko odległym wspomnieniem rozbudzonej na chwilę nadziei. Antoni Słonimski, odwilżowy prezes ZLP, zgłasza rezygnację z kandydowania w następnej kadencji. "Nie nadaję się na ten okres - oświadcza - ze względu na to, że mam nieposkromioną chęć mówienia dowcipów i złośliwości".
A widać, że nadciągają czasy serio.
Korzystałyśmy m.in. ze zbioru materiałów "Partia i literaci. Dokumenty Biura Politycznego KC PZPR", Mazowiecka Wyższa Szkoła Humanistyczno-Pedagogiczna w Łowiczu. Pani Zofii Hertz dziękujemy za udostępnienie nam niepublikowanych listów Jerzego Andrzejewskiego do Zygmunta Hertza
GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
towarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozyindex towarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozywięcej podobnych podstron