towarzysze nieudanej podrozy 16









ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA - Nie czujcie się, panowie, więźniami (PRL, intelektualiści)








Gazeta Wyborcza - 17/06/2000
 
 
 
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (16)
Nie czujcie się, panowie, więźniami   13 grudnia 1981. Wiktor Woroszylski, zatrzymany przez SB, odmawia podpisania deklaracji lojalności.
Trafia do więzienia na Białołęce. A tam - sami znajomi: Jacek Bocheński, Andrzej Kijowski, Andrzej Szczypiorski...


 


Kiedy w pierwszych dniach stanu wojennego Tadeusz Konwicki, wezwany na przesłuchanie, wkracza do Komendy Stołecznej MO w Pałacu Mostowskich, doznaje szoku. Na spotkanie wychodzi mu funkcjonariusz o jasnych włosach i nieśmiałym uśmiechu, twarz nietknięta zarostem, poczciwość patrzy mu z oczu - wypisz, wymaluj Tadzio Skórka. I to ten właśnie przypochlebny ubeczek, jakby żywcem wyjęty z kart "Małej apokalipsy", gdzie snuł się za bohaterem, recytował z pamięci kawałki jego prozy i dźwigał za nim kanister z benzyną, narzędzie planowanego samospalenia, teraz próbuje go nakłonić do podpisania deklaracji lojalności.

"Ten oficer służby bezpieczeństwa jest mojej roboty - napisze Konwicki we "Wschodach i zachodach księżyca", które wydano w 1982 r. w podziemiu. - Ulepiłem jego ciało wątłe i tchnąłem w nie skomplikowaną duszę, potem dodawałem mu różnych rysów fizycznych i psychicznych, przyprawiałem go dwuznacznością, ostrożną metafizyką i moją własną sympatią. Ja go wypieściłem, a on teraz pracuje w Komendzie Stołecznej kraju, co też wyszedł spod sztancy mojej wyobraźni".

Tej zimy 1981-82 władza nie ma szczególnych względów dla pisarzy. Wzywa ich na przesłuchania, robi rewizje w mieszkaniach, internuje. Jak inne stowarzyszenia, zawieszono Związek Literatów Polskich. Nim jednak do Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie wprowadził się komisarz, gmach ten przez pierwsze dni stanu wojennego był jednym z tych spontanicznie tworzonych centrów informacyjnych, gdzie schodzili się ludzie, powstawały pierwsze listy internowanych, pakowano paczki; to tu powstał pierwszy, podpisany przez kilkadziesiąt osób z Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, protest przeciw wprowadzeniu stanu wojennego.

Tymczasem rusza machina propagandowa uzasadniająca stan wojenny, wymierzona w ekstremistów z "Solidarności", ze szczególnym uwzględnieniem pisarzy. "Żołnierz Wolności" oskarża środowisko pisarskie o współpracę z "wrogimi ośrodkami" kierowanymi przez CIA, a "Trybuna Ludu" w tekście "Pisarze, pisarstwo i polityka" zarzuca wybranym na zjeździe w 1980 r. władzom ZLP... podpisanie umowy z NSZZ "S" i ubolewa, że partyjni pisarze nie posłuchali "głosu trzeźwości" prezentowanego w POP przez Kazimierza Koźniewskiego i Andrzeja Wasilewskiego. Obaj będą zresztą głównymi dyspozycyjnymi piórami stanu wojennego.

Błyskotliwą polemikę z argumentami o "polskiej racji stanu" podjął Leszek Kołakowski w często przedrukowywanym przez prasę podziemną tekście "Ja będę łagodniejszym katem".

"Po pierwsze - junta musiała narzucić dyktaturę militarną po to, żeby czegoś gorszego uniknąć. Oczywiście, musiała to zrobić. Musiała posłać do obozów tysiące robotników i intelektualistów i kazać swoim żandarmom wyciągać rannych górników z ambulansów i wykańczać na ulicy. Musiała, jeżeli chciała uniknąć społeczeństwa, w którym komunistyczna władza nie cieszyłaby się niepodzielną władzą we wszystkich dziedzinach życia. W tym sensie oswobodziciele kambodżańscy musieli wytępić jedną trzecią ludzkości, jeśli chcieli zbudować szczęśliwe społeczeństwo komunistyczne.

Po wtóre - >>Solidarność<< posunęła się za daleko. Oczywiście, że to czyniła. Czyniła to od pierwszego momentu swego istnienia, żądając niezależnych od państwa związków robotniczych, protestując przeciw policyjnemu bezprawiu i zinstytucjonalizowanemu kłamstwu. W tym samym sensie ludzie w Argentynie, którzy dopytują się o los tych, co zginęli, posuwają się za daleko.

Po trzecie - bezpośrednia inwazja i okupacja sowiecka byłaby dla Polaków gorsza aniżeli okupacja przez polskie siły. Oto właśnie sławny argument >>ja będę łagodniejszym katem<<. Ktokolwiek śledził losy strażników w nazistowskich obozach koncentracyjnych, słyszał bez przerwy te zapewnienia: >>Inni esesmani byliby na moim miejscu znacznie gorsi<<".Coś z Grottgera

Rankiem 13 grudnia do kościoła Wszystkich Świętych na pl. Grzybowskim na mszę dla uczestników Kongresu Kultury Polskiej przychodzą żony internowanych nocą intelektualistów: Zofia Bartoszewska, Hanna Jedlicka, Hanna Szaniawska, Ewa Szczypiorska. A także Artur Międzyrzecki, prezes PEN Clubu, który przed chwilą znalazł na drzwiach Teatru Dramatycznego karteczkę o zawieszeniu kongresu. Kieruje się do zakrystii, skąd widzi ołtarz i bp. Miziołka, a także koncelebrujących mszę ks. Zenona Modzelewskiego i ks. Janusza Pasierba.

"Ta niema scena w zimowym świetle ma w sobie coś z atmosfery Grottgera. Nieruchomy dwuszereg kleryków w głębi, na prawo żony aresztowanych obrócone ku widocznemu przez drzwi ołtarzowi, pośrodku zamyślony Andrzej Łapicki, na lewo nad pulpitem kościelnej ławki siedzący na niej profesor Aleksander Gieysztor pisze komunikat o zawieszeniu kongresu i zatrzymaniu pisarzy" - zanotuje później w dzienniku Międzyrzecki.

Stamtąd udaje się do Związku Literatów na Krakowskie Przedmieście, gdzie zastaje już ekipę - są w niej tłumaczki Krystyna Tarnowska, Ewa Krasińska i Hanna Trzeciakowska - przygotowującą paczki dla aresztowanych w środku nocy bez ciepłych rzeczy kolegów. W gmachu kłębi się tłum ludzi, są też studenci pobliskiej PWST, którzy przybiegli zgłosić swe usługi jako pakowacze i łącznicy.

Nastrój tych dni odnaleźć można w tomiku Międzyrzeckiego "Wojna nerwów", wydanym, o dziwo, już w 1983 r. Otwiera go wiersz "Ani czas ani miejsce":

 

Skończyły się poranne telefony

Wielu rzeczy nie ma i nie będzie

Nie doczekamy się Danieli w tym roku

Czesław nigdy już chyba nie przyjedzie

Krysia i Hania robią paczki

Coraz więcej jest nerwic i przedwczesnych rent

Często się słyszy o nowej diasporze (...)

 

"Atmosfera w siedzibie Związku - napisze później Jan Józef Szczepański w "Kadencji", relacjonującej ostatnie trzy lata istnienia ZLP, kiedy pełnił funkcję jego prezesa - przypominała okupację. Ludzie garnęli się do siebie, szukając otuchy. Powszechna była gotowość niesienia pomocy. Niektórzy przychodzący z ulicy dokładali ściągnięte z grzbietu swetry do paczek dla internowanych".

Tadeusz Konwicki z tych pierwszych dni, jak zwykle, niewiele pamięta. W każdym razie do Związku na Krakowskim nie zaglądał, po kościołach nie biegał. Chyba dość szybko zaczął pisać "Rzekę podziemną, podziemne ptaki", powieść, której akcja rozgrywa się właśnie owej mitycznej nocy z 12 na 13 grudnia, a której bohater, podziemny drukarz o symbolicznym imieniu Siódmy (może stąd, że bierze on udział w siódmym już - po 1944, 1956, 1968, 1970, 1976 i 1980 roku - zrywie) ucieka z domu przez balkon, bo wydaje mu się, że policja dobija się do drzwi. Nawet jednak stan wojenny nie jest w stanie skłonić pisarza, by popatrzył na to, co się dzieje wokół niego, jako na patetyczne i wzniosłe "sceny z Grottgera". Powieść jest epopeją antyheroiczną - jej bohater ucieka, by ocalić matryce grafomańskich wierszy, ukrywa się, choć prawdę mówiąc, nikt go nie szuka, kiedy zostaje przypadkowo ranny - to w tyłek (zresztą niegroźnie, bo kula odbiła się od matrycy), a kiedy w końcu umiera - to na zawał, w trakcie szarży na telewizor z generałem na ekranie.

Kiedy po ukazaniu się "Rzeki podziemnej..." dziennikarz "Le Monde" Jan Krauze spytał pisarza, czy myśli o wydaniu czegoś w obiegu oficjalnym, ten odpowiedział, że nie, w Polsce bowiem "rozwinął się syndrom okupacyjny, choć jest to okupacja raczej łagodna". I dalej, opisując nastroje społeczne: "Jestem w kiepskiej formie, wszyscy jesteśmy teraz w kiepskiej formie. Jak się przegrywa wojnę, następuje coś w rodzaju duchowego przygnębienia. Po powstaniu 1863 roku pozostało przynajmniej jakieś pole działania - ekonomiczne - dziś nie ma nawet tej możliwości". Pytany o własną sytuację odpowiada w swoim stylu: "Miałem kilka drobnych przykrości. Ale byłbym ostatnim, który by się na to skarżył. Dokonałem wyboru. Wiem, co to okupacja, gotów jestem ponieść konsekwencje".

Słowa o okupacji stały się przedmiotem felietonu Jana Rema - Jerzego Urbana. Próbował on ośmieszyć pisarza w tygodniku "Tu i teraz": "Konwicki ma jeden jedyny obstalunek u władz swego kraju. Jest to zamówienie na ułatwienie mu męczeństwa, aby politycznie kibicując zachodnim przygotowaniom wojennym, został uzbrojony w lepszy status moralno-polityczny niż ten, który dają drobne przykrości i wznawianie książek".

Zupełnie inny poziom dyskursu przedstawiała zamieszczona w podziemnej "Arce" analiza krytyka Włodzimierza Boleckiego (piszącego pod pseudonimem Jerzy Malewski) - choć wnioski przez niego sformułowane miały pewne cechy wspólne z kierunkiem partyjnych ataków. Bolecki zarzucał Konwickiemu, że "W rzece podziemnej..." Siódmy dźwiga grafomańskie płody, podczas gdy mógłby, a nawet powinien, nosić matryce "Kompleksu polskiego", "Małej apokalipsy", utworów Miłosza, Gombrowicza, Herlinga-Grudzińskiego, Mackiewicza, i że w swoich drukowanych w podziemiu książkach pisarz przedstawia nieprawdziwy obraz całkowicie zsowietyzowanego narodu. W jaki sposób - pytał, odwołując się do "Małej apokalipsy" - społeczeństwo czołgające się po rosyjskie złoto w Wigilię 1975 roku stworzyło Sierpień 1980 i "Solidarność"? I wysuwał tezę, że to unikanie przez Konwickiego tematu jego własnego stalinowskiego epizodu każe mu tak ten naród postrzegać.

- To punkt widzenia prawicowego Polaka - kwituje propozycje, aby został zupełnie innym pisarzem Konwicki. - Ja pełnię u Boleckiego rolę negatywu Józefa Mackiewicza. I dobrze. A gdybym nie znieważył w "Małej apokalipsie" narodu, to dziś nadawałaby się ona na makulaturę.Ostatnia podróż Odyseusza

Już "Solidarność" nie była przygodą życia naszych bohaterów, choć jej kibicowali. Tym bardziej nie był ich czasem czas "solidarnościowej" konspiracji. Jak pisał przedwcześnie zmarły poeta Witold Dąbrowski w poemacie "Portret trumienny":

 

Zbyt krótko żyje każdy z nas,

zbyt krótko wolno żyć mu serio -

zdąży wystrzelić jeden raz,

jedną jedyną zamieść serią,

a kiedy nowe pokolenie

wybiera okop albo las,

pomiędzy nimi nie ma nas,

jużeśmy weszli między cienie

 

Z naszych bohaterów pierwsi weszli między cienie Adam Ważyk i Jerzy Andrzejewski.

76-letni Ważyk zdążył jeszcze skomentować stan wojenny: "pomysł sowiecki, ale wykonanie polskie". Zaraz potem powalił go rak.

- Miał przerzuty do mózgu - opowiada jego córka Katarzyna - ale zdarzały mu się przebłyski świadomości. Kiedyś spytał panią doktor: "I co dalej?". Ta zaczęła coś mówić o jego stanie, a on: "Ależ ja się pytam, co będzie z Polską".

Zmarł 13 sierpnia 1982. Tego dnia - jak zwykle 13. każdego miesiąca - w Warszawie, Gdańsku, Nowej Hucie, Wrocławiu doszło do manifestacji i starć z milicją. Ale wszystko to działo się już poza jego świadomością. Jego żona Maria przekazała "Tygodnikowi Powszechnemu" znaleziony po śmierci męża wiersz:

 

To będzie jak przejście z pokoju do pokoju

jak przeprowadzka do innego mieszkania

jak przeniesienie do innego miasta

jak podróż przez ocean

jak lot na inną planetę

Nieprawda nie będzie żadnego porównania

Nie dany był mi los Odyseusza ani los wielkiego banity

 

72-letni Andrzejewski w stanie wojennym nie bardzo już może pracować. Ale przerwanie dziesięcioletniej współpracy z "Literaturą" jest decyzją polityczną, aktem solidarności z uwięzionymi przyjaciółmi. Wedle relacji jego przyjaciółki Ireny Szymańskiej, z którą aż do śmierci prowadził niemal codzienne rozmowy telefoniczne, wciąż układał sobie w głowie różne warianty opowieści o Heliogabalu, cesarzu rzymskim, który wdał się w romans z niewolnikiem, a związek ten przemienił ich obu - tyran złagodnieje, a dobrotliwy sługa przerodzi się w okrutnika. Jednak pisać ze względu na pogarszający się wzrok już nie potrafił, za dyktowaniem zaś nie przepadał.

Złożona wcześniej w PIW "Miazga" nie zdążyła skorzystać z wolności, ukazała się jednak wkrótce po 13 grudnia. Mimo że była okaleczona i spóźniona o kilkanaście lat, 20-tysięczny nakład zniknął natychmiast z księgarń; stała się też, w jałowym literacko czasie stanu wojennego, bodaj najczęściej recenzowaną książką. Włodzimierz Maciąg pisał, że "Miazga" jest "powieścią wybitną, utworem najdonioślejszym w dorobku pisarza". Wśród atakujących ją dyspozycyjnych recenzentów znalazł się Zygmunt Kałużyński, zarzucający pisarzowi "absolutny brak sympatii dla władzy" oraz "kompletną nieobecność życzliwości dla systemu". I stały pogromca tamtego czasu Michał Misiorny, który wspierał swoim piórem "Trybunę Ludu": ">>Miazga<< jest wykwitem środowiska warszawskiego. W tym światku jednakowej wagi jest proces >>komandosa<<, bo komandos jest krewnym czyjegoś kuzyna, i tragedia erotyczna pewnego młodego filozofa, który nie może się doczekać przyjścia >>narzeczonego<<".

Już po śmierci pisarza ukazała się ukończona latem 1981 opowieść "Nikt" - o ostatniej podróży Odyseusza, bardzo już zmęczonego i zmagającego się z nadchodzącą starością. Nie polityka, ale właśnie zbliżająca się śmierć zdominuje u schyłku życia twórczość Andrzejewskiego. "Starość rusza ku człowiekowi jak niegdyś, zgodnie z przepowiednią wiedźm, las birnamski ruszył był ku Makbetowi, i gdy już się zbliży nie dalej aniżeli na wyciągnięcie ręki, można mieć dłonie jeszcze dość krzepkie, aby natarcie gąszczu od siebie odpychać - pisał jeszcze w lipcu 1981 w Oborach w eseju drukowanym później w "Tygodniku Powszechnym". - Przychodzi jednak moment, gdy dłonie słabną, ramiona sztywnieją i wówczas las swym ogromnym ciężarem zwala człowieka z nóg i przygniata. Jeszcze nie umiem myśleć o umieraniu i śmierci rozważnie, ze spokojem zgody i przyzwolenia".

19 kwietnia 1983 r., w 40. rocznicę wybuchu powstania w getcie, odbyła się w Warszawie niezależna manifestacja. Nie dotarł na nią pozostający w areszcie domowym w Łodzi ostatni dowódca powstania Marek Edelman. Wkrótce potem aresztowano odczytującego tam oświadczenie Edelmana Janusza Onyszkiewicza. Ale do Andrzejewskiego, pisarza, który niemal na gorąco próbował utrwalić doświadczenie bezsilnego świadka zagłady warszawskiego getta, już od dawna nie docierały wydarzenia z zewnątrz. Czy myślał o tym dniu sprzed 40 lat, kiedy przyglądał się z rozpaczą gorejącej nad gettem łunie pożaru i pisał "Wielki Tydzień"?

Tej nocy doznał udaru, był w domu sam. Jeszcze dotarł z łóżka do fotela, ale już nie dał rady do nikogo zadzwonić. Tam znalazła go następnego dnia gosposia.

Rankiem 20 kwietnia Wiktora Woroszylskiego obudził telefon, a w nim szloch Ireny Szymańskiej. Odnotował w dzienniku, że swojego przyjaciela od czasów młodości nie zdążył już spotkać po powrocie z internowania.

Pogrzeb Andrzejewskiego, nie pierwszy zresztą w historii PRL-u, stał się przedmiotem zainteresowania SB. W archiwach MSW przechowała się notatka sporządzona dla ówczesnego ministra kultury Kazimierza Żygulskiego: "Sprawę przygotowań do pogrzebu omawiali członkowie zawieszonego prezydium ZG ZLP 21.04, spotykając się w mniejszych grupach. Ustalono treść nekrologu (>>20 kwietnia 1983 zmarł w Warszawie Jerzy Andrzejewski, pisarz, wielki autorytet moralny, sumienie polskiej literatury współczesnej. Cześć Jego pamięci, koledzy literaci<<), na którą nie wyraził zgody pełnomocnik Ministerstwa Kultury i Sztuki ds. ZLP".

Z ubecką skrupulatnością odnotowano czasy trwania mów pogrzebowych: "Pierwszy przemówił Juliusz Żuławski, prezes PEN Clubu (5-6 minut). Mówił, że pisarz stał po stronie tych, którzy walczą z brutalną przemocą państwa. Następne przemówienie (4-5 minut) wygłosił Jan Józef Szczepański. Mówił o nieugiętej postawie zmarłego. Przemówienie Jacka Bocheńskiego, członka zawieszonego ZG ZLP (16 minut), miało charakter polityczny. Przedstawiał sylwetkę wielkiego moralisty, przewidującego polityka i obrońcy uciemiężonych. W uroczystościach uczestniczyło ok. 600-700 osób".

Kiedy Bocheński przytacza długą listę obywatelskich czynów Jerzego Andrzejewskiego - List 34, protest przeciw okupowaniu Czechosłowacji, walka z antysemityzmem, list do prześladowanych w 1976 r. robotników, KOR - Woroszylski podnosi na niego wzrok i - zanotuje później w dzienniku - uświadamia sobie, że Bocheński "wygłasza te antypaństwowe herezje, stojąc na tle WRON-io-ubeckich komisarzy ZLP Kolińskiego i Czai, dzierżących wieniec od Związku". I komentuje: "Scena jak z >>Miazgi<<".

Kazimierz Brandys na wieść o śmierci Andrzejewskiego notuje: "Wypominano mu, że nie złożył rachunku za swoją postawę w okresie stalinizmu. Gdyby nawet zechciał, nie umiałby. >>Stan błędu<< najbliższy był stanu wiary. Kiedy mija, przestaje się go rozumieć".Rozpocząć życie na nowo

Brandys na początku grudnia 1981 wyjechał do Nowego Jorku i to tam dowiedział się o wprowadzeniu stanu wojennego: "Późnym wieczorem zadzwonił telefon - relacjonował w "Miesiącach" - przyjęła go M. Byłem w sąsiednim pokoju, po chwili usłyszałem: >>O Boże!<<... Nieprawdopodobne, że tamtej nocy, kiedy zasypiałem w Queensie, w Warszawie rozbijano łomami drzwi, by wywlekać z mieszkań moich najbliższych przyjaciół. Tych samych, którzy telefonowali na dzień przed naszym wyjazdem".

Dekret o stanie wojennym przeczytał w nowojorskim biurze LOT-u. Kiedy korespondent "New York Timesa" podał wiadomość o aresztowaniu jego brata Mariana, Kazimierz Brandys zaczął rozpaczliwie wydzwaniać do przyjaciół w Europie, by szukać jakichś dróg interwencji. Upłynęło trochę czasu, nim okazało się, że wiadomość była nieprawdziwa, internowano natomiast jego szwagierkę, aktorkę Halinę Mikołajską.

Opisywał w "Miesiącach": "Budziłem się w nocy, mając po prawej ręce tabletki barbituratu, a po lewej okno (6. piętro). Budziłem się z matematyczną pewnością, że pozostało mi jedno z tych dwóch wyjść. Po chwili dochodziłem do wniosku, że nawet gdybym zdobył się na taki krok, popełniłbym nieprzyzwoitość co najmniej wobec dwóch osób. Drugą była nasza przyjaciółka, z której gościnności korzystałem. Głowiłem się więc, leżąc po ciemku, jakie czynniki mogłyby wydobyć mnie z depresji spowodowanej odcięciem od własnego bytu".

Tęsknił za przyjaciółmi, za swoim warszawskim mieszkaniem, za rutyną dnia codziennego. "W naszym wieku nie można rozpocząć życia na nowo" - myślał, widząc w wyobraźni materac, który rozłoży pod wiaduktem w Queens Bridge. Ale nie spieszył się z powrotem: "Kraj straszył mnie tak samo jak odcięcie od kraju. Wiedziałem, że nawet mój rękopis nie byłby pewny tam, gdzie o każdej porze mogą wyważyć drzwi bez nakazu albo z nakazem rewizji. Mimo to panicznie odrzucałem myśl, że mógłbym nie wrócić: wracając do domu i widząc naszego dozorcę pana Pawlaka siedzącego na ławeczce w podwórzu, miałem pewność, że nic mi nie grozi, byłem u siebie".

W maju 1982 r. przenosi się do Paryża. Współpracuje z Wolną Europą i Radio France Internationale. Prasa krajowa pisze o jego intelektualnym bankructwie i szeroko rozpisuje się na temat jego stalinowskiej przeszłości. Powstałe w 1981 r. jako inicjatywa twardogłowych towarzyszy ze szczytów władzy - Stefana Olszowskiego, Tadeusza Grabskiego i Stanisława Kociołka - pismo "Rzeczywistość" w kilku kolejnych numerach drukuje ataki na Brandysa, pisarza "nieprzychylnego polskiej racji stanu", któremu jako rewizjoniście "zdaje się, że >>polski patriotyzm<< to chwilowa moda. Tymczasem patriotyzm to ta postawa, która - co podkreśla każdy światły i mądry Polak, także generał Jaruzelski - sprawia, iż Polacy nie zatracili się jako naród". Zdaniem autora "serialu" ukrywającego się pod pseudonimem Barut "Miesiące", podobnie jak książki Gombrowicza, "uczą nas wzgardy do Polski". "Wolno mi domniemywać, że Brandys odejdzie, przepadnie, szczeźnie jak i inni szydercy" - konkludował autor.

Wśród pogromców "Miesięcy" jest też wieloletni dyrektor PIW, szef POP przy warszawskim oddziale ZLP, Andrzej Wasilewski, który pisarzowi "krążącemu między Nowym Jorkiem a Paryżem" (takie sformułowania były wtedy niemal równoważne z oskarżeniem o zdradę) w artykule "Opozycyjność jako dyspozycyjność" zarzuca "pisanie donosów na rzeczywistość krajową". "Niepomny przestróg płynących z własnej biografii puszcza się w odmęty czarnej propagandy, tak jakby jego niezmienną potrzebą było posiadanie jakiejś zewnętrznej gwarancji, jakiegoś potężnego wsparcia dla tego, co pisze. Kiedy zaś zdarzy się, że autorytatywne wsparcie udzielane jest głupocie, gotów jest zdegradować się do najniższego stopnia stumanienia".Będziemy was obserwować

W niedzielę 13 grudnia koło godziny 16 w drodze do MSW na Rakowieckiej pojawił się na Krakowskim Przedmieściu Wiktor Woroszylski. Wezwano go na przesłuchanie i chce, by koledzy o tym wiedzieli. W MSW co prawda odsyłają go z poleceniem, by przyszedł nazajutrz, jednak jeszcze tego samego dnia przychodzą po niego do domu. Odmawia podpisania deklaracji lojalności. Wieczorem znajdzie się w więzieniu na Białołęce, gdzie spotka kolegów pisarzy - Jacka Bocheńskiego, Andrzeja Kijowskiego, Andrzeja Szczypiorskiego.

Woroszylski przewieziony zostaje do obozu internowania w Jaworzu, później w Darłówku. W dzienniku zanotuje, że początkowo bał się deportowania na Wschód, ale też i na Zachód. Opublikuje potem poetycki "Dziennik internowania", którego fragmenty przemycone z obozu jako grypsy znajdą się w podziemnym piśmie literackim "Wezwanie" (otrzyma za niego nagrodę kulturalną "Solidarności" za rok 1982).

 

Z całym szacunkiem

Nie jesteście więźniami mówi komendant

to zupełnie co innego

nie czujcie się panowie więźniami

Wychodzimy woła dyżurny

szybko równo razem panowie

Długorzęsa w mundurze

poprawiając rewolwer na kształtnym pośladku

uprzedza że próba ucieczki to

chyba zdajecie sobie sprawę panowie

 

Jako gryps do obozu przychodzi zadedykowana jemu i Andrzejowi Drawiczowi "Kolęda stanu wojennego" Josifa Brodskiego: "Topnieją Świąt biele,/ wilgoć flagi plami./ Polscy przyjaciele/ wszyscy za kratami (...)/ Narody jak dzieci/ moresu się uczą:/ znów władców podnieci/ brzęk kajdan i kluczy."

Dostaje korekty tomiku wierszy, zatrzymanej przed laty przeróbki "Don Kichota" na książkę dla dzieci, i kolejnej książki z cyklu biografii poetów rosyjskich: "Kto zabił Puszkina?".

- Pierwotnie jej tytuł brzmiał "Ten łajdak Puszkin", to był cytat z tego, jak o Puszkinie mówiono - opowiadał nam - ale wydawnictwo go odrzuciło, bo "Puszkin to dla nas świętość". Więc zaproponowałem "Kto zabił Puszkina?", ale i to nie przeszło. Aż mnie olśniło i napisałem list do wydawcy: "Zawiadamiam uprzejmie, że Puszkina nie zabiło KGB".

Wyrażono zgodę, ale w roku 1976 pisarz znalazł się na czarnej liście, pozrywano z nim wszystkie umowy i rozsypano skład książki o Puszkinie.

- Dopiero za "Solidarności" podpisano ze mną nową umowę na Puszkina, bo zaczęto podlizywać się pisarzom do niedawna źle widzianym. W stanie wojennym wydawnictwa miały pełno książek przygotowanych w 1980-81 r. i ktoś musiał zdecydować, co z tym zrobić. Może jednak wydać na dowód liberalizmu? Wtedy zrozumiałem, czym się różni Jaruzelski od Gierka. Otóż za Gierka nie ruszano pisarzy, ale zatrzymywano ich książki, a za Jaruzelskiego aresztuje się pisarzy, ale książki są na wolności. Wolę ten drugi wariant.

Woroszylski opuścił obóz internowania 18 października 1982 r. Zaraz potem spotkał się z Bocheńskim, którego zwolniono wcześniej, a ten opowiadał mu o nowościach ruchu wydawniczego, o tym, że powstał "Nowy Zapis". "Ale Wiktor - pisał w pośmiertnym wspomnieniu Bocheński - nie miał już serca do redagowania pism. Rozumiałem go. Minął >>nasz<< pionierski czas, kiedy używało się określeń >>publikacja niezależna<< albo >>pismo nie cenzurowane<<. Teraz, mimo stanu wojennego, mógł ruszyć szerokim frontem >>drugi obieg<<. Odniosłem wrażenie, że zmęczony internowaniem Wiktor wolałby popisać wiersze".

Kilka dni później Woroszylski przeczytał w "Życiu Warszawy" przemówienie nowego ministra kultury Kazimierza Żygulskiego: "Obejmując urząd, zwróciłem się do ministra spraw wewnętrznych o zwolnienie z internowania wszystkich, których działalność związana jest z obszarem Ministerstwa Kultury i Sztuki. Gdy mówię te słowa, on są już w domu...", i komentuje, że wbrew temu, co sądził, jego zwolnienie nie było spowodowane ani stanem zdrowia, ani interwencjami Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. "Chodziło o wywianowanie nowego ministra, by wzmóc jego wiarygodność i pomóc złamać bojkot aktorski".

W telewizji ogląda transmisję ze wspólnego posiedzenia PRON i prezydium rządu, na którym Jan Dobraczyński potępia wyświetlanie "Doliny Issy" w reżyserii Tadeusza Konwickiego jako dzieła "pornograficznego, niepolskiego, niekatolickiego, nakręconego na podstawie książki wroga ludu".

Dostaje też wezwanie do MSW, gdzie posługujący się nazwiskiem Kowalewski kapitan SB, który uczestniczył w jego internowaniu, ostrzega go, że "jest i będzie obserwowany". Nastrój przygnębienia i beznadziei potęguje wiadomość o śmierci Gajki, żony Jacka Kuronia, którą przed śmiercią opiekował się doktor Marek Edelman. Woroszylski pisze wiersz "Doktor i Bóg":

 

Kiedy chorzy umierają Doktór przyciska czoło

do pór roku do chrapiącego miasta

i mówi Bóg tak chciał

Ale tego ranka

Doktór płacze i buntuje się Obiecałeś krzyczy

ona miała żyć przynajmniej do jego powrotu

i jeszcze trochę w odzyskanym domu jego miłości

dlaczego poskąpiłeś jałmużny cudu

odrobiny powietrza jej biednym płucom

Tam w górze Bóg

nie gniewa się na zbuntowanego

Doktora

Tylko poprzez ciebie tłumaczy

poprzez twoje dotknięcie i noc

bezsenną

mogę czynić cuda

i przecież staraliśmy się obydwaj

te dwa ostatnie miesiące to chyba my

I obaj

Doktór i Bóg

płaczą nad młodą kobietą

dla której wyczerpali możliwość cudu

 

Kazimierz Brandys też, choć z daleka, uczestniczy w pogrzebie: "Widziałem Kuronia u trumny wśród płaczących i śpiewających ludzi. W czterech kanałach amerykańskiej telewizji nadano zdjęcia z cmentarza. Jacek wychudły, z obnażoną głową i gołą szyją, miał na sobie tę samą wiatrówkę, w której przyjeżdżał do nas na Nowomiejską i do Obór". I zaraz wysyła kartki do Kuronia i Michnika do więzienia.Jak z "Dziadów"

Brandys nigdy nie wrócił już do literackiej fikcji. W publikowanych w paryskiej "Kulturze" i "Zeszytach Literackich" kolejnych tomach "Miesięcy" tak naprawdę - jak wielu emigrantów - nie opuścił Polski. "Miesiące" są zapisem z oddali tego wszystkiego, co dzieje się w kraju, a w czym Brandys uczestniczy poprzez zachodnią prasę, telewizję, listy od przyjaciół, polskie gazety i spotkania z rodakami. Przyjazd Papieża do Polski, bojkot telewizji przez aktorów, ugodowe tendencje Prymasa - rozmowy w jego domu wciąż obracały się wokół spraw kraju.

"Podczas obiadu u przyjaciół zjawił się ksiądz ze Śląska. Szanowna pani, zwrócił się do M., w Polsce słychać krzyk bitych ludzi. Cud tylko - mówi Prymas - może ocalić ten naród. Jego monologu słuchaliśmy jak opowieści z >>Dziadów<<. Uświadomiłem sobie, że Polska zaczyna dla mnie tracić kształt rzeczywistości, staje się literackim przekazem".

14 maja 1983 umiera w szpitalu zakatowany przez milicję w komisariacie przy Jezuickiej 19-letni maturzysta Grzegorz Przemyk, syn współpracowniczki KOR-u Barbary Sadowskiej.

"Pamiętam, jak na obiady do stołówki w Związku Barbara Sadowska przyprowadzała małego chłopczyka - wspomina Brandys Grzesia w "Miesiącach". - W trzydzieści lat od >>Popiołu i diamentu<< uzupełniona wersja śmierci bohatera".

Zaprzyjaźniony z poetką Woroszylski pisze - opatrując go mottem z "Dziadów", ze słów innej matki zakatowanego syna, Rollinsonowej - list otwarty do wicepremiera Mieczysława Rakowskiego (opublikuje go "Tygodnik Mazowsze"). "W tym samym dniu, w którym ukazała się kolejna Twoja wypowiedź o >>polityce otwarcia<< władz stanu wojennego i >>świecie wyimaginowanym<<, w którym żyją niewdzięczni twórcy kultury polskiej - pisał do dawnego kolegi - w szpitalu na Solcu umarł, nie odzyskując przytomności, skatowany przez >>siły porządku<< Grześ Przemyk. Piszę ten list, nie żeby szydzić z Twojego >>świata realnego<<, który przeciwstawiasz naszemu >>światu wyimaginowanemu<<, ale żeby z całą powagą zapytać, co Ty i Twoi współrządzący zamierzacie uczynić dla położenia kresu bestialstwu? Chociaż nic naturalnie nie wskrzesi Zamordowanego i nie ukoi cierpienia Matki, chcę wiedzieć, czy Ty osobiście użyjesz wszystkich swoich wpływów, żeby - inaczej niż tylekroć przedtem - przynajmniej tym razem stało się zadość elementarnej sprawiedliwości".

Pisze też wiersz "Kondukt":

 

Za trumną martwego Grzesia

idzie żywy Grześ

podtrzymuje matkę ramieniem

nie martw się mówi

już nie będą bili

w brzuch ani w głowę

już nie przyjdą po mnie

Idzie matka Grzesia

ma siedemnaście lat

tyle śmiechu do śmiania się

tyle płaczu do płakania

Idzie narzeczona

ma dwieście lat

tyle śniegu pod stopami

skwaru z wysokości

Idzie Grześ

na wargach ma

pierwszą kroplę mleka

pierwsze słowo

pierwszy pocałunek

pierwszą kroplę krwi

Idzie miasto Grzesia

jego ulice i obłoki

matki i bracia

wszystkie wróble i dzwony

Idzie Grześ

w gipsowym mundurze

nie nadąża za sobą

zostaje

w pojedynczej męce i śmierci

Idzie naród Grzesia

ze swoimi księżmi i poetami

z ciężkim swoim milczeniem

 

Na list do Rakowskiego nigdy nie dostał odpowiedzi, zaczęto go natomiast wzywać do MSW i prokuratury, przesłuchiwać na okoliczność, jakie ma dowody, że za śmierć chłopca odpowiada SB, i atakować w prasie. Misiorny w "Trybunie Ludu" określi go jako "współorganizatora scenariusza propagandowego wykorzystania tragicznego wypadku".

W czerwcu 1983 r. przyjeżdża z drugą pielgrzymką do Polski Jan Paweł II.

Władza liczyła, że jego wizyta będzie legitymizacją jej rządów, podziemna "Solidarność" i wielka część społeczeństwa - na potępienie nieprawości i moralne wsparcie. Choć przed wizytą wiele było niepokojów, czy aby władza nie zdyskontuje jej całkowicie na swoją korzyść, już pierwszego dnia okazało się, że te obawy były bezpodstawne. We wszystkim, co mówił Papież - choćby w słowach wypowiedzianych w warszawskiej katedrze, że "Opatrzność Boża oszczędziła prymasowi Wyszyńskiemu bolesnych wydarzeń, które wiążą się z datą 13 grudnia 1981" - wierni odnajdywali znaki, że Papież jest z nimi, że świadczy przeciw przemocy. Choć Jan Paweł II - co zauważył w "Więzi" Andrzej Romanowski (piszący pod pseudonimem Grzegorz Bytnar) - był w czasie tej pielgrzymki inny niż przed czterema laty, "mniej radosny, rzadko uśmiechnięty, nie szukający, przynajmniej na początku, kontaktu z tłumem" - miejsca spotkań z nim i tak stawały się enklawami wolności. Wszędzie tam w okrzykach, pieśniach, transparentach obecna była "Solidarność".

W tych enklawach, na lotnisku podczas powitania Jana Pawła II i na mszy św. na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia, był obecny Wiktor Woroszylski. W dzienniku odnotował obecność kolegów pisarzy: Jacka Bocheńskiego, Julii Hartwig, Zbigniewa Herberta, Andrzeja Kijowskiego, Juliana Stryjkowskiego. A później, w felietonie w "Więzi", przypomniał, że Papież w kościele oo. Kapucynów przytulił matkę zamordowanego Grzesia i w ten sposób "przytulił ból wszystkich matek i ojców, nasz cały ból przytulił i pocieszył, i pobłogosławił".

Kiedy w dwu numerach specjalnych miesięcznika "Poezja" z roku 1986 zajęto się stalinowską przeszłością naszych bohaterów, Bogdan Drozdowski pisał tam: "Wolno się zdumiewać nad przedzierzganiem się dewotów towarzyszy Bermana i Zambrowskiego w dewotów Matki Bożej i Jana Pawła II. Sądzę, że hierarchia kościelna zdaje sobie sprawę z tego, czym są podszyte te nagłe nawrócenia. Jakby nie można było wyrażać swego rozczarowania do realizacji doktryny gdzie indziej niż w kruchcie".

"Podła, nikczemna nagonka" - skomentował w dzienniku Woroszylski.Nie do każdego wyciągnięta ręka

Na nowy, 1983 rok minister kultury zorganizował "lampkę wina", na którą - oprócz wiernych partii literatów, takich jak Halina Auderska, Roman Bratny, Kazimierz Koźniewski, Wojciech Żukrowski czy Andrzej Wasilewski - zaprosił związkową opozycję, członków zawieszonego Zarządu ZLP: Jana Józefa Szczepańskiego, Andrzeja Brauna, Pawła Hertza, Leszka Proroka, Tadeusza Drewnowskiego. Telefon z zaproszeniem otrzymał też nie pełniący żadnych funkcji związkowych Tadeusz Konwicki, mógł go więc ze spokojnym sumieniem, bez poczucia, że zaszkodzi toczącym się cały czas negocjacjom w sprawie odwieszenia Związku, zlekceważyć.

Po roku rozmów i przepychanek widać było zresztą, że władza zmierza raczej do rozwiązania ZLP i powołania nowej, ubezwłasnowolnionej organizacji pisarzy. Zaostrzenie kursu objawiało się w serii rewizji i zatrzymań pisarzy: Marka Nowakowskiego, Kazimierza Orłosia, Wiktora Woroszylskiego.

W "Polityce" Zygmunt Kałużyński szydził wtedy z intelektualistów, którzy przyjęli w stanie wojennym "postawę bohatera przewróconego", obnoszenie się z przegraną i popadanie w "bierny komfort moralny".

W lutym 1983 r. odbyła się ogólnokrajowa narada pisarzy członków PZPR w KC, gdzie dyskutowano, na jakich warunkach można odwiesić ZLP. "Warunki są twarde - mówili tam zgodnym chórem minister Żygulski oraz sekretarze KC Świrgoń i Barcikowski. - Abolicja może dotyczyć wyłącznie tych, którzy odżegnają się od błędów. Wyciągnięta ręka jest nie do tych, którzy wybrali, aby być wrogami socjalizmu".

Zastępca kierownika Wydziału Kultury KC Kazimierz Molek wygłosił tam referat, który nie pozostawił żadnych złudzeń co do kierunków polityki kulturalnej władz i przyszłości ZLP. Potępił Jana Józefa Szczepańskiego za "działalność polityczną o zdecydowanie KOR-owskim i "solidarnościowym" charakterze, zorganizowaną penetrację środowisk robotniczych w ramach odczytów i spotkań przez pisarzy związanych z >>NOW-ą<<, >>Zapisem<< i zagranicznymi ośrodkami antysocjalistycznymi". Powtórzy te zarzuty Wasilewski w artykule "Brudna piana tolerancji" w "Trybunie Ludu" , dokładając "dyskryminację partyjnych pisarzy".

Partyjni pisarze uznali za stosowne złożyć oświadczenie: "Stanowczo przeciwstawiamy się zjawisku nielegalnego obiegu literackiego tworzonego przy politycznym wsparciu opozycji antysocjalistycznej i zachodnich ośrodków dywersji. Obowiązujące normy są nie do pogodzenia z podziemną działalnością wydawniczą. Członkiem ZLP nie może być pisarz współpracujący z ośrodkami antypolskiej dywersji".

Pomysł władzy, by jednocześnie atakować i przyciągać, skrupulatnie realizował Władysław Machejek w "Życiu Literackim", gdzie drukował w odcinkach "Polskę Piastów" Jasienicy, a jednocześnie we wstępniaku pisał: "Nic nie wskazuje na to, że zawieszony Zarząd ZLP byłby skłonny do wyrzeczenia się błędów popełnionych w okresie szarogęszenia się >>Solidarności<<. Nie mogli tego uczynić spętani pępowiną łączącą poniektórych członków Zarządu z propagandowymi i finansowymi ośrodkami zachodnimi. Nie ma mowy o odwieszeniu działalności ZLP bez gwarancji personalnych".

Preludium do decyzji o rozwiązaniu ZLP (podjęto ją 19 sierpnia 1983 r.) stał się cykl artykułów "Literaci i literatura w antysocjalistycznej opozycji" w "Trybunie Ludu" . Wkrótce potem rzecznik rządu Jerzy Urban na konferencji prasowej zapowiedział, że nie będzie się wydawać i wznawiać książek autorów wydających w drugim obiegu i że domaga się tego... samo ZLP. Miał oczywiście na myśli nową organizację pisarską, zbojkotowaną przez zdecydowaną większość liczących się w literaturze polskiej nazwisk. Znany już nam Molek w sprawozdaniu z "narady kierownictw literackich i aktywu partyjnego" przytoczył dyrektywy dla wydawców, by nie publikowali wznowień 28 pisarzy, wśród których znaleźli się wszyscy nasi żyjący bohaterowie: Kazimierz Brandys, Konwicki, Stryjkowski i Woroszylski. Nie wszyscy jednak wydawcy zastosowali się do tej dyrektywy, a nawet w oficjalnej prasie ukazały się krytyczne opinie o tym pomyśle.

Tymczasem w prasie trwa cały czas nagonka na środowisko. Wszystko obraca się w kręgu tych samych, absurdalnych zarzutów. Pewnym novum jest natomiast cykl artykułów "Zmierzch Bogów" w "Życiu Literackim" , którego autorem jest już nie dyspozycyjny publicysta, ale po prostu etatowy wysoki urzędnik MSW Krzysztof Majchrowski. Jego wypracowanie nosi zresztą wyraźny ślad korzystania z materiałów operacyjnych oraz sposobu myślenia służb specjalnych - literatura emigracyjna i podziemna, Adam Zagajewski, Woroszylski, Kazimierz Brandys, Nowakowski, Kołakowski, "Zeszyty Literackie", paryska "Kultura", "Aneks", Zbigniew Brzeziński - wszystko to ogniwa jednego wielkiego spisku. Oczywiście, Majchrowski nie odmawia sobie wypomnienia naszym bohaterom ich przeszłości. "Polityczny sygnał metamorfozie dawnych stalinowców - oświadcza - dał w 1977 roku Adam Michnik, pisząc >>Kościół, lewicę, dialog<<".Ani ze strachu, ani dla ochłapu

Kiedy na początku 1984 r. SB aresztuje Marka Nowakowskiego, Woroszylski pisze protest i - wraz z Katarzyną Herbert, Kazimierzem Orłosiem i Andrzejem Kijowskim - organizuje kolegów do zbierania podpisów. W pewnym momencie notuje w dzienniku: "Dzwonił Orłoś, że na 106. stronie książki Jana Józefa Szczepańskiego jest opis, o który mi chodzi". I komentuje: "A więc mamy już 106 sygnatariuszy". On sam stara się raczej nie rzucać w oczy, więc prosi Stryjkowskiego, by to on opatrzył protest listem przewodnim i zaniósł do Rady Ministrów.

Jednak, kiedy przychodzi dziennikarz BBC z prośbą o wywiad w sprawie Marka Nowakowskiego, nie odmawia.

- Czy chodzi o zastraszenie środowiska literackiego?

- Taka interpretacja nasuwa się sama.

- A czy istnieje związek pomiędzy działaniem policyjnym, które najboleśniej dotknęło Nowakowskiego, ale dotyczy wielu pisarzy w całym kraju, a nowymi dyrektywami wydawniczymi, tzn. nakazem usunięcia z planów wydawniczych książek niemile widzianych twórców?

- To się także nasuwa, choćby ze względu na zbieżność w czasie. Można sądzić, że chodzi o to, by wydawanie książek tych autorów uniemożliwiał z jednej strony strach oficjalnych wydawców, z drugiej - strach własny przed losem takim jak Marka Nowakowskiego.

- A pan się boi?

- Boję się różnych rzeczy. Między innymi tego, żebym nie zaczął się bać tego, co moje - myśli, uczuć poglądów, tego, co mam do powiedzenia i napisania, książek w swojej bibliotece, spotkań z ludźmi, publicznego występowania w obronie przyjaciół, których spotkało nieszczęście. Inne strachy, choć może realne, mimo wszystko mniej mi dokuczają.

Woroszylski nie boi się służyć swoim piórem podziemiu. To on jest m.in. autorem podpisanej przez Zbigniewa Bujaka, przewodniczącego podziemnego RKW "S" Mazowsza, ulotki wzywającej do bojkotu wyborów w 1984 roku: "Myśmy już wybrali. Wybraliśmy Polskę - Ojczyznę ludzi wolnych, solidarnych, nie zastraszonych. Wybraliśmy naszą odwagę i siłę, przed którą nieraz już musieli ustępować - oni chcą, żebyśmy wybrali naszą słabość, która stanie się ich siłą. Nie pozwólmy się skłonić - ani ze strachu, ani dla ochłapu, którym będą nas karmić, ani dla świętego spokoju - do dania fałszywego świadectwa".Sprzeczne relacje w sprawie kurczaków

18 lipca 1984 r. żona Woroszylskiego Janka wstaje nawet jak na siebie wyjątkowo wcześnie, musi bowiem zrobić nadzienie, upiec kurczaki, przygotować sałatę i sos. Jej mąż, wraz z Konwickim i Zbigniewem Herbertem, jest mężem zaufania czterech KOR-owców (Kuronia, Michnika, Zbigniewa Romaszewskiego i Henryka Wujca), których proces zaczyna się dzisiaj, i Janka liczy na to, że aresztowanych uda się nakarmić. Ciepłe kurczaki owija w folię, żeby nie wystygły, i razem z sałatą pakuje do wielkiego koszyka. Woroszylski będzie się z nim przebijał przez kordony milicji otaczające sąd wojskowy na Nowowiejskiej.

"Dziś na rozprawę KOR-u dopuszczono Herberta, Konwickiego i Woroszylskiego - notuje w dzienniku Andrzej Kijowski. - Oskarżonych wprowadzono bez kajdan, pozwolono im się przywitać z przyjaciółmi. Następnie przewodniczący sądu oświadczył, że w związku z przygotowaniem ustawy amnestyjnej rozprawę >>zawiesza się bezterminowo<<. To znaczy, że amnestia obejmie wszystkie sprawy polityczne i będzie całkowita". (Rzeczywiście, trzy dni później, 21 lipca, ogłoszono amnestię).

Konwicki opowiada z właściwą sobie przewrotnością, że był z powodu odroczenia procesu w rozpaczy. - Taki byłem dumny z mojej funkcji męża zaufania Michnika. Wystroiłem się, uczesałem i pomaszerowałem do sądu, a tam nastrój jak za okupacji: milicja, kordony, bariery. Zasiadłem patetycznie na ławie, po czym wszystko się skończyło i jak niepyszny musiałem z najwyższego moralnego diapazonu zstąpić na ziemię.

Woroszylski po powrocie do domu zapisuje: "Sprzeczne relacje od wracających z widzenia rodzin w sprawie kurczaków. Według Maćka [Kuronia] ojciec nie jada tego, >>co drobne i się rusza<<, według innych - tym razem jadł. Według Marka [Edelmana] wszyscy byli tak zszokowani, że długo trwało, nim w ogóle zabrali się do jedzenia, według Ludki [Wujec] - natychmiast pałaszowali, aż im się uszy trzęsły. Sałata też miała powodzenie".

Ta wzruszająca duma z powodzenia przygotowanego przez żonę posiłku dla aresztowanych przyjaciół jest absolutnie uzasadniona. Dzienniki Woroszylskiego z tamtego czasu dają obraz domu otwartego, w którym on i jego żona stanowią dla byłych internowanych i ludzi ze środowiska literackiego z całej Polski stały punkt oparcia w Warszawie, z noclegiem, świeżą pościelą, wiktem. A także bibułą. Woroszylski zajmował się kolportażem gazetek i książek przez całe lata 80.

Podobnie jak "Miesiące" Brandysa, również wiersze Woroszylskiego stały się kroniką wydarzeń lat 80. oddającą społeczne nastroje czasu. Pod koniec 1984 r. przeżywał boleśnie męczeńską śmierć ks. Popiełuszki z jego żoliborskiej parafii. On sam, który słyszał w młodości białoruski, przypomni w wierszu, że ksiądz Jerzy jako dziecko mówił "po prostemu", czyli po białorusku, i dopiero później "polszczyzna ogarnęła go silnym ramieniem". A może teraz: "kiedy stanął przed tronem/ znów odezwał się w zmieszaniu mową dzieciństwa:/ Baćka przebacz im kali łaska".Publikować i kompromitować

W MSW zachowały się materiały o sytuacji w środowisku literatów z marca 1986, przygotowane na Biuro Polityczne KC, m.in. analizy literatury drugoobiegowej (Konwickiego, Brandysa i Woroszylskiego literaturoznawca z SB zakwalifikował do kategorii "literaci z pewnym nazwiskiem i autorytetem"), oceny działania stowarzyszeń twórczych (funkcjonują w duchu pożądanym przez władze, poza PEN Clubem, gdzie skupili się opozycyjni intelektualiści).

Szef MSW Czesław Kiszczak mówił wtedy: "Obserwujemy odchodzenie od jednorazowych, spektakularnych akcji ulotkowych na rzecz publikacji zwartych. Przeciwnik zdaje sobie sprawę, że jego potencjał i społeczny wpływ się kurczą. Nie stać go zatem na rozpraszanie sił i środków. A też produkcja książek przynosi autorom i drukarzom znaczne dochody. W obiegu pozostaje niewielka liczba egzemplarzy, biorąc pod uwagę nasze przejęcia i konfiskaty. Skutecznym narzędziem zaniechania współpracy z podziemnymi wydawnictwami byłaby jak najszersza możliwość konfiskaty mieszkań, willi, w których się nielegalnie drukuje, i bardzo wysokie grzywny. Dobre wyniki przynosi konfiskata samochodów. Proponuję nowelizację przepisów, by można było to łatwiej robić. Celowe byłoby kompromitowanie opozycyjnych twórców. I publikowanie ich oficjalnie, by zniechęcić do drugiego obiegu".

Ten ostatni pomysł generała Kiszczaka, jak to często w PRL-u, zrealizowany został w 50 procentach. To znaczy zaczęto w II połowie lat 80. znów opozycyjnych pisarzy wydawać.


 


 


 


Korzystałyśmy między innymi z materiałów: Artur Międzyrzecki, "Z dzienników i wspomnień", wydawnictwo Sic!, Warszawa 1999; "Gwałt i perswazja. Antologia publicystyki z lat 1981-1983", PIW, Warszawa 1983, Jan Józef Szczepański, "Kadencja", Znak, Kraków 1989; Andrzej Wasilewski, "Wschód, Zachód i Polska", PIW, Warszawa 1985

GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów












Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
index towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy

więcej podobnych podstron