towarzysze nieudanej podrozy 11









ANNA BIKONT JOANNA SZCZĘSNA - Literaci, do pióra (PRL, intelektualiści)





Gazeta Wyborcza - 22/04/2000
 
 
ANNA BIKONT JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (11)
Literaci, do pióra
 
 
 
Zdjęcie "Dziadów" ze sceny Teatru Narodowego, studencki protest i łatwo rozniecony przez władze antysemityzm, który zaowocuje exodusem Polaków pochodzenia żydowskiego - Marzec 1968 roku przerwał nagle i dramatycznie szarobylejakość lat 60.


 


Zdrowi moralnie żołnierze Wojska Polskiego plują na literata Konwickiego z trzydziestego piętra Pałacu Kultury" - tak "Żołnierz Wolności", w recenzji zatytułowanej "Wrynsztokwstąpienie", miał podsumować książkę "Wniebowstąpienie", której bohater po nocnej przeprawie przez warszawskie knajpy, dworzec i areszt trafia w końcu na szczyt Pałacu Kultury, skąd ogląda smętną Warszawę schyłku lat 60. A przynajmniej tak to zapamiętał czy raczej twórczo przekształcił sam Konwicki. W rzeczywistości bowiem tej skądinąd świetnie wpadającej w ucho frazy w "Żołnierzu Wolności" nie ma, przeciwnie, są tam wyłącznie nudne, żołnierskie frazy nie zachęcające do cytowania. Ich wymowa jednak jest taka sama jak w efektownym streszczeniu Konwickiego, świetnie oddającym ducha czasów, które właśnie nadciągają. Antyinteligencki język stanie się ich znakiem firmowym.



W tym samym 1967 roku, kiedy ukazała się książka Konwickiego, Jerzy Andrzejewski opracowuje scenariusz filmowy według swego okupacyjnego opowiadania "Wielki Tydzień". Jego bohaterka, Żydówka Irena, w kwietniu 1943 r. z aryjskiej strony przypatruje się zagładzie walczącego getta, obserwując z jednej strony jednostkowe i heroiczne gesty solidarności, z drugiej - obojętność, jeśli nie wrogość większości Polaków. Wówczas jeszcze 1968 rok, na który film miał być przygotowany, może się kojarzyć Andrzejewskiemu wyłącznie z 25. rocznicą powstania w warszawskim getcie.



Scenariusz od początku wzbudził zastrzeżenia czynników partyjnych, nie stosował się bowiem do obowiązującej wykładni, że w czasie wojny Żydów wspomagały jedynie PPR i Armia Ludowa. Andrzejewski wprowadził więc zmiany (m.in. ukrywającą się Żydówkę przygarnia już nie, jak w pierwszej wersji, inteligent, lecz kolejarz), jednak członek Biura Politycznego i sekretarz KC Zenon Kliszko, przez którego ręce przechodziły wszelkie decyzje w sprawie kultury, i tak nie wydał pozwolenia na realizację. W międzyczasie bowiem wojska izraelskie zajęły półwysep Synaj i wzgórza Golan, zaś I sekretarz partii Władysław Gomułka, komentując 19 czerwca 1967 na Kongresie Związków Zawodowych zwycięstwo Izraela w wojnie z Egiptem, Jordanią i Syrią, wygłosił słynną kwestię, w której Polaków żydowskiego pochodzenia określił mianem "piątej kolumny". Aparat partyjny dostał w ten sposób jasny sygnał, że partia przyzwala na antysemickie czystki. Za chwilę wśród wrogów partii, obok państwa Izrael, znajdą się jeszcze: Mickiewiczowskie "Dziady", zrewoltowani studenci oraz występujący w ich obronie pisarze.
Gdyby żył, to już by siedział

28 lutego 1968 w mieszkaniu historyka sztuki Barbary Majewskiej na Żoliborzu zebrali się: Kazimierz Brandys, Wiktor Woroszylski, Jacek Bocheński, Andrzej Kijowski, Leszek Kołakowski i Artur Międzyrzecki.



- Spotkanie było upozorowane na sytuację towarzyską - opowiada nam Barbara Majewska. - Zaproszone były też żony, ja coś upiekłam. Brandys, pamiętam, postawił gdzieś daleko samochód, dla zmylenia tropów. Mało mieliśmy jeszcze wtedy wprawy w kontaktach z ubecją. Pożyczyłam od sąsiadów starą poniemiecką maszynę do pisania.



Ten tekst, nad którego każdym słowem toczyły się długie dyskusje i który potem malowniczo wystukał jednym palcem na maszynie Leszek Kołakowski, przejdzie do historii jako tzw. rezolucja Kijowskiego - głos pisarzy w obronie "Dziadów" i zagrożonych wartości kultury narodowej.



- Umówiliśmy się - opowiada nam Jacek Bocheński - że następnego dnia na nadzwyczajnym zebraniu oddziału warszawskiego ZLP Andrzej Kijowski zgłosi naszą rezolucję, Leszek, Artur i ja przemówimy, a Wiktor będzie milczał. Trochę dlatego, że działał na władze jak płachta na byka, trochę dlatego, że i niektórym kolegom źle się kojarzył, ale głównie dlatego, że on sam sytuacje publicznego zabierania głosu nazbyt przeżywał.



Nad tym, jak skłonić partię do zmiany decyzji i przywrócenia zdjętych ze sceny Teatru Narodowego "Dziadów", debatowano również w środowisku, które po Październiku '56 próbowało założyć miesięcznik "Europa". W lutym odbyły się w tej sprawie dwa spotkania u Pawła Jasienicy. Przyszli na nie: Paweł Hertz, Zygmunt Mycielski, Juliusz Żuławski i Jerzy Andrzejewski. "Naradzaliśmy się - wspomina Paweł Jasienica w "Pamiętniku" - nad sensem wysłania w tej sprawie listu do Rady Państwa. Prasa poinformowała później naród o tej naradzie, odsłoniła jej złowrogi charakter, z kameralnej, w czterech ścianach prowadzonej i jałowej w rezultacie rozmowy kilku starszych panów uczyniła fragment spisku mającego na celu zamach stanu".



Czym zawinił władcom PRL-u Mickiewicz, dlaczego spektakl w reżyserii Kazimierza Dejmka - wkład Teatru Narodowego w obchody 50. rocznicy rewolucji październikowej - uznali za zagrożenie żywotnych interesów narodu, zaś upominających się o przywrócenie "Dziadów" pisarzy za wrogów ustroju?



- Na premierze na pewno był Tadzio Konwicki - mówi nam Gustaw Holoubek. - Wiem, że jeszcze tego samego wieczoru zadzwonił do swego przyjaciela Stanisława Dygata, by podzielić się wrażeniami. "Najpierw trochę przysnąłem, a potem obudził mnie straszny krzyk Gucia" - opowiadał.



Ten styl opowieści to licentia poetica Konwickiego, tak naprawdę bowiem na "Dziadach" przysnąć się nie dało. Już od pierwszego przedstawienia 25 listopada 1967 na samo wejście na scenę Gustawa Holoubka - Konrada - a też po uznanych za "polityczne" kwestiach ("Nie dziw, że nas tu przeklinają/ Wszak to już mija wiek,/ Jak z Moskwy w Polskę nasyłają/ Samych łajdaków stek"; "Jeśli kto władzę cierpi, nie mów, że jej słucha;/ Bóg czasem daje władzę w ręce złego ducha") zrywały się huragany oklasków.



W powietrzu wisiało takie napięcie, że recytując "Dedykację" - "Świętej pamięci Janowi Sobolewskiemu, Cyprianowi Daszkiewiczowi, Feliksowi Kółakowskiemu, spółuczniom, spółwięźniom, spółwygnańcom za miłość ku Ojczyźnie prześladowanym, z tęsknoty ku Ojczyźnie zmarłym, w Archangielu, w Moskwie, w Petersburgu, narodowej sprawy męczennikom poświęca autor" - grający Guślarza Kazimierz Opaliński rozpłakał się.



"Burzliwa owacja, chyba największa po wojnie - odnotował nazajutrz po premierze historyk teatru Zbigniew Raszewski w "Raptularzu". - Głęboka niechęć malowała się na twarzy Kliszki już po II akcie i wyszedł z teatru bardzo niezadowolony". Po Warszawie będzie krążyła plotka, że się zdenerwował, bo usłyszał, iż "Dziady" dedykowane są Kołakowskiemu. Oburzenie Kliszki na wieszcza podzielił później Gomułka, co uwiecznił emigracyjny satyryk Marian Hemar: "Że on umarł, ja nie wiedział/ Gdyby żył, to już by siedział".



5 stycznia 1968 przedstawienie ogląda Wiktor Woroszylski; w dzienniku zapisał, że w przerwie spotkał Kazimierza Brandysa i Konwickiego z córką Marysią. Z kolei inspicjent odnotował po spektaklu, że kurtyna szła tego wieczoru w górę 15 razy. Jeszcze przed premierą Dejmek zrezygnował z wygłaszania przez Konrada "Do przyjaciół Moskali": "Gorycz wyssana ze krwi i z łez mej ojczyzny,/ Niech zrze i pali, nie was, lecz wasze okowy". Konrad wychodził tylko na scenę, stał w milczeniu, a ręce miał skute kajdanami. Ale tego wieczoru reżyser zrezygnował również z kajdanów. Miał wciąż nadzieję, że takimi drobnymi ustępstwami uratuje spektakl przed zdjęciem z afisza.



30 stycznia, podczas ostatniego przedstawienia, kiedy to na widownię wpuszczają wszystkich chętnych, a na stopniach i balustradach balkonów pełno studentów - "Dziady" ogląda Adam Ważyk z żoną i córkami.



Po przedstawieniu okrzyki: "Dejmek, Dejmek" przechodzą w skandowanie: "Nie-po-dle-głość bez cen-zu-ry!". Studenci ruszają pochodem pod pomnik Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu. Milicja wkracza z pałkami. Funkcjonariusze pytają zatrzymanych, czemu dali się wykorzystać przez "mośków". Władysław Machejek, redaktor naczelny "Życia Literackiego", w czołówkowym tekście "Zaczęło się od >>Dziadów<<?" twórczo łączy sprawę "Dziadów" z kampanią antysemicką. Pisze mianowicie, że oklaskująca spektakl "klaka opozycjonistów i frakcjonistów miała charakter antyradziecki i prosyjonistyczny", a syjoniści to "dzierżymordy, wyobcowani z narodu, czapkujący do obrzydzenia, chełpili się tym, że rządzą wbrew narodowi, obarczając go ciągle nacjonalizmem i łamiąc patriotyczną część inteligencji".



Studenci zbierają podpisy pod petycją protestującą przeciw zdjęciu "Dziadów", składają ją w Sejmie, zaś kopie przekazują osobom społecznego zaufania, m.in. Jerzemu Andrzejewskiemu i Kazimierzowi Brandysowi.
Zbiór aluzji do PRL-u

Pisarze natomiast w obronie "Dziadów" sięgnęli do legalnej broni - statutowego zapisu, który pozwala zwołać oddolnie zebranie, jeśli zapotrzebowanie takie złoży co najmniej jedna trzecia członków związku. Rozpoczęli zbieranie podpisów na rzecz zwołania nadzwyczajnego zebrania oddziału warszawskiego ZLP. Zebrano 233 podpisy (wystarczyłoby 209). Władza takich zagrań wyjątkowo wprost nie lubiła. Akcja miała taki rezonans, że notatka służbowa Wydziału Kultury KC PZPR (z 5 lutego) mówi nie o tym, kto podpisał, ale kto "nie uległ naciskom" ze strony organizatorów protestu. Doceniono tam próby Jerzego Putramenta, żeby akcji zbierania podpisów zaniechać; pochwalono prezesa Związku Jarosława Iwaszkiewicza (który w końcu, jako ostatni, złożył jednak swój podpis).



"Zbieranie podpisów - notował w dzienniku Artur Międzyrzecki - miało swoją dramaturgię i do dwustu szło raźnie, później trzeba się było głowić, kto jeszcze nie podpisał i ewentualnie chciałby to uczynić".



"Można by opowiadać, jak zbierano te podpisy - mówił Wincenty Kraśko w referacie "Niektóre problemy kultury w świetle tez na V zjazd partii". - Jak atakowano w kawiarni literackiej jednego z najwybitniejszych pisarzy młodszego pokolenia Ernesta Brylla: podpisz wniosek - dajemy ci 15 minut czasu - jeżeli chcesz przejść do historii. Różnymi metodami się działa, dzwoni do domu, nęka żony, rodziny. Nie przebiera się w środkach walki".



29 lutego 1968 dramatyczny ton nadzwyczajnemu zebraniu oddziału warszawskiego ZLP nadaje od początku Paweł Jasienica, zgłaszając wniosek o tajne głosowanie. Jerzy Putrament próbuje oponować ("możemy mieć do siebie zaufanie, a tajne głosowanie to dobra godzinka na obliczenie głosów"), wtedy Kazimierz Brandys proponuje, by wniosek Jasienicy przyjąć przez aklamację. W końcu odbywa się głosowanie: 252 za, 108 przeciw, 15 wstrzymujących się.



Przemawiający jako przedstawiciel Ministerstwa Kultury Stanisław W. Balicki wygłasza rodzaj filologicznego wypracowania na temat inscenizacji "Dziadów" i wzbudza wesołość, gdy tłumaczy, że "zdezorientowane grupki publiczności podejmowały oklaski", zaś "Dziady" zdjęto, by "usunąć pretekst wykorzystywania wielkości Mickiewicza".



Pierwszy rezolucję zgłasza Stanisław Ryszard Dobrowolski, który odcina się od "wystąpień przeciw polityce Partii". Z kontrprojektem występuje Andrzej Kijowski. "Od dłuższego czasu - czyta - mnożą się i nasilają ingerencje władz sprawujących zwierzchnictwo nad działalnością artystyczną. (...) System cenzury oraz kierowania działalnością artystyczną oraz kulturalną jest arbitralny i niejawny. Ten stan rzeczy zagraża kulturze narodowej, hamuje jej rozwój, odbiera autentyczny charakter i skazuje na postępujące wyjałowienie. Zakaz, który dotknął >>Dziady<<, jest jaskrawym tego przykładem".



Głosy pełne zachwytu dla inscenizacji Dejmka, m.in. Mieczysława Jastruna, Kołakowski podsumowuje: "Nie ma znaczenia, czy interpretacja >>Dziadów<< była dobra, czy zła, mniej lub bardziej wierna. Istotne, że w ogóle władze państwowe roszczą sobie pretensje - poparte siłą urzędu - do ustanawiania reguł poprawnej interpretacji". I dalej mówi o nieudolności w kierowaniu kulturą, o braku swobód twórczych. "Doszliśmy do zawstydzającej sytuacji - ciągnie - kiedy cała dramaturgia światowa, od Ajschylosa poprzez Szekspira do Becketta i Ionesco, stała się jednym zbiorem aluzji do Polski Ludowej", a to dlatego, że wielka sztuka ciągle ponawia pytania o wartości, a to jest dziś niecenzuralne i podejrzane.



Druga strona ciągnie swój lejtmotyw o szkalowaniu władzy. Andrzej Gaworski krzyczy na Kołakowskiego: "Wara od nas, wara od naszych spraw, ze swoimi bólami poradzimy sobie bez znakomitych recept i judaszowych rad różnego autoramentu wyznawców".



Stefan Kisielewski jak zwykle wsadza palce między drzwi, pokpiwając ze świeżo upieczonych opozycjonistów ("Jeżeli ktoś przez 22 lata dostaje po gębie i nagle w 23. roku się obraził - jest w tym coś dziwnego"), mówi o wielkich nieobecnych ostatnich lat: Wierzyńskim, Lechoniu, Gombrowiczu, Piłsudskim. Opowiada o procesie Janusza Szpotańskiego (skazanego akurat na trzy lata za operę "Cisi i gęgacze", której bohaterem był Gomułka), na którym pełnił rolę męża zaufania. I wygłasza słynną frazę, że sprawy kultury dostały się "w ręce ciemniaków wyposażonych w absolutną monopolistyczną władzę".



Po nim zabiera głos Jerzy Andrzejewski. Mówi o wyjaławianiu i niszczeniu polskiej kultury. "Co myśli i mówi naród, znajduje się w niedosłyszeniu, w lekceważeniu i pogardzie. Współczesność jest zakłamana, historia fałszowana. Od lat nie zabierałem głosu publicznie, ale teraz z całą odpowiedzialnością, na jaką mnie stać, chcę powiedzieć, że w Polsce wbrew oficjalnym raportom, sprawozdaniom i relacjom dzieją się rzeczy przeciwne podstawowym prawom egzystencji społecznej, politycznej i moralnej. Wcale mi nie lekko to powiedzieć i takie oskarżenie podnieść" (protokół odnotowuje długotrwałe oklaski).



Przebija wszystkich January Grzędziński, przypominając, że Nowosilcow zwrócił się do cara o łaskę dla przywódcy filaretów Tomasza Zana, podczas gdy polski minister kultury nie upomniał się ani o Janusza Szpotańskiego, ani o Ninę Karsov, skazaną m.in. za posiadanie maszynopisu "Cichych i gęgaczy". I stwierdza, że wolałby na ministra Nowosilcowa (za występ ten władza będzie się mścić na 77-letnim pisarzu, nękając go przesłuchaniami i próbując umieścić w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach).



Znów na scenę wkracza Putrament, broniąc rezolucji Dobrowolskiego. Nie ukrywa, że to tekst przygotowany przez POP PZPR, i przestrzega przed konsekwencjami przyjęcia rezolucji Kijowskiego, pisanej "w stosunku do władz z pozycji siły". W jego długim, wiernopoddańczym przemówieniu znajdują się nieoczekiwane stwierdzenia, że "towarzysz Gomułka, on jest trudny w rozmowie, nie ma poczucia humoru, ma uraz na punkcie literatów, ma cały szereg innych niełatwych cech charakteru, ale to człowiek, który w pewnym niesłychanie istotnym dla naszego kraju i narodu okresie mógł zrobić więcej niż ktokolwiek inny w Polsce i myślę tu o sprawie stosunków polsko-radzieckich".



Za chwilę będzie się z tych słów gęsto tłumaczył w liście do Zenona Kliszki. "Użyłem prostego chwytu retorycznego - wyjaśnia - mówiąc o drobnych wadach towarzysza Gomułki", ponieważ sprawa rezolucji była przesądzona. Dowodzi, że był to gest rozpaczy, chciał zyskać chociaż 20-30 głosów na rzecz partyjnej rezolucji i uznał, że ton podniosły nic nie pomoże. "Moje przemówienie - konkluduje zgodnie z regułami samokrytyki - uważam za nieudane, nieskuteczne, a zatem politycznie szkodliwe".



Rzeczywiście, za rezolucją Kijowskiego głosowało 221 literatów, za rezolucją POP - 121.



Andrzej Kijowski opisze w dzienniku rozmowę, jaką miał wtedy z Haliną Auderską (która później, w stanie wojennym, obejmie prezesurę oczyszczonego z "wrogich elementów" ZLP). Przestrzegała go ona przed "intrygami żydowskimi", tłumaczyła, że jest niezorientowany i wykorzystywany, przekonywała: "Żydzi zainicjowali podpisywanie. Żydzi przemawiali. Żydzi odrzucają nasz eksport".



Do służalczej roli, jaką odegrał na zebraniu oddziału warszawskiego ZLP, Dobrowolski dopisze wkrótce kolejny haniebny rozdział - spłodzi antysemickie powieścidło "Głupia sprawa", niestety, cieszące się sporym wzięciem. Występujący tam Żydzi to prawdziwe szwarccharaktery (np. major LWP, przed wojną gwałciciel pokojówki, po wojnie zaprowadza w Polsce komunizm, jako oficer armii Izraela szykuje bombę atomową; albo kobieta, która w warszawskim getcie opływa we wszelkie luksusy, a czas spędza w drogich lokalach po aryjskiej stronie) - w odróżnieniu od Polaka, który adoptuje żydowskie dziecko i takie snuje refleksje po wizycie w getcie: "Na ulicach cienie ludzi, obok damy w kosztownych futrach. Niemieccy i żydowscy policjanci w jednej służbie, służbie Himmlera, nosili te same pejcze. Do czego może przywieść żądza władzy, pieniądza i brutalna obojętność wobec krzywdy?".



Miesiąc po przegranej batalii o rezolucję w sprawie "Dziadów" Jerzy Putrament na zebraniu POP ZLP proponuje, by "zająć się wrogą postawą i szkodami, jakie dla społeczeństwa i związku literatów przynoszą jego trzej członkowie, Paweł Jasienica, Stefan Kisielewski i January Grzędziński", a też usunąć ich ze Związku (do czego jednak nigdy nie dojdzie).



Linię i ton antyinteligenckiej kampanii propagandowej nadaje partyjna prasa. Rozpoczyna ją Ryszard Gontarz tekstem "Inspiratorzy", gdzie pisze, że materiały z zebrania ZLP, "prowokacyjne wystąpienia zaciekłych wrogów Polski", przekazane przez Pawła Jasienicę studentom Adamowi Michnikowi i Irenie Grudzińskiej, "stały się bezpośrednią przyczyną późniejszych ekscesów". Zaraz też prasa donosi, że "rewizjoniści ze środowiska literackiego łączą się z bankrutami politycznymi" oraz że "spór o dejmkowskie >>Dziady<< został wpisany w program politycznego sojuszu z NRF i w opluskwianie Polski na łamach emigracyjnych wydawnictw".
Pod pretekstem Mickiewicza

6 marca Paweł Jasienica pisze list do rektora UW w obronie studentów represjonowanych za udział w manifestacji po ostatnim spektaklu "Dziadów": "Apelujemy do Jego Magnificencji, by mocą swej władzy rektorskiej zechciał umorzyć postępowanie dyscyplinarne przeciw młodym ludziom, którzy - naruszając być może przepisy porządkowe - okazali się wierni kulturze narodowej i ogólnoludzkiej". Podpisują go też: Jerzy Andrzejewski, Jacek Bocheński, Tadeusz Konwicki, Mieczysław Jastrun, Antoni Słonimski, Melchior Wańkowicz i Adam Ważyk.



8 marca nasi bohaterowie dowiadują się, że studentów wiecujących na dziedzińcu Uniwersytetu w obronie kolegów zaatakował najpierw aktyw robotniczy gumowymi pałami, później mundurowa policja - pałkami i gazem i że są aresztowani. 11 marca oglądają w "Dzienniku" sprawozdania z pierwszych masówek w zakładach pracy - w samej Warszawie było ich sześć. W FSO skandowano hasło: "Studenci do nauki, literaci do pióra", w Ursusie - "Syjoniści do Dajana", w Hucie Warszawa - "Mosiek - agresor".



Według raportu sporządzonego 14 marca dla gabinetu szefa MSW "poparcie dla ekscesów studenckich wyrażają jedynie elementy syjonistyczne, m.in. mgr Kunert Anna". Tymczasem w całym kraju trwa propagandowa kontrofensywa. W Katowicach w wiecu poparcia dla polityki partii bierze udział ponad sto tysięcy osób. Górnicy, hutnicy, marynarze, tramwajarze - wszyscy uczestniczą w masówkach, uchwalają rezolucje. Większość z nich potępia prowodyrów, prowokatorów, wichrzycieli, politycznych bankrutów, ośrodki reakcyjne i syjonistyczne. Ale jest też trochę uchwał ze szczególnym wskazaniem na pisarzy.



Aktyw Fabryki Obrabiarek we Włochach stwierdza "po zapoznaniu się z przebiegiem zebrania ZLP, że klasa robotnicza nie pozwoli na antyradzieckie i antypartyjne hece". Literatów potępiają bibliotekarze powiatu wejherowskiego, przedstawiający się jako "pracownicy frontu ideologicznego", Miejskie Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji m.st. Warszawy ("Nie pozwolimy, aby na zebraniach ZLP pod pretekstem dyskusji o Mickiewiczu atakowano linię naszej Partii"), warszawskie Zakłady Elektrotechniki Motoryzacyjnej czy Wojewódzka Narada Aktywu ZMS Spółdzielczości Pracy Warmii i Mazur. "Opamiętajcie się" - pisze do pisarzy załoga warszawskiej Fabryki Wyrobów Precyzyjnych im. Karola Świerczewskiego. "My, kobiety, nie będziemy tolerować takiej twórczości" - oświadczają w Zakładach im. Róży Luksemburg.



Informacje o tym, kogo zatrzymano, a kogo pobito, rozważania o możliwych scenariuszach przygotowywanych przez władze, komentarze do oglądanych w telewizji programów - nasi bohaterowie prowadzą w tych dniach na te tematy niekończące się rozmowy telefoniczne, choć nie mają wątpliwości, że ich telefony są na podsłuchu. Mówienie otwartym tekstem przez telefon staje się wyróżnikiem tych, którzy nie chcą przyjąć reguł gry narzuconych przez władze. Na przykład takich, że na rząd można psioczyć w zaciszu domowym, ale już przez telefon czy w liście nie - jeśli się nie chce mieć przykrości.



Najbardziej jednak zbulwersuje środowisko literackie pobicie Stefana Kisielewskiego. W drodze do swoich przyjaciół Stommów, gdzie szedł, by przeczytać projekt przygotowywanej przez Koło Poselskie "Znak" petycji w obronie studentów, został na Starym Mieście napadnięty przez "nieznanych sprawców". Bili go, póki nie upadł, a potem jeszcze kopali leżącego.



"Coś ze specyfiki bojówek Horsta Wessela i Himmlera, pustoszących ulice Berlina w 1932 roku i pozostawiających krwawe plamy na brukach niemieckich miast, powiało z warszawskiego incydentu" - pisze w paryskiej "Kulturze" Leopold Tyrmand, wówczas już na emigracji, o pobiciu swego przyjaciela.



- Nie poszedłem i nie pójdę odwiedzić Kisielewskiego, bo się boję - w korespondencji z Warszawy pisze Zbigniew Florczak, który tekstem tym zainicjuje - pod pseudonim Pelikan - współpracę z "Kulturą".



Atak na Kisielewskiego fundamentalnie naruszył poczucie bezpieczeństwa środowiska. Jeszcze trzy lata później Wiktor Woroszylski będzie pisał w felietonie w "Więzi"o potrzebie fizycznego bezpieczeństwa niezbędnej do tworzenia, którą pisarz dzieli z innymi ludźmi: "Chcę być bezpieczny przed biciem po twarzy z jednoczesnym przytrzymywaniem mi rąk, abym się nie mógł bronić". Ten akapit zdejmie mu cenzura; pełny tekst ukaże się dopiero po latach w podziemnym wyborze jego felietonów.



- Po tym incydencie z Kisielewskim Andrzejewski przestał wychodzić z domu, a na klatce schodowej jego kamienicy zaciągnęli wartę ubecy - opowiadała nam zaprzyjaźniona z nim wieloletnia redaktorka PIW-u Irena Szymańska. - Przyniosłam mu więc komplet dzieł Balzaka. Prowadziliśmy potem długie rozmowy przez telefon o bohaterach Balzakowskich, przekonani, że podsłuchujący nas ubecy starają się rozpracować, kto tak naprawdę kryje się pod nazwiskiem Rastignac i kim w rzeczywistości jest baronowa de Nucingen.
Orzeł startujący spod Lenino

Pisarze, w tym nasi bohaterowie, atakowani są zewsząd, również z ław sejmowych. 10 kwietnia, kiedy w Sejmie odbywa się debata nad interpelacją złożoną miesiąc wcześniej przez Koło Poselskie Znak, poseł Ozga-Michalski przytacza słowa jednego z bohaterów powieści Andrzejewskiego: "Polska jak wyleniały orzeł wyleciała mi z głowy" i przypuszcza atak na pisarza: "Nie ma w tym nic dziwnego dla panów, którzy w wyleniałych krzesłach mierzą w salonie swój wyleniały czas kukułką zegara z rozparcelowanego dworu. Polska Andersów, Raczkiewiczów i >>Kultury<< paryskiej może przedstawiać się im w takiej postaci. Pozwólcie jednak, że nasz orzeł piastowski, orzeł na czapce żołnierza Dywizji Kościuszkowskiej startujący spod Lenino do Berlina, pokryty stalowymi piórami Nowej Huty, urodzajem Puław i Kędzierzyna, nie tylko nie będzie tracił piór, a będzie porastał w nowe". Jego przemówienie przerywane jest gromkimi oklaskami.



Nikt na tej sali nie zamierza udzielić rzeczowej odpowiedzi na pytania posłów Konstantego Łubieńskiego, Tadeusza Mazowieckiego, Stanisława Stommy, Janusza Zabłockiego i Jerzego Zawieyskiego: "Co zamierza rząd uczynić, aby powściągnąć brutalną akcję milicji i ORMO wobec młodzieży akademickiej i ustalić odpowiedzialność za brutalne potraktowanie tej młodzieży? Co zamierza rząd uczynić, aby merytorycznie odpowiedzieć młodzieży na stawiane przez nią palące pytania, które nurtują też szeroką opinię społeczną, a dotyczą demokratycznych swobód obywatelskich i polityki kulturalnej rządu?".



Pierwszy głos zabrał premier Cyrankiewicz, który atakując ich, oświadczył, że "Mickiewicz nie będzie sztandarem reakcji". Potem było tylko ostrzej. Padały określenia "izolacja od narodu", "niedobitki reakcji". Nie szczędzono osobistych obelg i zniewag. Cytowany już Ozga-Michalski odgrażał się, że partia ma dość siły, by wykorzenić "obszarniczo-burżuazyjne i syjonistyczne związki", które zalęgły się nawet w Sejmie. Kliszko oświadczył, że autorzy interpelacji stanęli po stronie syjonistycznych i rewizjonistycznych elementów, które inspirowały wydarzenia.



Na atak odpowiedział Jerzy Zawieyski, a jego przemówieniu towarzyszyło walenie w pulpity, tupanie, śmiechy. W momencie, gdy mówił, że pobicie Kisielewskiego to cios wymierzony w kulturę polską, Gomułka zaczął się śmiać. Za chwilę cały Sejm pokładał się ze śmiechu.



Jerzy Zawieyski po tym seansie nienawiści już się nie podźwignął. "Jestem tak połamany, że ciągle płaczę - pisał w dzienniku. - Dowiedziałem się, że napływają depesze z mego okręgu wyborczego, żeby pozbawić mnie mandatu. Wykończą mnie materialnie".



Zaprzyjaźniony z Marią i Kazimierzem Brandysami, odwiedzał ich często w owych dniach. Skarżył się, że cenzura odrzuciła mu opowiadanie o Rejtanie. Obawiał się losu Kisielewskiego i ilekroć zasiedział się wieczorem, prosił o odprowadzenie go do domu. Nie tylko do bramy, ale na górę, do samych drzwi.



W rok po zorganizowanej na sali sejmowej dintojrze dostał wylewu krwi do mózgu. Pozbawiony mowy, półsparaliżowany, wydostał się ze szpitalnej sali i wyskoczył przez okno z IV piętra.
Wszystko nieaktualne

Nasi bohaterowie atakowani są w Marcu wprost i po nazwisku, po linii, którą ochoczo podejmą później dzisiejsi literaccy lustratorzy - mianowicie za to, że byli stalinowcami. "Wielkiemu atakowi na politykę kulturalną partii, mętnej fali oszczerstw i insynuacji przewodzą ludzie współodpowiedzialni za błędy i wypaczenia" - pisał Jerzy Kossak w "Miesięczniku Literackim", wyciągając Kazimierzowi Brandysowi jego "Obywateli". Andrzej Lam z kolei, wskazując na Jerzego Andrzejewskiego, Kazimierza Brandysa, Jana Kotta i Adama Ważyka, wysuwa śmiałą hipotezę, że "Październik był ogromnym poszerzeniem zakresu swobód twórczych", nasi bohaterowie zaś "otrzymali tylko jeden z głosów w chórze", bali się więc utraty przywilejów i stąd zakwestionowali politykę kulturalną partii.



19 marca na wiecu w Sali Kongresowej Pałacu Kultury, transmitowanym przez megafony w fabrycznych halach oraz przez radio i telewizję, wielki atak na literatów i syjonistów przypuszcza sam I sekretarz Władysław Gomułka.



"Piętnował nas jako wrogów ustroju, agentów CIA. Sala wyła: >>Powiesić<<, a znajomi przestali do mnie dzwonić" - wspominał tamten wiec Tadeusz Konwicki w rozmowie z Jerzym Beresiem.



Gomułka odczytał list w obronie studentów i nazwiska sygnatariuszy, m.in. Tadeusza Konwickiego i Adama Ważyka ("Byłam dumna, że ojciec podpisał ten list i był wymieniony przez Gomułkę" - wspomina dziś jego córka Katarzyna). Głównymi obiektami ataku uczynił Pawła Jasienicę i Stefana Kisielewskiego ("Jaśnie oświecony pan Kisielewski mówi o rządach ciemniaków, a ci ciemniacy wydobyli kraj z nieszczęścia politycznego pod koniec wojny, pokierowali odbudową, uprzemysłowili, zbudowali tysiące szkół"), zaś najbarwniejszą inwektywą obdarzył Janusza Szpotańskiego, odsiadującego wyrok za "Cichych i gęgaczy" ("człowiek tkwiący w zgniliźnie rynsztoka, człowiek o moralności alfonsa").



I sekretarz co prawda nie zarzucał pisarzom, że są agentami CIA, a sala nie krzyczała "Powiesić", jednak Konwicki dobrze oddał panującego na sali ducha nagonki i polowania na czarownice. To wystąpienie Gomułki unieśmiertelnił zresztą na kartach opublikowanego w połowie lat 70. dziennika "Kalendarz i klepsydra". Opisuje tam mianowicie, jak w marcu 1968 spotyka Stanisława Dygata, który wytworny i wypomadowany idzie na randkę z młodą panienką.



"Stasiu, przecież dałeś słowo, że nie będziesz podrywać dziewcząt, których ojcowie są młodsi od ciebie" - mówi z przyganą Konwicki, a wtedy Dygat czerwienieje ze złości. "Teraz już nieaktualne - krzyczy na całą ulicę. - Po przemówieniu Gomułki wszystko nieważne! Moja przysięga też nieważna!".



W przemówieniu Gomułka wspomniał też, że gotów jest wydawać Żydom emigracyjne paszporty, a wtedy sala, powiewając antysyjonistycznymi transparentami, zaczęła go dopingować: "Teraz, dzisiaj", "Śmielej, śmielej", "Dalej, Wiesław!". Ida Kamińska, wspaniała aktorka, dyrektor Teatru Żydowskiego, z którego zostanie wyrzucona, po obejrzeniu w telewizji tego wiecu zapisała w pamiętniku: "Ledwo zdołałam się opanować, pobiegłam do sypialni, połknęłam pigułkę. Krzyczałam: >>Uciekajmy! Natychmiast! Inaczej tego nie przeżyję<<".



"Dalej bracia, karabelę/ Każdy w dłonie chwyta,/ Żyda za pejs i za morze -/ Rada znakomita" - Paweł Jasienica na lutowym zebraniu ZLP odczytał ten antysemicki wierszyk kolportowany na Uniwersytecie Warszawskim. "Jasienica wskazał na fakt montowania antysemityzmu - komentował Pelikan w paryskiej "Kulturze" - co dla większości było wtedy zupełną nowiną. Postawienie na kartę antysemityzmu w tym narodzie nie jest taktycznym niewypałem. Odwrotnie: to jedyna w czasie tych wydarzeń próba - częściowo udana - zhańbienia tego narodu. Aparat może sobie powinszować umiarkowanego sukcesu. Minęły już być może czasy pogromów, ale puszczony wśród prostaków jad zaczął szybko i widocznie działać. W ciągu lutego i marca wiele rozmów politycznych można było przeprowadzać na ulicy, w poczekalniach, na pewniaka, z całkiem nieznanymi osobami".



Z kolei Józef Czapski w tejże "Kulturze" surowo ocenił postawę Kościoła: "W odezwie Prymasa piętnującego bicie młodzieży, kłamstwo prasy nie ma ani słowa o jawnie antysemickim charakterze akcji rządowej. Czyżby nawet kardynał Wyszyński, którego głos znaczy więcej niż jakikolwiek inny w Polsce, czuł się zmuszony robić ustępstwo na rzecz tego odłamu społeczności katolickiej, który jest tradycyjnie wrogi Żydom?".



Gontarz po latach opowiadał Barbarze Łopieńskiej, że po opublikowaniu "Inspiratorów" dostał kilka tysięcy listów. Większość wyrażała zadowolenie, że wreszcie postawiono sprawę, dlaczego Żyd ma być bardziej uprzywilejowany od Polaka. Zainspirowany odgórnie antysemityzm trafił na podatną glebę.



Jednym z chwytów marcowej propagandy było podsycanie niechęci do Żydów jako niewdzięczników, którzy za pomoc okazaną im w czasie wojny odpłacają nielojalnością wobec państwa polskiego i szerzeniem oszczerstw o Polakach. W ten nurt wpisała się kuriozalna "Odezwa do pisarzy świata", którą wydał z siebie 10 kwietnia - obok uchwały "wyrażającej ubolewanie z powodu przebiegu lutowego zebrania warszawskiego oddziału ZLP" - Zarząd Główny Związku: "Każdy z zagrożonych Żydów i Polaków żydowskiego pochodzenia znajdował w ciągu wojny pomocną dłoń i ukrycie ze strony dziesiątków tysięcy Polaków: inteligencji, robotników i chłopów".



Najlepszym bon motem z tamtego czasu pozostanie odpowiedź Antoniego Słonimskiego na domaganie się przez Gomułkę po wojnie sześciodniowej, by Polacy żydowskiego pochodzenia jednoznacznie się samookreślili. "Rozumiem, że mam mieć jedną ojczyznę - mówił - ale dlaczego musi nią być Egipt?".



Ci z naszych bohaterów, którzy byli Żydami - przynajmniej w rozumieniu ustaw norymberskich i rodzimej antysemickiej kampanii - musieli sobie choć raz zadać w tamtym czasie dramatyczne pytanie: dlaczego Polskę wybrali na ojczyznę?
Wszyscy jesteśmy polskimi Żydami

Julian Stryjkowski jeszcze przed wojną, jako młody człowiek, został komunistą. "Kiedy Żyd staje się komunistą, przestaje być Żydem" - mówił. Gdy będąc w Moskwie dowiedział się o powstaniu w getcie, o zagładzie swego narodu, wrócił do żydowskich korzeni. Komunizm z czasem opuścił, przy żydostwie pozostał do końca. "Austeria", która ukazała się tuż przed Marcem, pieczołowicie rekonstruuje świat małego żydowskiego miasteczka na Kresach Wschodnich, świat jakby zastygły w oczekiwaniu na pogrom. "Głosy w ciemności", "Austeria", "Echo", "Sen Azrila" - bez tych książek o zamordowanym żydowskim świecie polska literatura byłaby znacznie uboższa.



W Marcu '68 zaczęli wołać za nim "Mosiek", kiedy szedł ulicą. Przed redakcją "Twórczości", gdzie pełnił funkcję kierownika działu prozy, parkował kierowca, który na jego widok ogłuszająco trąbił. Musiał zmienić numer telefonu, bo zadręczano go antysemickimi anonimami.



- To był czas, kiedy chciało się być razem, więc Julek Stryjkowski przesiadywał u Kazia Brandysa na Starym Mieście - opowiada nam reżyser Jerzy Markuszewski, który się z nimi obydwoma przez całe lata przyjaźnił. - I ja go stamtąd odprowadzałem do domu koło placu Na Rozdrożu. Julek chodził w garniturze, z wyłożonym kołnierzem koszuli, bez krawata, szedł dumnie, prowokował obecnością, dawał do zrozumienia, że się nie boi. A ja bardzo się o niego bałem, że ktoś go uderzy, on był taki drobny i kruchy. Pewnego razu stał w kolejce w delikatesach na Nowym Świecie. Odezwał się głos: "Czemu, Żydu, wykupujesz naszą wędlinę?". Kolejka zaczęła szumieć. Kilka osób za Stryjkowskim stał znajomy pisarz, Julek zwrócił się do niego: "A dlaczego ty się nie odzywasz? Dlaczego nie wystąpisz w mojej obronie?". A tamten zwiał.



Marian Brandys odnotuje w dzienniku, że w tamtych marcowych dniach Stryjkowskiemu w pewnym momencie puściły nerwy i wybuchnął: "Nienawidzę tego kraju - krzyczał. - Mnie, jednemu z najlepszych pisarzy piszących po polsku, przy składaniu podania o paszport do Włoch, gdy wpisywałem narodowość: >>polska<<, zadrżała ręka. Antysemityzm sterowany jest z ZSRR, ale w żadnym z krajów bloku się nie przyjął tak dobrze, jak w Polsce".



Kiedy Polacy żydowskiego pochodzenia emigrowali z Polski, Stryjkowski wyjechał na stypendium pisarskie do stanu Iowa w Stanach Zjednoczonych. Tam Żydzi pytali go: "Gdzie jest pana ojczyzna? Zna pan hebrajski, mógłby pan pisać w odrodzonym kraju, w odrodzonym języku". "Nie odpowiedziałem im, że moją ojczyzną jest polski, w którym piszę, bo to nie byłby dla nich argument" - opowiadał później Piotrowi Szewcowi. Któregoś dnia na amerykańskim przyjęciu orkiestra zagrała jego ulubioną hebrajską piosenkę "Hava nagila hava" i wtedy: "Zacząłem tańczyć. Nie był to wesoły taniec. To był taniec rozdarcia, taniec rozpaczy Żyda, którego los rzucił w obce strony i który nie wie: wrócić czy nie wrócić do kraju, skąd przybył".



Ten tańczony przez Stryjkowskiego w coraz większym zapamiętaniu taniec chasydzki przeszedł w Iowa do legendy. Pisarz wrócił do kraju, a już w wolnej Polsce powie, że ci polscy Żydzi, którzy nie wyjechali, poddani zostali "trudniejszej próbie polskości niż ktokolwiek inny, kto nie musiał łykać jadu szowinizmu i ksenofobii".



- Po pobiciu Kisielewskiego bał się wychodzić z domu - opowiada nam Jerzy Markuszewski o kolejnym naszym bohaterze Kazimierzu Brandysie. - Zapytałem go: "Ty się boisz, ty, który nie chciałeś się ukrywać w czasie wojny, który ani jednego dnia okupacji nie spędziłeś za szafą czy w piwnicy?". "To inna sytuacja, teraz się boję". Dla mnie to najbardziej wstrząsające wspomnienie z Marca, że można bać się bardziej we własnym kraju, bez okupanta. Poczułem się bezpiecznym gojem.



Dla Brandysa antysemicka kampania nie była nowością. W 1936 roku jego ojca wysłano do Berezy Kartuskiej pod fałszywym zarzutem "szerzenia paniki na giełdzie warszawskiej", a gazety rozpisywały się, że Henryk Brandys uczył się w chederze i mówi łamaną polszczyzną. W rzeczywistości ojciec Brandysa był uczniem warszawskiego gimnazjum im. Górskiego i mówił piękną polszczyzną, żadna jednak gazeta nie chciała opublikować wyjaśnień jego syna. Plugawe, antysemickie telefony, oszczerstwa w prasie - to wszystko Brandys już przerabiał.



Jego brat Marian zanotował w dzienniku, co zrobił, kiedy jego żona Halina Mikołajska w rozmowie z księdzem antysemitą oświadczyła dumnie, że jej mąż jest Żydem. "Krzyczałem, że nikt, a już najmniej moja żona - pisał - nie ma prawa przedstawiać mnie jako Żyda, gdyż jestem Polakiem równie dobrym jak ona i ów ksiądz, a moje obce pochodzenie ma tu znaczenie drugorzędne. Na poparcie moich racji przywoływałem moich przodków, którzy podczas 300-letniego pobytu w Polsce czynnie uczestniczyli w jej życiu. A więc owego mądrego lekarza z czeskiego Brandeisu, który pełnił funkcję nadwornego medyka na dworze Władysława IV i dał początek niejednej rodzinie rdzennie polskiej i szlacheckiej; i owego kapitana-lekarza z armii Kościuszki; i tego członka Rządu Narodowego w powstaniu styczniowym; i moich trzech wujów legionistów; i last but not least moje wrześniowo-październikowe boje w 1939 roku w armii gen. Kleeberga". Kiedy wiele lat później opowiedział o tym epizodzie Julianowi Stryjkowskiemu, ten oświadczył: "Żebyś nawet na głowie stanął, oni i tak nie uznają cię za Polaka".



Córka Adama Ważyka Katarzyna w 1968 roku była w maturalnej klasie liceum plastycznego, a ojciec zamykał ją w domu i pilnował, bo się bał, żeby się nie wdała w jakieś polityczne awantury. Pamięta, jak krzyczał na nią i na jej siostrę: "Macie się uczyć języków i uciekać z tego kraju".



- Pytałyśmy: "A dlaczego ty nie wyjechałeś?". Odpowiadał: "Ja czuję się Polakiem, podjąłem już taką decyzję, ale wy macie życie przed sobą".



Ojciec nigdy nie ukrywał, że jest Żydem - opowiada Katarzyna Ważyk o zakorzenieniu ojca w tradycji żydowskiej. - Często wspominał, jak to na bar micwę, najważniejszą uroczystość w życiu, kiedy kończy się 13 lat i czyta Talmud w synagodze - dostał zegarek-cebulę. Z dumą mówił, że znał na pamięć po hebrajsku Hagadę, opowieść o wyjściu Żydów z Egiptu, czytaną podczas wieczerzy w święto Pesach.



Zapewne z wrodzonej mu przekory Tadeusz Konwicki po 1968 roku dopisze sobie do życiorysu dziadka Żyda. W "Kalendarzu i klepsydrze" pisał: "Kiedy rozczytałem się któregoś dnia w >>Wojnie żydowskiej<< Feuchtwangera, wydało mi się raptem, że jestem Żydem, i poczułem się Żydem. Usłużna wyobraźnia podsunęła mi natychmiast obraz dziadka, którym był młody, piękny Żyd z Oszmiany, Mejszagoły albo Święcian. Młody Żyd, kupiec wędrowny, uczony talmudysta lub poeta piszący nostalgiczne wiersze w strasznym żargonie idisz. I zrozumiałem szalone świętokradztwo miłości mojej babki, zrozumiałem okrutne fatum, które jak gradowa chmura okryło życie ojca i trochę moje życie. I stałem się odrobinę wzniosły, nieziemski, dosyć bliski świętości. Ale potem Żydzi mnie zdenerwowali, a właściwie zdenerwowali niektórzy koledzy, i przestałem się czuć Żydem i od tego czasu rzadko czuję się Żydem".



Jednak później raz jeszcze wróci do tego pomysłu i w latach 90. napisze "Bohiń", powieść poświęconą miłości jego babki do Żyda wywrotowca.



- Uczyniłem babcię heroiną romansu z Żydem - opowiada nam - bo byłem ciekaw, czy Polacy przyjmą powieść obarczoną taką skazą jako czytadło. Nie miałem po temu żadnych podstaw. Najpierw nie interesowałem się korzeniami, a potem było za późno. Z drugiej strony Wileńszczyzna była tak niesamowitą mieszanką plemienną, że wszystko było możliwe. Jednak moje przyznanie się na nic się zdało. Ani Żydzi, ani goje w to nie uwierzyli.
Z bólu i wstydu

Gdy 20 sierpnia 1968 polskie wojska wkroczyły do Czechosłowacji, by nieść braterską pomoc przeciw tamtejszej "kontrrewolucji", znów w zakładach pracy pisze się rezolucje. Uwiecznił tamten ton Natan Tenenbaum (który wyemigruje wkrótce z Polski) w piosence "List załogi Zakładów im. Przyjaźni Polsko-Czechosłowackiej w Suwałkach do braci Czechów": "Piszemy do Was z fabryki w Suwałkach/ Inspiratorzy antypolskich hec. (...)/ Lecz nikt w Suwałkach nigdy nie pozwoli/ By bez cenzury Słowak żył lub Czech".



Niewiele było oznak solidarności z sąsiadami zza miedzy, zaledwie kilka odosobnionych głosów: Sławomir Mrożek, który mieszkał wtedy w Paryżu i do Polski wróci dopiero w latach 90., kompozytor Zygmunt Mycielski i Jerzy Andrzejewski, który wysyła list do przewodniczącego Związku Pisarzy Czechosłowackich Eduarda Goldstuckera: "Ten protest, zrodzony z oburzenia, bólu i ze wstydu, jest jedyną rzeczą, jaką w obecnych warunkach mogę ofiarować Panu, Pańskim przyjaciołom i kolegom".



"Po nieudanej próbie zapisania się do socjalizmu wrócił do swojej dawnej skóry" - skomentowała list Andrzejewskiego "Trybuna Ludu". Kolejny atak będzie nosił tytuł: "Jak diament zamienić na popiół".



"Względną solidarność środowiskową, o której można było mówić w lutym i w marcu 1968 r., rozbito niemal błyskawicznie - podsumuje tamten czas Marta Fik w książce "Marcowa kultura". - Ogromna większość pisarzy uległa presji miejscowych POP, śląc wyrazy potępienia dla reakcyjnych sił w oddziale warszawskim ZLP. U wielu pisarzy lutową euforię zastąpił strach, niekoniecznie o własną osobę: o losy Związku (rozeszły się plotki, że zostanie rozwiązany), wydawnictw, redakcji, w których pracowano. Podobnie było w środowisku uczelnianym. Nikt już nie protestował przeciw procesom studentów, które odbywały się na przełomie 1968 i 1969 r. Pisze się często, że Marzec musiał przegrać, bo inteligentów nie popierali robotnicy. Nie oddaje to pełnej prawdy, bowiem w 1968 r. skromnej części intelektualistów, artystów i studentów nie poparła sama inteligencja".



Duszną atmosferę Marca, groteskowe oskarżenia przekładające się na ludzkie tragedie - to wszystko znakomicie oddał Józef Hen w opowiadaniu "Oko Dajana". Kiedy na jego bohatera, pracownika jednej z central handlu zagranicznego, z racji obco brzmiącego nazwiska pada podejrzenie, że jest Żydem, zaczynają się drobne szykany i nieprzyjemności. Apogeum osiągają one w absurdalnym oskarżeniu, że na przypiętym do czapki znaczku z Leninem bohater czarnym papierem przesłonił oko wodza światowej rewolucji, tak że zaczął on przypominać izraelskiego ministra obrony Mosze Dajana. W efekcie bohater opowiadania traci pracę.



Wszystkich swoich upokorzeń bohater Hena zaznaje w samotności. Marzec bowiem, wprowadzając atmosferę podejrzeń, niepewności i strachu, łamał ludzkie charaktery, rozbijał solidarność.



Wśród przechowywanych w Archiwum Akt Nowych dokumentów epoki zachowało się trochę śladów tego przetrącenia kręgosłupa. Oto co pisze wybitny tłumacz, któremu odmówiono paszportu do Włoch: "Oświadczam z całą stanowczością, że nie byłem uczestnikiem ekscesów na >>Dziadach<<". Do oświadczenia załączył odpis prywatnego listu wysłanego rok wcześniej do znajomego zagranicznego dziennikarza, który uważał, że Teatr Żydowski to parawan, za którym władza ukrywa swój antysemityzm. "List ten - wyjaśnia tłumacz - daje jasno pojęcie o tym, jakie już wtedy miałem stanowisko w sprawach uważanych dziś za miernik".



Na świstku papieru widnieje odręczny napis: "Niech sobie jedzie. Raczej będzie nam pomagał, niż szkodził, aby poprawić swoją reputację".



 



 



 



 



Korzystałyśmy m.in. z książek: Jerzy Eisler, "Marzec 1968", PWN, Warszawa 1991; Marta Fik, "Marcowa kultura", Wydawnictwo Wodnika, Warszawa 1995; Irena Heppern, "Półjawa, półsen. Teatr Narodowy - Dziady w sezonie 67/68", "Res Publica" 3/88; Barbara N. Łopieńska, "Komu to służy", "Res Publica" nr 3/88; Piotr Osęka, "Syjoniści, inspiratorzy, wichrzyciele. Obraz wroga w propagandzie marca 1968", ŻIH, Warszawa 1999; Artur Międzyrzecki, "Dzienniki, wspomnienia", Wydawnictwo Sic!, Warszawa 1999; Zbigniew Raszewski, "Raptularz 1967-1968", INTERIM, Warszawa 1993; Mieczysław F. Rakowski, "Dzienniki polityczne 1967-1968", Iskry, Warszawa 1999; Dariusz Stola, "Kampania antysyjonistyczna w Polsce 1967-68", Instytut Studiów Politycznych PAN, Warszawa 2000; "Marzec 1968. Trzydzieści lat później. t. II. Dzień po dniu w raportach SB oraz Wydziału Organizacyjnego KC PZPR", PWN, Warszawa 1998




GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów










Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
index towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy

więcej podobnych podstron