ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA - Literatura i miazga (PRL, intelektualiści)
Gazeta Wyborcza - 06/05/2000
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (12)
Literatura i miazga
Połowa lat 70. zjazd pisarzy w Poznaniu, Bohdan Czeszko grozi po pijanemu opozycyjnym literatom: "Nie rozrabiać, k..., nie rozrabiać, bo tam już lejce w rękach i konie gotowe, żeby pójść po was...". Ale ci nadal "rozrabiają" - i to coraz bardziej.
Na początku lat 70. nasi bohaterowie nie są już młodzieniaszkami, wszyscy przekroczyli czterdziestkę, a nawet więcej, Jerzy Andrzejewski zbliża się do sześćdziesiątki. Od dawna już nie tylko przeszkadza im czający się za plecami cenzor, ale też coraz odważniej wyzwalają się spod wpływu groźniejszego cenzora, który tkwi w nich samych. Nie mają żadnych złudzeń co do tego, w jakim kraju żyją i czego partia oczekuje w zamian za wydawanie ich książek. Po Marcu '68 wydawcy przestają proponować im wznowienia, a temu, co piszą, uważniej przypatruje się cenzura. Tajne wytyczne KC PZPR z sierpnia 1968 roku mówią wprost o "demaskowaniu i izolacji wrogich, opozycyjnych politykierów w środowisku literackim" oraz "bezzwłocznym zastosowaniu sankcji", m.in. wobec Jerzego Andrzejewskiego i Wiktora Woroszylskiego.
Ich wykonawcami staną się tym razem nie tylko Wydział Kultury KC czy Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, ale i sami pisarze, a ściślej - członkowie Związku Literatów Polskich. W Walnym Zjeździe ZLP w 1969 r. w Bydgoszczy nie uczestniczy niemal żadne (prócz Juliana Przybosia) liczące się w środowisku nazwisko. Jedni, jak nasi bohaterowie, nie kandydowali, inni - w tym prezes Związku Jarosław Iwaszkiewicz - nie przybyli na obrady. Wywołało to komentarze Jerzego Putramenta ("Wiem, że prowadzono przed zjazdem kampanię ugrypowienia delegatów. Niektórzy mieli telefony odstraszające i zapadli na grypę psychologiczną"), a też morderczy żart Antoniego Słonimskiego: "Na zjazd do Bydgoszczy nie przybyli pisarze jugosłowiańscy, czechosłowaccy i polscy".
Na posiedzeniu oddziału warszawskiego ZLP przed bydgoskim zjazdem Putrament nie ukrywał, że partia zażądała, by ci, co przemawiali na zebraniu w sprawie "Dziadów", nie kandydowali. Tak więc pisarze zaczęli się solidarnie wycofywać.
Partia pisarzom
Obecny na bydgoskim zjeździe sekretarz KC Stefan Olszowski grzmiał o politykierach, "którzy wybrali środowisko pisarskie na teren swych awantur", ale "spaliły na panewce ich zamiary przeciwstawienia sobie partii i pisarzy". Wtórują mu, flekując kolegów po piórze, literackie miernoty, których nazwiska ani wtedy, ani dziś nic nikomu nie mówią. Jeden domaga się usunięcia z ZLP nieprawomyślnych kolegów (w Związku "nie ma miejsca dla współpracowników antykomunistycznych ośrodków dywersji") i atakuje Andrzejewskiego za protest przeciw interwencji w Czechosłowacji. Drugi grzmi o wichrzycielstwie i manipulacji wiadomych grup, a wszystko to w bełkotliwym języku prasowej nagonki ("koneserzy artystowskich suwerenności zależni od importowanych filozofii i kopiowanych technik artystycznych").
Ducha tego Parteitagu dobrze oddaje przemówienie Putramenta, nie pozostawiające wątpliwości, że również ZLP ma być areną walki klas: "Nie stać nas na pozbycie się środków, które bronią socjalizmu, bo wiemy, że gdy partia w którymś kraju obozu słabła, nie następowała chwila humanistycznej demokracji, ale zaciekła, krwawa kontrrewolucja". I dalej maluje Orwellowską wizję świetlanej przyszłości: za kilkadziesiąt lat ludzkość "liczyć może 10 mld i trzeba będzie wprowadzić daleko posunięty porządek, by ludzie nie deptali sobie po piętach. To będzie forma ograniczenia wolności. Trzeba ją będzie stosować we wszystkich dziedzinach produkcji duchowej. Wtedy rola literatury stanie się obszerniejsza niż obecnie".
Zabiera również głos Bohdan Czeszko, duchowy ojciec przyszłych lustratorów. Atakując kolegów przeciwstawiających się partii, w której szeregach on sam pozostanie do końca, tak komentuje ich protesty przeciw zniewoleniu literatury: "Widowisko szczególnie paskudne w tych wypadkach, gdy jego reżyserami są działacze, którym nie drżała ręka, kiedy w minionej epoce miętosili delikatną materię kultury, kształtując z niej dziwolągi".
Nikt nie występuje w obronie atakowanych. Nikt i później się nie wychyla.
- Po szoku Marca '68 i po interwencji w Czechosłowacji - wspomina tamten czas Jacek Bocheński - nasza ówczesna opozycja literacka trwała w pewnym odrętwieniu.
"Normalna żywa tkanka społeczna w Kraju gnije, ludzie żyją zobojętnieniem albo zgrozą - pisał do paryskiej "Kultury" Korespondent z Polski. - Reszta żeruje na tym gniciu. Najbardziej świadomi nie wierzą w celowość protestu, bo może go przechwycić i zdyskontować >>druga władza<<, mafia kierująca tysiącami młodych aparatczyków, przytupujących niecierpliwie na drodze do karier. Już nie umysły zniewolone, lecz obezwładnione przygnębieniem, pędzą smutną egzystencję po ciosach pałek, które spadły na głowy, i w oczekiwaniu na następne. Co robić? W 3 lata po Marcu odczytuję to pytanie w oczach studentów. Wyjechać czy zostać? Znienawidzić czy zobojętnieć? Zacisnąć zęby tu czy zapomnieć w Kanadzie". Ten Korespondent to Kazimierz Brandys. Tekst, pierwsze wyciągnięcie ręki w stronę "Kultury", pisany przed grudniową masakrą robotników na Wybrzeżu, ukazał się wkrótce po niej.
Pytania o wydawalność
"Drogi i szanowny Wincenty - pisał Jarosław Iwaszkiewicz do sekretarza KC Wincentego Kraśki - chciałbym, abyś moją książkę uważnie przeczytał, bo bardzo cenię twoją opinię". List ten znalazł się w Archiwum Akt Nowych w teczce "Skargi, zażalenia, interwencje do KC PZPR od pisarzy" wśród innych wiernopoddańczych adresów do zarządców kultury. Tam też znalazły się listy Andrzejewskiego i Woroszylskiego, nie pisane wcale do KC.
List Andrzejewskiego do dyrektora PIW-u informuje go, że zostało wyczerpane wznowienie "Popiołu i diamentu", który jest lekturą szkolną. Z kolei list Woroszylskiego do ZLP podaje całą listę wstrzymanych mu pozycji. "Antologia nowoczesnej poezji rosyjskiej" (opracowana przez niego, Witolda Dąbrowskiego i Andrzeja Mandaliana), zwolniona już przez cenzurę, zatrzymana po wszystkich korektach. To samo stało się z tomikiem poetyckim w PIW-ie. Cenzura zatrzymała złożony do druku wybór jego felietonów filmowych. Wstrzymano dystrybucję książki dla dzieci "Czterdzieści szczygłów". Wydawnictwo Poznańskie zerwało umowę na książkę, tygodnik "Film" zrezygnował ze współpracy, miesięcznik "Nurt" wycofał się z publikacji jego opowiadań, a miesięcznik "Poezja" - wierszy. To samo stało się z jego tekstami w antologiach zbiorowych. W sumie 11 punktów pokazujących precyzyjnie, jak próbowano skazać go na nieistnienie (w powieści "Literatura" dołoży do tego opowieść o cenzorze, który zdjął jego wywiad z radia ze słowami: "Pozwalamy mu wydawać książki, ale nie będziemy z niego robić postaci").
Oba listy stanowią załącznik do pisma Andrzeja Wasilewskiego do Wydziału Kultury KC, na ręce towarzysza Kraśki: "Nie ulega wątpliwości, że to rodzaj sondażu. Wskazuje na to zarówno żądanie odpowiedzi na piśmie (brak odpowiedzi też zostanie skomentowany), jak i to, że właśnie w ostatnim tygodniu obrodziły mi wizyty tego rodzaju klientów, z pytaniami o swoją >>wydawalność<< zgłosili się Woroszylski, Kijowski, Pomian, Wirpsza, Ważyk. Oczywiście, rozmawiałem z nimi w sposób ezopowy" (z listu Jerzego Turowicza do Adama Ważyka z 1975 r.: "Pana wiersze poległy śmiercią bohaterską z przyczyn od redakcji niezależnych").
Pierwszego potężnego wyłomu dokonuje Jerzy Andrzejewski. Skoro nie może liczyć na wydawców w kraju, jesienią 1968 decyduje się wydać wstrzymaną przez cenzurę "Apelację" w paryskiej "Kulturze". Jest pierwszym pisarzem żyjącym w kraju, który publikuje tam książkę pod nazwiskiem. Innych powstrzymuje obawa, że mogą zostać objęci całkowitym zakazem druku. "Płaciłem, nie ja jeden zresztą, tak wygórowaną cenę za okrojone i okaleczone, ale przecież jakieś istnienie we własnym kraju, jakieś współżycie z polskimi czytelnikami, do których porzucenia nie udzielałem sobie prawa" - napisze o tym czasie kilka lat później Woroszylski w liście otwartym do niemieckiego pisarza Heinricha Boella.
"Apelacja" powstała w 1967 r., kiedy Andrzejewski, od lat borykający się z alkoholizmem, trafił do szpitala na kurację odwykową. Tam usłyszał historię cierpiącego na manię prześladowczą pacjenta, który słał listy do I sekretarza, że prześladuje go kontrwywiad. I opisał jeden z tych uwikłanych w meandry historii PRL-owskich życiorysów, w których jest i AK-owska przeszłość, i służba w milicji, i aresztowanie za nieprawomyślny romans (bracia kochanki są w zbrojnym podziemiu), i żmudna kariera od referenta do dyrektora, i wreszcie kolejny upadek, który kończy się chorobą psychiczną. Ta biografia będzie niecenzuralna aż do 1981 r., kiedy to "Apelację" opublikuje "Twórczość".
Z materiałów Wydziału Kultury KC PZPR w Archiwum Akt Nowych wynika, że partia samo napisanie "Apelacji" uznała za jawny atak na władzę ludową, zaś po jej ukazaniu się w "dywersyjnym wydawnictwie" nie tylko zaproponowała utrzymanie zakazu publikowania Andrzejewskiego i "zakaz popularyzowania jego osoby oraz twórczości", ale wręcz brała pod uwagę usunięcie go z ZLP, a nawet aresztowanie.
Pisarz zapewne o tym nie wiedział, choć musiał czuć, że atmosfera wokół niego się zagęszcza. Wielokrotnie powtarzał przez telefon, a telefon miał na podsłuchu, że nic więcej do paryskiej "Kultury" nie odda, że interesuje go tylko czytelnik w kraju. Miał zresztą porównanie - jego książki miały w Polsce wielotysięczne nakłady, "Kultura" miała do zaoferowania skromne 2-3 tysiące plus nadzieję na odwagę przemycających książki z zagranicy do kraju rodaków.
Pozostanie Twoja krzywda
22 sierpnia 1970 roku. Piękny, słoneczny dzień. Kościół św. Karola Boromeusza na warszawskich Powązkach nie jest w stanie pomieścić wszystkich, którzy przyszli złożyć ostatni hołd Pawłowi Jasienicy, pisarzowi zaszczutemu przez władze. Sygnał do nagonki dał Władysław Gomułka w pamiętnym przemówieniu z 19 marca 1968, w którym znalazły się spreparowane przez UB oszczerstwa, jakoby Lech Beynar alias Paweł Jasienica dopuszczał się po wojnie zbrodni w oddziale "Łupaszki", a aresztowany wyszedł z więzienia za cenę współpracy. Pisarz będzie je potem prostował w dramatycznym, rozsyłanym do przyjaciół liście prywatnym. Jednak pomówienie o zdradę kolegów oraz kolaborację z bezpieką okazało się ciosem ponad jego siły i przyspieszyło rozwój śmiertelnej choroby.
"Wiemy, że Twoje dzieło pozostanie trwałe i żywe. Ale pozostanie też Twoja krzywda, ponieważ nie była i nie jest tylko Twoją krzywdą, przerosła Ciebie samego, stając się krzywdą najcenniejszych wartości narodowych - mówił nad trumną Jerzy Andrzejewski. - Oskarżany o czyny, których nie popełnił, znieważany i poniżany nie miał Jasienica żadnej możliwości obrony, odjęto mu prawo druku, jego stare książki wycofano z księgarń, nowe nie mogły się ukazać; wybitny polski pisarz w pełni twórczych sił został z początkiem roku 1968 z dnia na dzień zepchnięty na margines życia publicznego, skazany na śmierć cywilną".
Przemówienie to - wraz z listem, w którym Jasienica wyjaśnia okoliczności rozstania się latem 1945 r. ze swoim oddziałem AK oraz aresztowania przez UB trzy lata później - Andrzejewski umieści w dzienniku, który stanie się później fragmentem "Miazgi". Perypetie związane z jej pisaniem i wydaniem ciągnąć się będą przez całą dekadę, dobrze obrazując problemy, z jakimi zmagać się musi pisarz, który z jednej strony chce uprawiać uczciwą literaturę, z drugiej jednak - chce istnieć w oficjalnym życiu literackim. Innego zresztą wtedy jeszcze nie ma.
Lista obecności żałobników wylądowała na biurku partyjnych prominentów. W tym czasie uroczystości pogrzebowe to jedyne miejsce, gdzie Andrzejewski mógł zabrać głos w sprawach publicznych. W dusznym klimacie zniewolenia - w połowie 1970 r. wciąż słychać echa antysemickiej i antyinteligenckiej nagonki - jego słowa zabrzmieć musiały niczym artyleryjska salwa. Nadała je Wolna Europa, opublikowała paryska "Kultura", a Zygmunt Hertz taki wygłosił do nich komentarz w liście do Czesława Miłosza: "Szczytowa odwaga w tamtych warunkach. Jestem pełen podziwu. To, co on robi, jest dla mnie zaskakujące i zdumiewające. Nie można powiedzieć, że to człowiek bez wyobraźni, że działa pod wpływem impulsu czy napuszczeń. Przecież on przeszedł na sytuację >>sumienia narodowego<<. Znamy obaj jego tryb życia - musi się liczyć, że go mogą na tym odcinku pociąć, znamy jego życie osobiste - idealne do szantażu".
Cztery miesiące później władza zacznie mieć inne kłopoty niż nieprawomyślne wystąpienia intelektualistów. Po ogłoszeniu podwyżek cen w Gdańsku i Gdyni wybuchają strajki. Do Trójmiasta wkracza wojsko, ginie kilkadziesiąt osób, kilka tysięcy jest rannych, kilka tysięcy zatrzymanych, w większości bitych i pałowanych na komendach.
Będą strzelać jutro...
- Pamiętam pełne grozy opowieści kolegów pisarzy z Wybrzeża około Bożego Narodzenia 1970 roku i Nowego Roku - opowiada nam Jacek Bocheński. - Ilu zabitych? Ilu rannych? W legendzie te liczby bardzo urastały.
Adam Michnik wraz z Janem Józefem Lipskim próbowali wtedy zorganizować list protestacyjny intelektualistów. Nie udało się. Jeszcze było za wcześnie po marcowym szoku, środowisko literackie było zbyt sponiewierane, przestraszone, by znów stanąć przeciwko władzy. Po Grudniu '70 Wiktor Woroszylski pisze wiersz "Pewnej zimy w pewnym mieście robotnicy ostrzegają przechodniów, żeby nie przyłączali się do nich", który ukaże się dopiero po latach w wydawanym poza cenzurą "Głosie".
Idziemy Nie przyłączajcie się do nas
Nie przyłączajcie się do nas
Wy którym jeszcze nie wszystko zabrano
Nie przyłączajcie się do nas
Póki wam starczy chleba i nadziei
Nie przyłączajcie się do nas
(...) Póki was boli ale nie tak boli
Póki was mierzi ale nie tak mierzi
Póki was depczą ale nie tak depczą
Póki was gnoją ale nie tak gnoją
Póki wam starczy piwa i pokory
Nie przyłączajcie się do nas
Na literacką scenę w tym czasie wkraczają młodzi, wywodzący się z pokolenia dojrzewającego między Marcem a Grudniem, o którym śpiewano w kabarecie Salon Niezależnych ("Lecz jak nazwać nas młodszych / w ciągu trzech lat dorosłych / od tej wiosny przedwczesnej do zimy"). Na początku grudnia 1970 nakładem ZSP wychodzi tomik "Jednym tchem" Stanisława Barańczaka, świetnie oddający klimat ostatnich lat, marcową kampanię propagandową, areszty, przesłuchania ("gdy zapomniałeś nazwisk i adresów / oświecony lampą z biurka prosto w oczy"), duchowe zniewolenie. Największe wrażenie robi tam prorocza zapowiedź grudniowej masakry, obrazy, w których "za wszystkimi oknami krwawi ten sam śnieg", świat, w którym "ci, co nie umieją dzisiaj spoglądać w oczy, będą strzelać jutro pomiędzy oczy".
W 1971 r. ukazuje się w paryskiej "Kulturze" esej Leszka Kołakowskiego "Tezy o nadziei i beznadziejności". Precyzyjny, bezlitosny opis systemu realnego socjalizmu kończy się tak: "Ci, co sądzą, że płacą tylko nieznacznymi ustępstwami za swój spokój, przekonywać się będą, że cena tego spokoju będzie coraz wyższa; ci, co płacą tylko niewinnym na pozór lizusostwem, będą jutro płacić donosicielstwem za ten sam towar; ci, co liche swoje przywileje okupują tylko milczeniem w obliczu świństwa, na które mogą reagować, będą musieli za te same przywileje płacić rychło aktywnym udziałem w świństwie. Naturalnym prawem despotyzmu jest moralna inflacja, która sprawia, że rozdawca dóbr każe sobie płacić coraz drożej, jeśli presja społeczna nie zmusza go do obniżki". Odnajdujemy tu nie tylko ten sam ton, te same wątki, ale nawet te same gramatyczne konstrukcje co w wierszu Barańczaka "Ci, którzy jedzą grzanki, będą jeść suchary":
Ci, którzy liżą klamki, będą gryźć
kraty, lecz nic się nie zmieni, bo wszyscy
przezornie stracą dzisiaj
kły i siekacze, by przeżuwać jutro
tylko jedzenie; (...)
Ci, którzy biją czołem, będą bić
w twarz, ale nic się nie zmieni
"Pozostawiony własnej inercji, wśród milczenia i strachu - pisał dalej Kołakowski - system ten zawsze i nieuchronnie będzie zmierzał ku takim rozwiązaniom własnych sprzeczności, które mnożą ucisk, nie łagodzą, zaciskają pętlę, nie zaś rozluźniają. Rozrost policyjnych metod rządzenia nie jest wynikiem zwiększonego oporu, lecz przeciwnie, wynikiem jego braku. Plastyczność tej formacji społecznej, której granic nie potrafimy z góry określić, może objawiać się w duchu zgodnym z potrzebami społeczeństwa wyłącznie pod tego społeczeństwa naciskiem". Przesłanie tekstu było proste, ale ani nasi bohaterowie, ani tym bardziej społeczeństwo nie było jeszcze gotowe do przyjęcia tych prawd. "Tezy o nadziei i beznadziejności" z czasem staną się sztandarowym tekstem pokolenia młodych opozycjonistów.
W 1970 r. Andrzejewski pisze dzieło swego życia - "Miazgę". Również Woroszylski jest w trakcie pisania książki, z którą wiązać będzie wielkie pisarskie ambicje - "Literatury". Niezdecydowani, czy wybrać literaturę faktu, czy literacką fikcję, obaj uprawiają autotematyczne gry, mieszają różne formuły gatunkowej wypowiedzi, próbując zarazem rozliczyć się z własną przeszłością, jak i dać świadectwo czasom współczesnym. Kazimierz Brandys z kolei dokonuje rozrachunku z teraźniejszością, posługując się historycznym kostiumem w epistolarnej powieści "Wariacje pocztowe", uznawanej za najwybitniejsze dzieło tego pisarza.
Między nadzieją a lękiem
Strzały, które padły do protestujących robotników, rykoszetem trafiły w Gomułkę. Nowy I sekretarz Edward Gierek ma świetne entree. Spotkanie ze stoczniowcami w Gdańsku 25 stycznia 1971 r. zaczyna od słów: "Towarzysze, przyszliśmy do Was po to, żeby powiedzieć Wam, jak jest trudno", a kończy słynnym: "No więc jak - pomożecie?". Do chóru stoczniowców, którzy odkrzykują: "Pomożemy" - jest wśród nich młody Lech Wałęsa - dołączy sporo inteligentów. Z naszych bohaterów największe nadzieje w Gierku będzie pokładać Kazimierz Brandys.
Andrzej Kijowski zanotował w swoim dzienniku: "Parę dni temu Kazimierz Brandys oświadczył mi, że gotów byłby jeździć po kraju z przemówieniami, gdyby to miało pomóc Gierkowi. - Nie jeździłbyś, Kaziku - powiedziała łagodnie pani Maria. - Jeździłbym - powtórzył z uporem". Nam opowiadał: - Uwierzyłem, ale na krótko.
Między 1971 a 1976 r. dochód narodowy wzrósł prawie o 60 proc., płace realne - o ponad 40 proc. Nawet jeśli propaganda zawyżała te cyfry, to i tak każdy Polak mógł namacalnie stwierdzić poprawę. Przybywała mu lodówka, pralka i nadzieja na talon na "malucha". Co jednak skłaniało do wiary w Gierka pisarzy, którym bardziej doskwierał chyba brak wolności słowa niż dóbr konsumpcyjnych? Przecież musieli pamiętać, co mówił 14 marca 1968 na wiecu w Katowicach o pisarzach - "bankrutach politycznych", "Słonimskich i spółce, ludziach typu Kisielewskiego, Jasienicy" - "brudnej pianie, która wypłynęła na fali wydarzeń Października i nie została usunięta z naszego życia".
Przyjście Gierka oznaczało jednak nie tylko wzrost konsumpcji, gierkowska miniodwilż niosła też nadzieje na poluzowanie cenzury, zniesienie zapisów na nazwiska, bardziej liberalną politykę kulturalną. Jesienią 1971 r. katolicki miesięcznik "Więź" zaproponował Woroszylskiemu stały felieton, a ten pisał: "Otóż dziś mamy, jak sądzę, przychylniejszy twórczości czas. PAP (czego nie zwykł czynić) ogłasza komunikat o wyjściu w druku nowej książki Antoniego Słonimskiego, czasopismo filmowe traktuje przystąpienie Tadeusza Konwickiego do zdjęć jako święto kinematografii narodowej, radio śle w eter wiadomość o powrocie z podróży zagranicznej Kazimierza Brandysa. W gorliwości takich anonsów jest może nawet odrobina komizmu, ale w sumie budzą one sympatię. W każdym razie milej spotykać nazwiska wybitnych pisarzy w takich kontekstach niż w niektórych innych".
- Nie wiem, skąd się wziął mit - opowiada nam Jacek Bocheński - że wszyscy aprobowali Gierka. Myślę, że sponiewierana inteligencja bardziej niż na odwołanie podwyżki cen mięsa czekała na, mówiąc skrótem, odwołanie Marca. A Gierek wchodził przecież na scenę w niejasnym połączeniu z gen. Moczarem. Od początku budził ogromne wątpliwości jako kiełbasiany deprawator i hochsztapler, choć też jakieś konsumpcyjne nadzieje. Pamiętam, że na wielkanocnym obiedzie u Wiktora Woroszylskiego powiedziałem ironicznie: "Nie może być socjalizmu z ludzką twarzą, to już wiemy, czy może być z ludzkim żołądkiem, zobaczymy".
Manewr zamrożenia cen na artykuły spożywcze, dzięki któremu Gierek zyskał społeczne zaufanie - powtórzono w 1972 r. Zapewne z obawy przed kolejnym Grudniem, a też może dlatego, że Gierek sam uwierzył w lansowaną za jego rządów propagandę sukcesu. Marian Brandys komentował w dzienniku: "To wspaniałe osiągnięcie wzruszyło mnie do głębi. Nie wiem, czy którykolwiek z członków partii odczuwa w tej chwili równie głęboką jak ja wdzięczność dla kierownictwa. Mają rozsądne założenia i potrafią je realizować. Nie rzucają słów na wiatr".
Jednocześnie jednak wszystko w dzienniku Brandysa w latach 70. obraca się wokół tego, czy cenzura puści mu kolejne tomy "Końca świata szwoleżerów". A kiedy czyta w "Życiu Partii" atak na literatów, którzy "uprawiają twórczość marginalną i naruszają politykę sojuszników", wracają dawne lęki.
Lejce w rękach...
4 października 1971 Wiktor Woroszylski idzie do warszawskich sądów na Lesznie, gdzie toczy się sprawa przywódców nielegalnej organizacji Ruch. Gdy zapadną wieloletnie wyroki, wraz z Andrzejewskim i Zbigniewem Herbertem wystosuje list do Ministerstwa Sprawiedliwości o ich złagodzenie. Zbieranie podpisów pod tym listem szło wyjątkowo opornie. Podpisu odmówił między innymi Antoni Słonimski. "Ze ściągniętą smutkiem twarzą - wspominał Woroszylski - tłumaczył mi: >>Nie mogę. Znów ogłoszą, że to robią syjoniści<<".
Woroszylski w nadchodzących latach będzie organizował i podpisywał wiele protestów i to na wiele lat wyznaczy jego los na marginesie oficjalnego życia. Ale wtedy jeszcze chyba się tego nie domyśla. Zwłaszcza że minister sprawiedliwości przyjmuje sygnatariuszy listu i wysłuchuje ich argumentacji, co budzi zrozumiałe nadzieje na liberalizację.
Na walnym zebraniu Oddziału Warszawskiego ZLP w styczniu 1972 Halina Auderska referuje "dobrodziejstwa" władzy w stosunku do literatów: ZLP dostał zapewnienie władz, że będzie odtąd respektowana obecność nazwisk pisarzy w wydawnictwach encyklopedycznych, leksykonach i słownikach. W tym samym czasie jednak Marian Brandys notuje w dzienniku, że wypuszczona została seria pocztówek z pisarzami polskimi, nie ma na nich jednak ani Andrzejewskiego, ani Brandysów, ani Konwickiego, ani Stryjkowskiego.
Andrzej Kijowski zanotował w dzienniku, jak na kolejnym zjeździe literatów w Poznaniu pijany Bohdan Czeszko powiedział mu wprost: "Nie rozrabiać, k..., nie rozrabiać, bo tam już lejce w rękach i konie ino ganaszują, żeby iść po was".
Tamten nastrój pierwszej połowy lat 70., kiedy rewizjoniści przekształcali się w opozycjonistów, Wiktor Woroszylski utrwalił w wierszu "Inteligenci":
Niemożliwi są ci panowie
inteligenci
A jednak wbrew swojej niemożliwości
istnieją
Nie mają instynktu
samozachowawczego
Niewdzięczni
gryzą pierś mlekodajną
Płoną ze wstydu
za niedoskonałości świata
na wszystkich stosach
Jerzy Andrzejewski: degradacji nie uniknie nikt
Do pisania "Miazgi", której bohaterem uczynił przeżywającego kryzys twórczy pisarza w politycznej niełasce, Andrzejewski wrócił wiosną 1970 r. Myśleć zaczął o niej jeszcze w roku 1963 (fragment pojawił się w "Twórczości" z 1966 r.), porzucił ją, gdy w zagranicznej podróży skradziono mu część rękopisu i notatek. By dogonić czas - "Miazga" miała być powieścią współczesną - przeniósł datę wesela, które stanowi oś akcji, z 15 maja 1965 na drugą połowę kwietnia 1969 i włączył do książki pisany od marca do września 1970 dziennik, opis czasu intelektualnej apatii, kiedy to polska inteligencja lizała zadane w czasie Marca rany. "Jałowa, lecz lepka nuda kłamstw, fałszerstw i przemilczeń - pisał tam - które dzień po dniu, z natrętnym uporem leją się ze wszystkich środków masowego przekazu. Niewola należy do rzeczywistości zamkniętych i nikt, kto jej nie zaznał, nie jest w stanie pojąć rozlicznych deformacji, którym ludzie żyjący w niewoli nieuchronnie podlegają. Wprawdzie charakter tych skrzywień i zniekształceń w różny sposób się manifestuje, zależnie od osobowości, przecież żałosnej degradacji nie może uniknąć nikt".
Karykaturalne portrety przedstawicieli władzy, krytyka pomarcowej kampanii antysemickiej, pozbawione nadziei rozważania na temat społecznych i politycznych perspektyw Polski, ostre słowa o niechlubnej roli ZSRR w sprawach polskich - wiele było w "Miazdze" wątków niestrawnych dla cenzury. Pisarz jednak chciał się łudzić, że książka ma szansę na druk w kraju.
Początkowo rzeczywiście, kiedy złożył książkę w PIW-ie, zaczęto z nim negocjować cenzorskie skróty. Zgodził się na wyrzucenie kilkudziesięciu stron, w tym fragmentów uznanych za antyradzieckie. Książka była już zatwierdzona do druku, po korektach, kiedy towarzysz Jan Szydlak zażyczył sobie przysłania maszynopisu. I cofnął zgodę. Dyrekcja wydawnictwa nakłoniła pisarza, by napisał list z prośbą o rozmowę, ale Szydlak nie odpowiedział. Po latach z Archiwum Akt Nowych można było się dowiedzieć, że w październiku 1970 streszczenie "Miazgi" wylądowało na biurkach członków i zastępców Politbiura oraz sekretarzy KC PZPR.
Upłynie jednak trochę czasu, nim pisarz się dowie, że książki nie wydadzą "z powodu braku papieru". Przesyła wtedy maszynopis do paryskiej "Kultury".
- Miałem z nim przejścia - opowiada nam Jerzy Giedroyc. - "Apelację" przysłał spontanicznie, spodobała mi się, wydałem. Zaproponował mi potem wydanie "Miazgi", zgodziłem się, choć książka mi się bardzo nie podobała. Wtedy zacząłem dostawać listy z prośbą o takie czy inne skreślenia, po kolejnym liście już z tej książki nic nie zostało. Nawet tłumaczka w Londynie, która podjęła się przekładu, po przysłaniu skrótów też zrezygnowała.
W końcu bowiem Andrzejewski zażyczył sobie, by emigracyjne wydawnictwo opublikowało jego książkę, uwzględniając wszystkie skreślenia i interwencje warszawskiego cenzora (!). Te wolty, słabo pasujące do roli "sumienia narodowego", opisywał Hertz w liście do Miłosza: "Ot, sześćdziesięcioletni i oho, pisarz paskudnie upokorzony. Pomyśl, zjadł tę żabę zaprawioną pochlebstwami. Irena Szymańska odbyła ze mną rozmowę mniej więcej rok temu - argumenty: >>Książka zyskała na skrótach. Jerzy nie może żyć na marginesie literatury<<. I co? Zrobił wszystko, aby z marginesu wejść w pełne życie polskiej literatury, i dostał po twarzy".
"Miazga", którą krytyk literacki Tomasz Burek nazwie po latach "kamieniem milowym na drodze do uczciwej literatury", ukaże się w Niezależnej Oficynie Wydawniczej: trzy cienkie tomiki, mała czcionka, miejscami nieczytelny, wyblakły albo rozmazujący się druk. W normalnym obiegu ukaże się dopiero w stanie wojennym - zbyt późno, by zrobić jakiekolwiek wrażenie.
Kazimierz Brandys: przychodził do mnie Adam Michnik
Kiedy w 1969 r. Andrzej Wajda chciał nakręcić film według książki Kazimierza Brandysa "Rondo", przygotowany przez pisarza scenariusz zakwestionowało Ministerstwo Kultury. Władzy nie spodobało się, że przedstawione tam życie w Polsce jest "szare, brzydkie i żałosne", zaś ludzie "przypominają myszy albo szczury". Już niedługo nie będzie jej się podobało nic, co wyjdzie spod pióra Brandysa.
Zaraz po Marcu Brandys chroni się we wspomnienia z przedwojennego dzieciństwa, pisząc "Małą księgę", potem dopiero decyduje się dać odpór nachalnej hurrapatriotycznej propagandzie.
Kampanii antysemickiej 1968 r. towarzyszył lansowany przez moczarowskie skrzydło w PZPR model czystego rasowo Polaka-patrioty czerpiącego dumę ze swej walecznej, bohaterskiej historii. Brandys zapolemizował w wydanych w 1972 r. "Wariacjach pocztowych", zbiorze listów rodziny Zabierskich, pisanych przez pokolenia ojców i synów od 1770 do 1970 r. Jest tam uczestnik konfederacji barskiej, uwięziony w małpiej klatce w tureckiej niewoli, i uczestnik wyprawy Napoleona na Moskwę, który podczas odwrotu zjadł z głodu własną zgangrenowaną nogę; jest powstaniec listopadowy, który emigruje na Zachód i najmuje się do cyrku; ostatni z rodu to emigrant 1968 roku. Z kolejnych generacji Zabierskich szydzi historia, a na dodatek ich szlachecka krew zostaje skażona domieszką kreolską i żydowską.
- "Wariacje pocztowe" chcieli zatrzymać - opowiadał nam Kazimierz Brandys. - W końcu skończyło się na jednej zmianie - w opisie kolekcji pamiątek narodowych zamiast kuli bolszewickiej z 1920 r. dałem kulę ze szwedzkiej armaty. Wiele osób zarzucało mi jednak na przykład, że brak jest listu z czasów stalinowskich. Nie ma go nie z powodu autocenzury, po prostu ten okres wypadł akurat nie w porę. Od "Wariacji pocztowych" zaczął przychodzić do mnie Adam Michnik. Miał polityczny stosunek do literatury i namawiał mnie do politycznych tematów.
"Auderska mówi mi, że to opluwanie Polski - notuje Marian Brandys w dzienniku. - Nie ma już wątpliwości, że nad >>Wariacjami<< zrobią wielki sąd. Ludzie Marca wezmą odwet. Wiem, ile ciemnych sił czeka na ofiarę krwi. Moment idealny. Z Arabami się skończyło, trzeba szukać innej okazji".
Zaczęło się co prawda od entuzjastycznych recenzji w "Tygodniku Powszechnym" Andrzeja Kijowskiego i Bronisława Mamonia ("Jest prześmiewcą wyśmienitym. Jest Boyem i Żeromskim zarazem polskiej literatury"), a też Jerzego Jedlickiego w "Polityce". Ale zaraz rozpętała się burza przeciwko autorowi, który "ukazuje ojczysty kraj w rozkładzie moralnym". "To strzały z ukrycia" - pisała Joanna Iwaszkiewicz w piśmie "Za wolność i lud". Może warto przytoczyć więcej recenzji, by przypomnieć narodowo-komunistyczny slang tamtego czasu.
Konrad Strzelewicz w "Prawie i Życiu": "Szpetny i obrzydliwy paszkwil na ostatnie 200 lat naszej historii, podczas gdy najistotniejszą treścią narodowego bytu przez ostatnie 200 lat były nieustanne wysiłki podejmowane przez patriotów w celu przywrócenia Polsce wolności. Zamieszać, skłócić, namącić, zniechęcić, rozłożyć, wykoleić, ogłupić, rozjątrzyć - oto przeznaczenie tej książki. Hydrze, jak widzimy, stale odrastają głowy. Gra toczy się o zbyt wysoką stawkę, byśmy mogli sobie pozwolić na bagatelizowanie podobnej dywersji. W tym kraju nigdy przejawem >>nowoczesności<<, >>postępowości<< czy >>europejskości<< nie będzie drwina i śmiech szyderczy z samych siebie - jak by tego chciał Brandys czy Jedlicki. Kiedyż wreszcie przestaną chorować na polskość?".
A to Mieczysław Kurzyna w PAX-owskim "Słowie Powszechnym", w tekście "Kazimierza Brandysa żałość bezradna": "Nietrudno kpić z własnego narodu. Ale zrozumieć, skąd wziął siły, by przetrwać, by w każdym pokoleniu płacić hekatombę krwi i mienia, by wreszcie stworzyć kraj, zapewne niedoskonały, ale przecież rozwijający się - to sprawa trudna, dla niejednego w ogóle niedostępna". W "Nowych Drogach" zaś pisano wprost, o co chodzi: "U Brandysa warunkiem cnót jest rodowód etniczny. Cóż bowiem innego mogłoby uzasadniać zarezerwowanie jaśniejszych barw głównie dla Hirszkowiczów?".
Odpierał ataki na Brandysa Jan Józef Lipski w "Tygodniku Powszechnym", przywołując w obronie dzieła Słowackiego, Żeromskiego i Prusa. "Historia tych 200 lat życia narodu to historia 200 lat usiłowań wybicia się Polaków na niepodległość - usiłowań kończących przeważnie klęskami - pisał. - Klęski takie to niezmierzony ogrom nieszczęść dla ludzi, przede wszystkim dla bohaterów historycznych wydarzeń: powstań, rewolucji, spisków. Historia spycha ich wciąż od nowa na dno: fizycznego bólu i kalectwa, chorób, nędzy, tułactwa, katorgi i więzień, upokorzeń, poniżenia. Jest na tym dnie i szaleństwo obłąkanych ojczyzną, i groteska, niestety".
Wiktor Woroszylski: moja pamięć nie jest dobroczynna
"Nigdzie tak się nie odsłoniłem, jak w powieści >>Literatura<<. I może jeszcze w kilku wierszach" - zapisze Wiktor Woroszylski w prowadzonym niemal przez całe życie dzienniku. Tę prozę, pomieszanie teraźniejszości z przeszłością, literackiej fikcji z wątkami prowokacyjnie autobiograficznymi, pisać zaczął zaraz po wyrzuceniu go z partii w 1966 r. Obmyślił ją jako rozliczenie z własną młodością, komunizmem, pamięcią o zmarłym samobójczą śmiercią przyjacielu Tadeuszu Borowskim. I nagle, w Marcu '68, w materię jego pisania wdarła się antysemicka kampania (odnotowuje rozmowę z pisarzem, który emigruje, bo syn usłyszał w szkole: "Niemcy nie zdążyli was spalić, to ja ciebie spalę"), pożegnania przyjaciół, których odprowadza na Dworzec Gdański, skąd odjeżdża się z biletem w jedną tylko stronę (opisuje wyjazd poety Arnolda Słuckiego). A też sprawa jego żydowskiego pochodzenia i poczucia tożsamości, do czego nigdy więcej w swojej twórczości nie wróci. Nie rozmawiał też o tym z nikim, nawet z najbliższymi. Dopiero w latach 90., niedługo przed śmiercią, napisze kilkudziesięciostronicowy list do syna Feliksa, w którym opowie, co wie o swojej żydowskiej rodzinie i o przejściach w czasie okupacji.
Te okupacyjne doświadczenia, wydawało się, na zawsze wyparł i pogrzebał. Przed "Literaturą" jeden raz tylko się do nich odwołał, w opowiadaniu "W chowanego" z wydanej w 1958 r. "Okrutnej gwiazdy".
"Weszło ich trzech - czytamy tam - jeden od razu zabrał majstra do auta, a dwaj zostali z nami. Na mnie, albinosa, nie zwrócili uwagi, ale czarnemu Cześkowi z miejsca kazali spuścić spodnie. Zapinał je potem drżącymi palcami, a gestapowiec krzyczał: - Gdzie wasz majster Żydów trzyma?".
Gestapowcy w końcu wynieśli się ze słowami: "Oni rzeczywiście nic nie wiedzą". "Czesiek naprawdę nie wiedział - kończy narrator - że nasz majster trzyma w warsztacie Żyda i że Żydem tym jestem ja".
Wszystko to zdarzyło się naprawdę, w Grodnie w 1943 r., i tylko majster szewski Burek naprawdę nazywał się Siwek.
W dzienniku Woroszylskiego temat żydowski - poza kilkoma, zresztą enigmatycznymi wzmiankami - praktycznie nie istnieje. Kiedy rozpoczęła się wojna sześciodniowa, zanotował, że znów - podobnie jak w Moskwie w 1953 r. przy okazji montowania oskarżenia przeciw lekarzom Żydom - poczuł solidarność z Żydami. Innym razem, komentując porwanie arabskiego terrorysty przez zachodni wywiad, napisze: "Zawsze bardziej wczuwałem się w zwierzynę niż w łowcę. To na pewno niezatarte piętno przeżyć młodości. Chciałem to w sobie zniszczyć, odepchnąć się od tego, stąd niejedna decyzja w moim życiu z lat 1944-50". Bez informacji, że Woroszylski spędził hitlerowską okupację w Grodnie, najpierw w getcie, potem po aryjskiej stronie - zapis ten byłby niezrozumiały.
- Komunistyczna żarliwość - powie Andrzej Mandalian - najwidoczniej zastąpiła mu utracone poczucie tożsamości. Świadomie się jej wyrzekł, pragnął roztopić się w "my", a komunizm był dla niego substytutem tej utraty.
Woroszylski nie ułatwia niczego również czytelnikom "Literatury", którzy często domyślać się muszą, że pisze o getcie i Zagładzie. "Moja pamięć nie jest przecież tak dobroczynna - pisze tam - starczy, że pamiętam ten jeden dzień, 7 stycznia 1943 r. w Grodnie, gdy o świcie skrzypiącym szliśmy z ojcem przez miasto, ojciec ciężko opierał się na moim ramieniu i myślałem, że powinienem się zatrzymać, dać mu odsapnąć, nie zdobyłem się jednak na to, bo wraz z dniem przybywało ludzi na drodze, ojciec zachwiał się i podtrzymałem go, zostaw, wykrztusił, już nie mogę, nie odpowiedziałem i szliśmy dalej, wlokłem i popędzałem to chore, znużone ciało, zmuszałem je do ucieczki przed śmiercią inną".
W styczniu zlikwidowano w Grodnie tzw. małe getto. Pogłoska o tym musiała wywołać trwogę i w dużym getcie, gdzie mieszkała rodzina Wiktora. Tego dnia więc Wiktor - on jeden z całej rodziny miał to, dla czego polszczyzna w czasie okupacji znalazła enigmatyczne określenie "dobry wygląd" - wyprowadza ojca, znanego w Grodnie lekarza, z getta. Przechodzą przez most, na którym stoją niemieckie posterunki. To, że udało mu się wtedy wraz z ojcem bezpiecznie przejść ten most, Woroszylski będzie uważał zawsze za jeden z tych znaków Opatrzności, może wręcz cudów (innym razem znalazł dziurę w płocie i bezpiecznie kursował między gettem a aryjską stroną), dzięki którym ocalał. Dlatego któregoś dnia 16-letni Wiktor prosi, by zawołać księdza, bo chce się ochrzcić.
Jest w "Literaturze" przejmująca scena pochodu prowadzonych na śmierć Żydów z getta. "Wiedzieli już, dokąd idą, oznakę zaś wyodrębnienia i skazania każdy miał przyszytą do piersi, przesuwali się tak przed moim wzrokiem i początkowo poznawałem niektóre twarze, niebawem jednak wszystkie zaczęły się zapadać i zamazywać, jakby idący właśnie w tej chwili na moich oczach, posłusznie poddawali się prawu zabraniającemu im posiadania odrębnych rysów, konfiskującemu te rysy, jak i imiona, zawody i biografie". W tym pochodzie, któremu Woroszylski przyglądał się z okien warsztatu pana Siwka, szła część jego rodziny, szkolne koleżanki, w których się podkochiwał.
"Literatura" jako jedyna książka Woroszylskiego praktycznie nigdy nie zaistniała. Nie tylko dlatego że ukazała się w paryskiej "Kulturze", ale i dlatego, że jest bodaj jego najmniej udaną książką. Czy dlatego pisał ją w męczący, manieryczny sposób, że nie był w stanie mówić wprost o traumatycznych przeżyciach młodości? Choć przecież wracał do tego, jak w wierszu poświęconym Nadieżdzie, która przed wojną była na służbie u nich w domu, a w wojnę pomogła uratować rodzinę
Woroszylskich.
Nadzieja córka Józefa
narodowości białoruskiej
wiary prawosławnej
serca współczującego
żyła lat 75 (...)
kiedy pożar mełł miasto
wyciągnęła z młyna ten worek mąki
starczyło go nam potem na całą zimę
resztę życia wypełniła jej
praca wojna ratowanie ludzi
Kiedy Wiktor Woroszylski zdecydował, że będzie tylko Polakiem? Swej przyszłej żonie Janinie już po wojnie wręczył list, w którym pisał, że chce, by wiedziała, że pochodzi z rodziny żydowskiej, i prosił, by go zniszczyła (więc spaliła list). Jak wielu, którzy przeżyli Holocaust, chciał zapomnieć, być jak inni. Może też przyzwyczaił się do nowej tożsamości, którą na wiele, wiele miesięcy przybrał, przebywając w warsztacie pana Siwka i dzięki której funkcjonował legalnie, pracował, chodził po mieście? Może dobrze się czuł w skórze tego wiejskiego chłopaka, nawet wtedy, kiedy na polecenie majstra z duszą na ramieniu przeprowadzał jakiemuś klientowi konia z wozem? Tę scenę strachu, że zaraz się wszystko wyda, bo nie umie obchodzić się z koniem, więc nie może być wieśniakiem tylko Żydem - też utrwalił w "Literaturze". Chrzest mógł być przypięczętowaniem tej nowej tożsamości. I może nie bez znaczenia było to, że ukrywał się akurat u przedwojennego oficera, pana Kozłowskiego, i podkochiwał w jego córce, swojej rówieśnicy, z którą po wojnie chciał się żenić.
W domu wiedziało się o tym i nie wiedziało. Przyjaciele wiedzieli o tym i nie wiedzieli. W książce Władysława Bartoszewskiego "Ten jest z ojczyzny mojej" wśród nazwisk uratowanych w czasie wojny Żydów figuruje Wiktoria Woroszylska. W książce "O sytuacji pisarza polskiego pochodzenia żydowskiego w XX wieku" Artur Sandauer podaje, że Wiktora Woroszylskiego wymienia w rozdziale poświęconym wkładowi Żydów w literaturę polską Encyclopaedia Judaica. I komentuje, że wysuwanie twierdzeń pochodzeniowych, i to bez podania źródeł, pachnie rasizmem.
Zadawane w Marcu pytania, czy nie wyjeżdża z Polski, Woroszylski zbywał milczeniem ("Byli już tacy, co widzieli mój bilet" - napisze w "Literaturze"). Syn pyta go: - Tato, dlaczego nie wyjeżdżamy? Odpowiada: - Chcesz wyjeżdżać, wyjeżdżaj! - A ty? - Ja? Ja jestem polskim pisarzem, nie Żydem.
Dla jego syna jednak nie było to takie proste. Pamięta, że w szkole nie chodził na religię i któregoś dnia na podwórku otaczają go uczniowie kilkunastu klas, krzycząc: "Żyd! Żyd!" Dziś interesuje się genealogią rodziny i utrzymuje kontakty, których jego ojciec poniechał.
- Ojciec się ochrzcił, bo chciał przynależeć - mówi nam Feliks Woroszylski. - Jego dalsze przynależności: komunizm, rewizjonizm, opozycyjność, katolicyzm też wynikały z wiary. We wszystko, co robił, wkładał pasję. Kiedy był marksistą, babcia bała się iść ze mną do kościoła. Z żydostwem miałem niewiele wspólnego, mimo to nosiłem piętno Żyda. To moje ni to, ni owo mnie bolało, czułem się jak Themersonowski Pędrek Wyrzutek.
Tadeusz Konwicki: najmilej byłoby napisać prawdę
Zaraz po Marcu '68 Konwicki zaczyna pisać "Zwierzoczłekoupiora". Jego 10-letniego bohatera odwiedza w chorobie dog mówiący ludzkim głosem i razem buszują po krainie marzeń przypominającej Nową Wilejkę. Ta niby-powieść dla dzieci miała - jak nam opowiada autor - pocieszyć jego samego i czytelników w niedobrych pomarcowych czasach. Następna powieść "Nic albo nic" to historia bezdomnego bohatera z partyzancką przeszłością, w którym możemy się domyślać poszukiwanego wampira. Spytany wtedy przez dziennikarza "Kuriera Polskiego", skąd w powieści tyle rozpaczy, Konwicki odpowiada krótko: pisałem ją w latach 1968-70.
Recenzje pełne na przemian zachwytu i jadu zebrał Konwicki po swojej kolejnej książce - "Kalendarzu i klepsydrze".
"Najmilej byłoby napisać całą prawdę. Całą prawdę o czasach, ludziach współczesnych i o sobie. Ale to niewykonalne z wielu powodów. Nie umiem pisać do szuflady" - tak rozpoczyna książkę pisaną niby w formie dziennika, rozważania o przyjaciołach, swoim kocie, zaangażowaniu w komunizm, o bliskiej mu rzeczywistości Nowej Wilejki i obcej rzeczywistości za oknem.
A w powietrzu wciąż jeszcze czuć było zatęchłą atmosferę marcowej nagonki antysemickiej i antyinteligenckiej. Konwicki daje w "Kalendarzu i klepsydrze" plastyczną i przenikliwą analizę faszyzmu rodem znad Wisły. "Na ciele przyduszonego do ściany narodu wybrzuszją się ochydne karbunkuły oszalałego zdziczałego nacjonalizmu. U małych narodów gnilna ciecz ścieka w głąb organizmu, przyspieszając śmierć. Dla faszyzmu dużych narodów ludzie znajdują często wiele pięknych słów, dla faszyzmu niewielkiego narodu mają zawsze tylko słowa pogardy".
Tą powieścią pisaną w formie pamiętnika jako "spowiedzią przed konfesjonałem czytelnika" entuzjazmował się w "Tygodniku Powszechnym" Antoni Słonimski ("Autor niczego się nie lęka prócz fałszu. Dobra, mądra i ważna książka") i w "Polityce" Jan Walc. Atakował ją w "Kulturze" Krzysztof Teodor Toeplitz ("kaskady pustosłowia", "kolekcja wątpliwych mądrości"), a z jeszcze większym zacietrzewieniem Witold Filler w "Perspektywach". Snuł tam skomplikowane rozważania, że sportretowany świat przyjaciół Konwickiego (chodzi o Gustawa Holoubka i Stanisława Dygata) to świat ludzi przegranych, którzy niegdyś dyktowali opinie i narzucali swoje dzieła, ale gdy okazało się, że w redakcjach "czekano na dzieła, nie na antyszambrowe ploty", musieli ogłosić swą upadłość i książka ta stanowi właśnie ogłoszenie owej upadłości.
Trudno się dziwić i wściekłości Fillera, i jego mętnym wywodom. Książka napisana została przewrotną manierą chytrego Litwina - nie wiadomo, do czego się przyczepić, a całość jest jawnie antyustrojowa.
Zachwycał się tym w paryskiej "Kulturze" Bolesław Sulik, nazywając "Kalendarz i klepsydrę" książką "wspaniale bezczelną": "Nie dziwi - pisał - że w parę dni po jej wydaniu cały jej ograniczony nakład zniknął ze składów księgarskich, a w kolumnie drobnych ogłoszeń >>Życia Warszawy<< ukazują się anonse typu: Kupię >>Kalendarz i klepsydrę<< lub zamienię na >>Ulissesa<<".
- Moja zasada brzmiała - opowiada nam Konwicki - pisać tak, żeby ręka cenzorowi zadrżała, żeby mu żal było skreślić. I to się zdarzało. Kiedyś przy "Wniebowstąpieniu" dyrektorka departamentu puściła coś i zaraz ją zdegradowali, przeszła do cenzurowania nalepek na lemoniadzie. Zastrzeżeń cenzorskich przy "Kalendarzu i klepsydrze" akurat nie pamiętam.
W każdym razie Tadeusz Konwicki nie przypuszczał wtedy zapewne, że za kilka lat zasiądzie do pisania książek absolutnie niecenzuralnych, które publikować będzie poza cenzurą. I że spotka się z Andrzejewskim, Woroszylskim, Brandysem, Stryjkowskim w wydawanym poza zasięgiem cenzury kwartalniku literackim "Zapis".
GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
towarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozyindex towarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozywięcej podobnych podstron