towarzysze nieudanej podrozy 02









ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA - Wróg się czai w naszych mózgach (PRL, intelektualiści)







Gazeta Wyborcza - 22/01/2000

 

SOCREALIZM
 
 
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (2)
Wróg się czai w naszych mózgach
 
 
Ta pętla zaciskała się stopniowo. Początkowo można było wierzyć, że w nowej rzeczywistości znajdzie się miejsce niemal dla wszystkich. Potem spisano na straty PSL i Mikołajczyka. Ale wciąż wydawało się, że polska literatura może być inna od sowieckiej. Szybko okazało się, że ma być dokładnie taka sama.

 

Kiedy pod koniec czerwca 1945 r. wraca do Polski Stanisław Mikołajczyk, przez kraj przetacza się fala manifestacji na jego cześć. Wszędzie, gdziekolwiek się pojawia - w Warszawie, Poznaniu, Katowicach, Krakowie - wzdłuż trasy jego przejazdu ustawiają się tysiące ludzi. W osobie byłego premiera rządu londyńskiego witają swoje nadzieje na przyszłość, na rozsądny kompromis z komunistami, na demokratyczne wybory.

W Krakowie władze nie zapraszają Mikołajczyka na wiec z okazji utworzenia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej - choć w jego skład, obok komunistów, wchodzą też ludowcy - więc tłum na Rynku tak długo skanduje jego nazwisko, aż wysyłają po niego samochód. Gdy czarny chevrolet z Mikołajczykiem w środku skręca ze Sławkowskiej na Rynek, ludzie podnoszą go do góry. Kiedy udaje mu się z wyskoczyć z samochodu, zostaje obniesiony na rękach naokoło Plant.

Z naszych bohaterów scenę tę mogli oglądać mieszkający w Krakowie Jerzy Andrzejewski, Kazimierz Brandys, Tadeusz Konwicki, Adam Ważyk. A Wiktor Woroszylski pisał wtedy o Mikołajczyku tak, jakby był naocznym świadkiem wydarzeń. Telewizji jeszcze wtedy nie było, więc musiał chyba gdzieś na własne oczy zobaczyć ten entuzjazm, któremu władze partyjne dawały propagandowy odpór.

Witali. Wołali. Wołali. Witali.

Kwiaty. Krawaty. Pompa i puc.

Lakierki. Szpalerki. Do góry. Dalej.

Wrzaski. Oklaski. Pan prezes. Wódz.

(...)

Co jeszcze? Co jeszcze? Co jeszcze?

Zza węgła.

Kula zdradziecka nie jego dosięga.

Handel i bandy. Broń bratobójcza.

Prezencik na gwiazdkę. Od Wujcia.

Jęk mordowanych. Płacz matek i żon.

Kto winien? On milczy. Kto winien?

Nie on?

On wzrusza ramieniem. Pogarda

dla czerni.

Wódz, a za wodzem wierni.

W tym samym czasie, w lipcu 1945 roku Julian Tuwim, informując swego przyjaciela Józefa Wittlina, autora znakomitej powieści "Sól ziemi", o planowanym powrocie do kraju, zapewnia, że gdyby i on się na to zdecydował, nikt do niego nie będzie miał o nic pretensji, nawet o jego wystąpienia przeciwko rządowi lubelskiemu. "Możesz być w Polsce tym, czym jesteś, nikt ci w >>światopogląd<< nie będzie zaglądał. Oczywiście, jeżeli zaczniesz działać przeciw rządowi, jego zarządzeniom politycznym itd. albo jeśli spikniesz się z faszystowskimi sk...synami, którzy ciągle jeszcze prowadzą tzw. krecią robotę - pójdziesz do więzienia. Ale przecie Ty nie jesteś polityk, ale Józio Wittlin, pisarz. Możesz być redaktorem, komentatorem innych pisarzy, wydawcą jakiejś biblioteki popularyzującej literaturę - polską, grecką, francuską, włoską... - roboty na każdym polu będzie po uszy. I nie myśl, że Cię ktoś będzie zmuszał do pisania tych, a nie innych utworów. To tylko zrozpaczeni durnie i bankruci rozsiewają takie plotki".

Julian Tuwim uważany był za człowieka naiwnego politycznie, ale przecież tuż po wojnie takie myślenie wcale nie było odosobnione. Czesław Miłosz powie nam, że był przekonany, iż w Polsce nie będzie komunizmu typu sowieckiego, że to będzie okno wystawowe na Europę.

Ta pętla zaciskała się stopniowo. Początkowo można jeszcze było wierzyć, że w nowej rzeczywistości znajdzie się miejsce dla wszystkich, oczywiście poza tymi, którzy nie zdecydują się wyjść z podziemia. Potem trzeba było dać sobie wmówić, że PSL i Mikołajczyka jako "politycznych bankrutów" należy spisać na straty. Wciąż jednak jeszcze chciało się wierzyć w polską specyfikę. Choćby w to, że polska literatura może być inna od sowieckiej, bo przecież - jak pisał w 1946 r. Kazimierz Brandys w tekście "Do pisarzy" - "wiersze i powieści wyrosłe w kraju kołchozów muszą być inne niż tam, gdzie kołchozów nie ma". Ale szybko okazało się, że jednak mają być dokładnie takie same.

Jesienią 1948 r. na kongresie zjednoczeniowym PPR i PPS likwidowano pluralizm partyjny, zaatakowano Władysława Gomułkę za "odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne", a zaraz potem na pamiętnym Zjeździe Pisarzy w Szczecinie w 1949 r. zadekretowano socrealizm jako jedyny styl obowiązujący w literaturze i sztuce. Zresztą ustami Stefana Żółkiewskiego, który niespełna pół roku wcześniej w programowym artykule w tygodniku "Kuźnica" pisał, że nie można przenieść do Polski radzieckiego realizmu socjalistycznego, bo każda literatura ma swoje własne cechy.Julian Stryjkowski: oczyszczająca walka

21 czerwca 1945 roku, kiedy w Moskwie zapada wyrok w procesie szesnastu przywódców polskiego podziemia, na sali sądowej siedzi Julian Stryjkowski, pracujący wówczas w "Wolnej Polsce", piśmie Związku Patriotów Polskich wychodzącym w Moskwie. Choć jest jednym z tych pisarzy, którzy, wracając do czasów "Wielkiego Strachu", nie będą ukrywali swojej roli, ten epizod najwidoczniej wyprze z pamięci i nigdy nigdzie o nim nie wspomni. Będzie mówił, że pracował w "Wolnej Polsce" jako korektor. Tymczasem to spod jego pióra wychodzą najbardziej zajadłe teksty. "Walka trwa - deklaruje. - Jest to walka oczyszczająca. W Polsce działał nie tylko okupant. Pomagała agentura z zagranicy, mieniąca się do niedawna >>rządem polskim<<"; "Okupant budował obozy śmierci, rząd kazał na to patrzeć bezczynnie, a nawoływał do walki bratobójczej".

Pisze o rządzie w Londynie jako "wilkołaczym pomiocie, który trzeba wytępić", o "sanacyjnych spadkobiercach propagandy Goebbelsa, którzy przyszli w sukurs Hitlerowi w prowokacji katyńskiej", o "nienawiści polskich marionetek, protestujących przeciwko reformie rolnej, gdy za sznurki pociągają przemysłowi magnaci i ziemscy właściciele". Pisze o Piłsudskim, że szykował się do współpracy z Hitlerem. O Andersie, że tworzył obozy koncentracyjne w Palestynie i Włoszech, by nie pozwolić żołnierzom na powrót do Ojczyzny.

W 1946 r. Julian Stryjkowski wraca do Polski. Po sześciu latach spędzonych w ZSRR chyba nie widzi nic dziwnego w fakcie, że decyzja o tym, czy wydać jego "Głosy w ciemności", zapada na najwyższych szczeblach władzy. Książka nie wychodzi i Stryjkowski idzie pracować do Polskiej Agencji Prasowej, gdzie wysmażać będzie propagandowe kawałki, najpierw w Polsce, a potem we Włoszech, i skąd odejdzie dopiero, gdy druga jego książka "Bieg do Fragala" przyniesie mu rozgłos i nagrodę państwową.Tadeusz Konwicki: rozumna interpretacja świata

Tadeusz Konwicki przez krótką chwilę był w 1945 roku urzędnikiem w Gliwicach. Być może jego losy potoczyłyby się inaczej, gdyby - jak nam powie - potrafił szabrować. Ale nie potrafił, dlatego przymierał głodem. Kiedy przeniósł się do Krakowa, gdzie zaczął studiować polonistykę, zaczął dorabiać jako korektor w tygodniku "Odrodzenie", by szybko zostać jego publicystą.

3 maja 1946 r. był wśród studentów biorących udział w obchodach rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja, które przekształcają się w wielką manifestację patriotyczną przeciwko nowym porządkom i na cześć Mikołajczyka. Konwicki dobrze pamięta, że tam był: - Oczywiście byłem przeciw przemocy - mówi nam. - Zachowywałem się tak jak tłum, to znaczy kiedy zaczęto strzelać, uciekałem wraz z innymi.

Bohater jego powieści "Z oblężonego miasta" (wydanej w 1954 roku), który na jego wzór i podobieństwo wychodzi z wileńskich lasów i włącza się w budowanie nowego ustroju, przypatruje się tej właśnie krakowskiej manifestacji czy też - jak ją nazywa - "rui patriotycznej": "Demonstrantom brakowało już miejsca na jezdni. Miotali się po chodniku, biegli gdzieś w przód, nie mogąc znaleźć ujścia dla nerwowego szoku. Była to prawdziwa orgia patriotyczna, którą kierowało prawo tłuszczy. Z Karmelickiej, zza rogu, wypadło półpancerne otwarte auto, na którego platformie stały sprężone karabiny maszynowe. Huknęły ciężkie serie nad głowami tłumu. Zaśmiałem się, sam nie wiem czemu. Ci nienawistni ludzie z auta pancernego wydali mi się sympatyczni".

Jeszcze w tym samym 1946 roku Tadeusz Konwicki przeniósł się wraz z redakcją "Odrodzenia" z Krakowa do Warszawy. Jerzy Borejsza, twórca i szef wielkiego komunistycznego koncernu prasowego, ulokował ich w hotelu Bristol - wspominał Konwicki - "sławnym hotelu warszawskim ocalałym dziwnym trafem pośród oceanu ruin. Ja 20-letni, jeszcze wileński, jeszcze wiejski i przaśny zamieszkałem w wytwornym apartamencie obok dyplomatów, ministrów, generałów".

Przyznaje, że olśnił go marksizm, chociaż w życiu swoim nie przeczytał ani linijki z "Kapitału". Rozliczając się ze swoim stalinowskim epizodem, tak będzie później w różnych czasach i różnych miejscach opisywał tamto olśnienie: "Wyszedłem ze świata rozhisteryzowanego przez literaturę i mesjanizmy"; "Marksizm w przeciwieństwie do polskich skłonności metafizycznych i maniactw, a także niesprawdzalnych intelektualnie kategorii, oferował empiryczne, racjonalne sposoby interpretowania świata i rozwiązywania trudności"; "To był kojący plaster, ta przygarść rozumnej interpretacji świata. To był łyk źródlanej wody, ta kropla zdrowego rozsądku. Wydawało się, że warto płacić za to każdą cenę. Nawet cenę duszonej codziennie pamięci".

Jak sam to określi, palił za sobą mosty, pisząc teksty użytkowe, które musiał produkować młody, zdrowy bojowiec.Jerzy Andrzejewski: nic wspólnego z rzeczywistością

W pierwszych latach po wojnie Jerzemu Andrzejewskiemu, który osiadł w Krakowie w tzw. czworakach literackich przy ulicy Krupniczej 22 i pełnił funkcję prezesa krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich, daleko jeszcze do żarliwości, której wkrótce da świadectwo. W poruszającym tekście o polskim antysemityzmie opublikowanym w "Odrodzeniu" w 1946 roku, pisze, że zbrodnią są rozwieszane na ulicach plakaty "Hańba faszystowskim pachołkom z AK". I że pojęcie reakcji stało się workiem, czymś w rodzaju "unowocześnionego piekła dantejskiego", gdzie "Anders sąsiaduje z metafizyką, a szabrownik wraz z NSZ-owcem obijają się w jego czeluściach o psychologizm powieściowy".

Z tamtych lat zachowały się notatki do książki, której nigdy nie ukończył: o miłości sekretarza wojewódzkiego PPR do uwolnionej z więzienia łączniczki AK. W grudniu 1946 r. przystępuje do pisania "Zaraz po wojnie", gdzie racjom młodego chłopaka z antykomunistycznego podziemia (pisarz nie precyzuje, do jakiej niepodległościowej organizacji należy Maciej Chełmicki) przeciwstawia racje przyzwoitego PPR-owca z piękną kartą wojenną. Książka ukaże się półtora roku później pod tytułem "Popiół i diament". Recenzja przesłana w 1948 r. z cenzury do KC PZPR stwierdza, że to "wybitna pozycja wydawnicza, ale >>Popiół<<, odłam społeczeństwa małowartościowy jest wyraźniej nakreślony niż pozytywny >>Diament<<".

"Jego wyczucie dla tragizmu życia szukało nowych szat, w których mogłoby wystąpić. Swego dawnego bohatera noszącego sutannę księdza przebrał w kurtkę komunisty" - pisał Miłosz w "Zniewolonym umyśle", nawiązując do przedwojennej powieści Andrzejewskiego "Ład serca". W liście do niego, datowanym 19 kwietnia 1948, recenzował przyjacielowi "Popiół i diament": "Najciekawsze, że ulega się sile tej książki, wiedząc zarazem, iż nie ma ona nic wspólnego z rzeczywistością 1945 roku. Ma dokładnie tyle wspólnego co >>Ład serca<< z wsią białoruską. Twoja powieść jest utworem hagiograficznym, przy czym jest dość bogata, gdyż proces usztywnienia nie zaszedł jeszcze daleko".

Andrzejewski rozpoczyna druk w "Odrodzeniu" symbolicznie, w dniu wyborów do Sejmu. "Popiół i diament", za który otrzymuje w 1948 r. nagrodę redakcji "Odrodzenia", najwyższą wówczas nagrodę literacką, rozchodzi się w 100 tysiącach egzemplarzy. "Ład serca" miał przed wojną kilka tysięcy nakładu.Kazimierz Brandys: żyło się ideami i żyło się nieźle

W 1946 roku Kazimierz Brandys publikuje swoją pierwszą książkę "Miasto niepokonane", wolną od ideologii przejmującą opowieść o Warszawie czasu wojny. Mieszka już wtedy w Łodzi.

Leżała blisko Warszawy, nie była zniszczona przez wojnę i miała wolne poniemieckie mieszkania - nic dziwnego, że to właśnie Łódź stała się centrum intelektualnym kraju. Teatr Leona Schillera, Film Polski, kabaret Syrena, szkoła dramatyczna, uniwersytet, wydawnictwa, redakcje, przede wszystkim redakcja "Kuźnicy" - wszystko to przyciągało do Łodzi w tych pierwszych powojennych miesiącach pisarzy i artystów z całej Polski. Niemal wszyscy tak czy inaczej zgłaszali akces do nowej rzeczywistości.

"Do naszego środowiska - opisywał Brandys pierwsze powojenne lata w pisanych w latach 70. "Miesiącach" - nie docierały informacje o donosach, UB, więźniach z AK. Żyło się ideami i żyło się nieźle. Co wieczór spotykaliśmy się w klubie Pickwick. Odległość od Moskwy wydawała się ogromna. Bliskość Warszawy nie budziła niepokoju. Oko partii obserwowało nas uważnie, ale z dystansu. Zapewne dbano o to, aby łódzkie środowisko kulturalne oddzielić od życia kraju szczególnym uprzywilejowaniem: pierwsze paszporty na Zachód, przydziały mieszkań w willach po fabrykantach niemieckich i miękka śruba cenzury. Nie postulowano jeszcze socjalizmu w sztuce. Dla ludzi z pieniędzmi było w sklepach wszystko, od bielskiego kamgarnu do wędzonego łososia. W kraju więziono akowców, łódzcy robotnicy jedli ziemniaki i kluski. Artyści wiedli życie białych w kolonialnym mieście".

Ci, którzy pamiętają tamte czasy, opowiadają, że jeśli idzie o przepych "życia białych w kolonialnym mieście", Brandys poświęcił rzeczywistość na ołtarzu zgrabnej frazy. Większość z zaangażowanych w nowy ustrój twórców długo jeszcze będzie miała po jednej parze spodni i jednej koszuli, a śniadanie złożone z kupionego na spółkę bochenka chleba było czymś normalnym. Brandys wyjaśnia dziś, że łódzcy literaci z "Kuźnicy", aktorzy i filmowcy już wtedy wiedli życie syte i komfortowe.

Syte i bezpieczne, jeśli sobie uświadomić, że w różnych miejscach kraju wybuchały głodowe rozruchy, a w pierwszym powojennym roku przez więzienia i areszty UB oraz NKWD przeszło 150-200 tysięcy osób.

Brandys w Łodzi dołącza do redakcji "Kuźnicy". W odróżnieniu od powstałego jeszcze latem roku 1944 w Lublinie szerokofrontowego "Odrodzenia", w zamierzeniu skupiającego autorów różnych światopoglądów, "Kuźnica" od początku pomyślana była jako bojowy organ myśli marksistowskiej, skupiający żarliwych entuzjastów nowego ładu. Brandys spotyka tam Adama Ważyka.Adam Ważyk: pilnować słusznej linii

Jeszcze wiosną 1945 r. w Krakowie Kazimierz Brandys po kilku kieliszkach wódki spytał Adama Ważyka, jak to było z Katyniem. Ważyk podobno natychmiast otrzeźwiał i odpowiedział wymijająco: "To są wojenne sprawy, a podczas wojny zawsze się dzieją straszne rzeczy".

Sprawę Katynia poruszy w "Kuźnicy" Adolf Rudnicki w opowiadaniu "Major Hubert z armii Andersa". Sportretował tam Józefa Czapskiego, który cudem nie znalazł się wśród katyńskich ofiar i z armią Andersa opuścił ZSRR, jako człowieka przegranego. Major Hubert bowiem ogłosił, że za Katyń odpowiadają Rosjanie. Później, co prawda, zdał sobie sprawę, że służył kłamliwej niemieckiej propagandzie, ale nie był już w stanie tego odwołać i wrócić do kraju, bo jego wyobrażenia o szlachetności nie pozwalały mu przejść na stronę silniejszych. Ważyk w "Kuźnicy" będzie bronił Rudnickiego przed atakami o zbytnią pobłażliwość dla zdrajcy, tłumacząc, że wyrażając się z serdecznym żalem o majorze, autor dał zbłąkanemu człowiekowi szansę "powrotu ze świata urojeń w świat rzeczywistości".

Brandys mówi dziś, że w zespole "Kuźnicy" wcale zresztą nie było pewności, że to Rosjanie wymordowali polskich oficerów w Katyniu. Jak opowiada nam Andrzej Braun, głosy o tym, kto naprawdę odpowiada za Katyń, nie do końca przekonywały, gdyż podczas okupacji podawały je niemieckie gadzinówki. Z kolei głosów z emigracji też nie brano poważnie, choćby dlatego, że nie chciano słuchać pouczeń od tych, których "ominęło życie narodu w czasie wojny".

Ważyk od początku wchodzi w "Kuźnicy" w swoją niesławną rolę, którą będzie wypełniał ochoczo przez cały czas socrealizmu - pilnowania "słusznej" linii, zaganiania kolegów do jednego szeregu i publicznego piętnowania każdego, kto się z niego wychylił. W numerze z 4 lutego 1946 r. dla przykładu chłoszcze własną redakcję w tekście "Grzechy >>Kuźnicy<<", zarzucając jej druk artykułu Witolda Kuli o faszyzmie, w którym nie ma mowy o jego przyczynach, o tym, że zdegenerowano i rozbrojono niemiecką klasę robotniczą, a głos miał jedynie wielki kapitał. Naczelny Stefan Żółkiewski będzie mu w następnym numerze pokornie dziękował za te uwagi.

Socrealizm i socrealistyczną nowomowę lansowała "Kuźnica" na długo wcześniej, nim został zadekretowany. Wołanie o nową literaturę na miarę nowych czasów rozpoczyna wojujący publicysta tygodnika, późniejszy wybitny szekspirolog, Jan Kott w roku 1946. Ma "wyolbrzymiać i upraszczać" przedstawianą rzeczywistość w celu dydaktycznym, propagandowym. "Realistyczne - pisze tam Kott - jest wszystko, co odzwierciedla w sposób ideologicznie prawdziwy procesy historyczne epoki". Ale wtedy jeszcze jego poglądy są tylko jednymi z wielu obowiązujących na rynku. Kiedy Kott pisał cykl felietonów "Po prostu", Artur Sandauer mógł mu odpowiadać felietonami "Zawile".Wiktor Woroszylski: wpiąć do serc legitymacji karton

Po paru miesiącach wysmażania reportaży z łódzkich fabryk Wiktor Woroszylski odchodzi z "Głosu Ludu" (który wkrótce przekształci się w "Trybunę Ludu"), by zdać maturę i iść na studia polonistyczne. Pisze wiersze, ale jest bardziej działaczem niż poetą; to, co uprawia, to rymowana publicystyka o spółdzielniach, zobowiązaniach produkcyjnych, szkodnikach, szabrownikach i przodownikach pracy, a także polityczna satyra (ucieczkę Mikołajczyka skomentuje fraszką "Mikołajczyk-znikołajczyk").

Zostaje członkiem komunistycznej organizacji uczelnianej Akademickiego Związku Walki Młodych "Życie". Należy do jego szpicy, tzw. dzierżyńszczaków. Nosili za paskiem broń do obrony przed czyhającą zewsząd "reakcją" i śpiewali piosenkę z refrenem o polskiej Republice Rad. Kiedy Woroszylskiemu urodzi się syn, dostanie imię Feliks ("Dla czynów swych najwyższą z miar, / Dostajesz dzisiaj wraz z imieniem /Tego, co piękną duszę miał./ Był wichrem, stalą i płomieniem").

AZWM organizuje kursy przygotowawcze dla dzieci robotników i chłopów, aby "zmienić dominanty klasowe w strukturze Uniwersytetu Łódzkiego". Woroszylski i jego koledzy z organizacji jeżdżą na wiece wyborcze do miasteczek i wsi z dobrze uzbrojoną obstawą wojskową, organizują wiece studenckie w Teatrze Wojska Polskiego.

Po aresztowaniach, które nastąpiły po spacyfikowaniu przez policję krakowskich manifestacji 3 maja 1946 roku, studenci łódzcy organizują strajk solidarnościowy ze studentami krakowskimi, a Woroszylski wraz z AZWM "Życie" żąda od władz uniwersyteckich sankcji, relegowania z uczelni demonstrantów i oponentów, domaga się też oficjalnego potępienia sądzonych.

Przyjaciele pamiętają Woroszylskiego jako człowieka, który chciał własnym życiem zaświadczać komunistyczne ideały. Bardzo by się zdziwił, gdyby mu wtedy powiedzieć, że jest człowiekiem władzy (zebrania w łódzkim klubie AZWM odwiedzają po przyjacielsku Kazimierz Mijal, prezydent miasta, czy Mieczysław Moczar, szef łódzkiego UB) - on czuje się człowiekiem walki na najbardziej niebezpiecznym odcinku ideologicznego frontu, człowiekiem, który codziennie ryzykuje życie. Świadomość tego zagrożenia pojawia się w wierszu poświęconym zamordowanym ZWM-owcom.

Krew

i śnieg,

i morderczy metal:

znowu

trzej

wypadli z szeregu.

Może czekać

daleka meta -

ci nie dobiegną.

Cóż, nie pierwszych naszych

zagarnia śmierć -

tracić głowy nie warto.

Mocniej wpiąć do serc

Legitymacji karton.

Rówieśnikowi Tadeuszowi Konwickiemu dedykuje w tamtych czasach Woroszylski wiersz, w którym pisze: "Bywa źle obrastać mieszkaniem, trzecią skórą, światem drobiazgów (...) umiej oczu dwukropka nie cofnąć przed kieszonkowym plakatem partyjnej legitymacji". Konwicki powie po latach: "Woroszylski, ten stary misjonarz, dostrzegł we mnie jakiś materiał, no i wciągnął mnie, zassał". Rzeczywiście. To Woroszylski był tym, który z dumą wprowadzał do partii kolegów: Jerzego Andrzejewskiego, Tadeusza Borowskiego, Andrzeja Brauna, Leszka Kołakowskiego.

Braun opowiada nam: - Wiktor wzbudzał zaufanie, urabiał mnie krok po kroku. Najpierw: "Przecież nie jesteś parszywą reakcją, jesteś z nami, powinieneś się bardziej związać". Później: "Chcesz tak siedzieć bezczynnie? Wstąp do partii". Zaraził nas swoją żarliwością.

W tym samym czasie co nasi bohaterowie przebywała w Łodzi Hanna Świda-Ziemba, dziś profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Czytając opublikowane niedawno w "Karcie" jej wspomnienie, można by pomyśleć, że opisuje ona inne miasto i inne czasy.

W swoich prowadzonych przez całe życie dziennikach Wiktor Woroszylski, opowiadając o jednym z wieczorów autorskich, na którym po raz kolejny odpytywano go o jakieś epizody z komunistycznej przeszłości, notuje: "Naraz uprzytamniam sobie te lustra, które jakby ktoś rozstawił na drogach każdego z nas - zastygły w nich odbicia i trwają, kiedy my odeszliśmy dalej". Otóż w lustrze profesor Hanny Świdy-Ziemby widać wieczornicę, na której studenci śpiewają w kółku: "Tańczymy labada, labada, labada, hej! Tu tańczy ZMP, ZMP, hej!" i raptem rozlega się "Wiwat Stalin! Stalin! Stalin! Wiwat Bierut!" - to wpadli zetempowcy i krążą po sali, sprawdzając, czy ktoś nie tańczy przypadkiem samby albo rumby. I zebranie na socjologii, gdzie postawiono sprawę dziewczyny, która nie mając mieszkania, oddała dziecko pod opiekę drobnomieszczańskich rodziców zamiast do socjalistycznego domu dziecka. A też magistrów na socjologii, których czyniono zastępcami profesorów, by ich pilnowali.

W kręgu przyjaciół, w którym obracała się wtedy Świda-Ziemba, panowało przekonanie, że jeżeli nie wybuchnie III wojna światowa, będą zgubieni. Stworzyli Klub Samobójców, spotykali się na na strychu, mieli cyjanek. Dyskutowali, czy lepiej popełnić samobójstwo, czy żyć w tym systemie, przygotowywali referaty: psychologia samobójstwa, socjologia samobójstwa, samobójstwo w dramacie. Któregoś wieczoru znaleźli martwe ciała dwóch kolegów z Klubu. Jej przyjaciel malarz, który nie chciał uprawiać socrealizmu, malował jedwabie milanowskie; któregoś dnia przed 1956 rokiem popełnił samobójstwo. Innego kolegę namierzyli, gdy chciał uciec przez zieloną granicę, więc zabarykadował się w jakimś domu i zasztyletował. Jeszcze inny ukrywał się, a kiedy go znaleźli, strzelił najpierw do nich, potem do siebie.Tadeusz Borowski: patrzeć na ręce demokracji

Jeszcze nim wrócił do kraju, opublikowano tu jego pierwsze opowiadania. Zaraz później prasa zaczyna drukować nowe, które złożą się na tomy "Pożegnanie z Marią" i "Kamienny świat". Wyłania się z nich rozpaczliwa wizja zdegradowanego świata, w której każdy, kto przeżył obóz koncentracyjny, jest współwinny śmierci towarzyszy niedoli, a nazizm jawi się jako zwieńczenie zachodniej cywilizacji.

Kiedy w listopadzie 1946 Borowski jedzie na zjazd młodych literatów i naukowców, jest już pisarzem, którego nazwisko zostało zauważone. Zapalczywy, impulsywny, z niewyparzonym językiem, wchodzi w rolę komunistycznego enfant terrible.

"Ja i moi koledzy przyjechaliśmy z Łodzi do Warszawy ciężarówką Komitetu Wojewódzkiego - rozpoczyna opis tego spotkania Woroszylski w rozrachunkowej powieści "Literatura", drukowanej w bibliotece paryskiej "Kultury" w latach 70. (to na tym zjeździe miał miejsce głośny, przywoływany we wszystkich wspomnieniach z epoki incydent: przemawiającemu z trybuny Woroszylskiemu wypadł zza paska pistolet). - Byle minąć Łowicz, powiedział kierowca, tam już nie wyskoczą zza krzaka. Pistolet zatknięty za pasek spodni uwierał mnie boleśnie. Wydano nam broń niedawno, kiedy zaczęła się akcja przedwyborcza. Wkroczyliśmy na salę, zasiedliśmy na lewicy, nieubłagalni i czujni, zerkający z ukosa na przeciwległą stronę, gdzie siedzieli nasi wrogowie w battle dressach i oficerkach".

Wrogowie w oficerkach to członkowie zespołu "Pokolenia" - pisma, które powstało, by przełamywać niechętne nowej władzy nastroje wśród poakowskiej młodzieży, a jego naczelnym został Roman Bratny. Woroszylski nie może pogodzić się z tym, że to im, obcym, powierzono redagowanie młodzieżowego pisma. Mówi, że niepodobna ufać ludziom, którzy wczoraj jeszcze składali hołd ideom najbardziej nienawistnym, nadmienia coś o "faszystowskich koneksjach" i cytuje w tym kontekście Andrzeja Trzebińskiego.

W tym momencie na podium wyskakuje związany z "Pokoleniem" Tadeusz Borowski, który przyjaźnił się w czasie okupacji z Trzebińskim - poetą z narodoworadykalnej grupy "Sztuka i Naród", rozstrzelanym przez hitlerowców - i zaczyna krzyczeć: "Któż dał wam prawo sądzić, może się mylili, ale nie żyją, jak możecie czepiać się ludzi, którzy nie mogą wam odpowiedzieć". Dalej mówi o demokracji, że to stare słowo, pod przykrywką którego zrobiono niejedno świństwo, i że demokracji też trzeba patrzeć na ręce (będzie za to składał kilka lat później samokrytykę w głośnym tekście "Rozmowy").

Gdy w kuluarach pada propozycja kogoś z prezydium zjazdu, aby stworzyć klub młodych twórców, Borowski przerywa: "Może >>Bar pod Marksem<<, albo >>Tawerna pod czerwonym sztandarem<<?" - i wybucha donośnym, zaraźliwym śmiechem.

Dwa lata później za namową Wiktora Woroszylskiego Borowski wstępuje do PPR. Pisze opowiadanie "Ofensywa styczniowa", gdzie wreszcie pojawia się pozytywny bohater, radziecka żołnierka. Odtąd jego głównym zajęciem stanie się publicystyka. W grudniu 1948 r. obaj z Woroszylskim otrzymują zaproszenie na obradujący na Politechnice Warszawskiej kongres zjednoczeniowy PPR i PPS. Z galerii dla publiczności obserwują wytupywanie ze zjazdowej trybuny Władysława Gomułki, któremu nie dają dojść do głosu delegaci Śląska i Zagłębia w górniczych mundurach, zagłuszający kocią muzyką jego słowa.

"Wyszliśmy na ulicę pod deprymującym wrażeniem tej sceny - pisał 40 lat później Woroszylski - ale Tadeusz zaraz zaczął ją racjonalizować, traktując okrutne widowisko, którego byliśmy świadkami, jako autentyczne, nie zmanipulowane, a tych nieszczęsnych górników nie jako marionetki, lecz rzeczywistych entuzjastów ówczesnej linii partii, którymi zresztą może i byli, wniosek natomiast, że wobec tego trzeba stłumić swój wewnętrzny niepokój i bez zastrzeżeń zaakceptować ich ryki i gwizdy... - no cóż, przyjąłem wówczas tę argumentację".

Wygląda na to, że uczeń prześcignął mistrza.Zlodowacenie

W roku 1948 nie sposób było już mieć wątpliwości, w którą stronę wszystko zmierza. We wszystkich demoludach Stalin gwałtownie zaostrzył kurs. Nasi bohaterowie jednak brnęli dalej i dalej.

Po powrocie z tygodniowego pobytu w Moskwie jesienią 1948 roku Kazimierz Brandys pisze tak: "Słyszałem wesoły śmiech młodych, zdrowych ludzi, skoczne piosenki i powłóczyste tanga nadawane przez megafony i przyglądałem się komunistycznym dzieciom liżącym z wielką satysfakcją lody i obrzucającym się skórkami mandarynek. Pomyślałem sobie: Biedni obłąkańcy z zachodnich stolic, którzy odpychają od siebie prawdę moskiewskiej ulicy; taką ludzką i prostą". I dodaje, że mandarynki to "owoc doświadczeń uczonych radzieckich, bo w carskiej Rosji ich nie było". Brandys wyjaśnia nam dzisiaj, że była to informacja, jakiej udzielił przewodnik z radzieckiego biura współpracy z zagranicą.

Woroszylski i Borowski nie są już młodymi wilkami zabawiającymi się walkami między sobą, ale razem napadają na starszych kolegów, którzy wydają im się nie dość rewolucyjni. Generalne starcie dwóch pokoleń powojennej literatury odbywa się w styczniu 1948 roku na seminarium dla młodych literatów w Radziwiłłowskim pałacu w Nieborowie. Młodzi pisarze, którzy za chwilę nazwani zostaną "pryszczatymi", kontestują tam poezję prezentowaną w "Kuźnicy", nazywając ją okopami świętego klasycyzmu.

Kuźniczanie pokornie przyjmują ciosy. Adam Ważyk składa samokrytykę w imieniu kolektywu: "Działalność >>Kuźnicy<< nie pokrywała się z zadaniami czołowego pisma marksistowskiego na odcinku literackim. Nie oczyszczała dostatecznie z balastu ciążących na pisarzach pozostałości dawnych orientacji artystycznych wytwarzanych pod presją ideologiczną burżuazji w okresie imperializmu". Stefan Żółkiewski składa samokrytykę również w liście prywatnym do Jana Kotta (datowanym 7 lipca 1948 roku). Pisze tam, że "Kuźnica" jest pismem eklektycznym, "bez jaj", ponieważ impet stracili najbardziej bojowi publicyści, jak on sam, Kott i Ważyk (o Kazimierzu Brandysie pisze, że nadaje się tylko jako pomagier). Miesiąc później, wkrótce po rozprawie z Gomułką na sierpniowym plenum partii, Żółkiewski musi złożyć rezygnację z redagowania "Kuźnicy".Pogrzeb literatury

W styczniu 1949 na Zjeździe Literatów w Szczecinie nikt już nie mówi "o polskiej specyfice". Wcześniej partyjni literaci wezwani zostali na naradę do KC PZPR. Z ramienia partii brał w niej udział minister kultury Włodzimierz Sokorski i odpowiedzialny za kulturę w KC Jakub Berman, który przedstawił pisarzom ich zadania: podporządkowanie się zasadom realizmu socjalistycznego, prymat treści nad ambicjami warsztatowymi, walka z kosmopolityzmem i czołobitnością wobec literatury Zachodu. Na przewodniczącego ZLP w miejsce bezpartyjnego Jarosława Iwaszkiewicza partia typuje Leona Kruczkowskiego (autora pamiętnej frazy: "wróg klasowy czai się w naszych mózgach").

Andrzejewski i Borowski, Dygat i Nałkowska, Zawieyski i Żukrowski - wszystkim dostaje się po równo. Za fideizm, psychologizm, estetyzm, które "mimo pozornej apolityczności są niebezpieczne jako usypiające czujność mas w walce o socjalizm". Literatura miała odejść od tematyki inteligenckiej i zająć się tematyką produkcyjną. Pisarz miał odtąd "posiadać pasję klasową i miłość do ludu", a "do lamusa powinien odejść pisarz-dziwowisko - człowiek marginesowy w społeczeństwie kapitalistycznym, niezrozumiany i niesłuchany".

Na obradach, w oficjalnych wystąpieniach praktycznie nikt - poza reprezentującymi środowisko katolickie Jerzym Turowiczem i Jerzym Zawieyskim - nie przeciwstawił się głównym referentom: Stefanowi Żółkiewskiemu i Włodzimierzowi Sokorskiemu.

Oponentom dano zdecydowany odpór. Żółkiewski stwierdził, że płytkość życia katolickiego w Polsce jest niewspółmierna do wielkiej i głębokiej moralnej problematyki marksizmu. Sokorski mówił o pisarzach, którzy nie mogą "wyrwać się bezpośrednio z istoty wierzeń religijnych", co powoduje "u kolegi Zawieyskiego i kolegi Turowicza zahamowanie ich procesu" rozwojowego.

Jedyna sceptyczna relacja ze Zjazdu ukazała się później w "Tygodniku Powszechnym". Turowicz pisał, że Żółkiewski może uważać, iż tylko realizm socjalistyczny da nam wielką literaturę, natomiast nie jest w porządku, gdy chce, by tak uważali wszyscy, i gdy czyni z realizmu obowiązującą doktrynę.

W kuluarach między Arturem Maryą Swinarskim a Pawłem Hertzem miał się odbyć następujący dialog: - A czemu to pan w ciemnym ubraniu, panie Pawle? - Bo jestem na pogrzebie literatury polskiej. - Nie wiedziałem, że jest pan tak bliskim jej krewnym, żeby nosić po niej żałobę.

Ten dialog słyszałyśmy od tylu osób, że musiał być w tamtych czasach ulubioną anegdotą. Powtarzano go sobie z lubością z ust do ust, ale nie wyciągano żadnych wniosków. Paweł Hertz, publicysta "Kuźnicy", autor opowiadania "Ucieczka ze świata Lambertów", w którym przyznawał sobie prawo do zdrady "ginącego świata", był jednym z nielicznych, którzy w tamtym 1949 roku powiedzieli "nie". Do następnego, socrealistycznego etapu przejść nie miał ochoty, usunął się w cień, przeszedł do prac redakcyjnych i tłumaczeń.

Tadeusz Borowski w przerwie obrad wywołuje skandal, robiąc scenę Sokorskiemu, który atakował go z podium, a gratulował mu w kuluarach. Borowski jadł akurat obiad z Andrzejewskim, kiedy do jego stolika podszedł Sokorski i mówi: "Nic się nie przejmujcie tym, co powiedziałem w referacie, i tak lubię was czytać". Borowski huknął na niego: "Odp...cie się, towarzyszu".

Z takich odruchów sprzeciwu i przejawów niepokornego ducha Borowski nie zrezygnuje aż do śmierci. Ale w tym, co będzie pisał, nie znajdziemy z tego ani śladu. Przeciwnie, da się poznać jako jeden z najgorliwszych realizatorów linii partii.

A od pisarzy oczekiwano - jak napisze w "Pokoleniu" w relacji ze szczecińskiego zjazdu Wiktor Woroszylski - że zjazd "wytyczy drogi, wskaże metody, przy pomocy których pisarze mocniej niż dotąd zwiążą się z chłopem i robotnikiem, prawdziwie odzwierciedlą ideologię proletariatu, jednym słowem lepiej i trafniej niż dotąd będą spełniali swoją rolę inżynierów dusz ludzkich. Dla pisarzy lewicy przyszedł czas czyszczenia, zwierania szeregów, wytyczania dróg". I rzeczywiście, nasi bohaterowie, socrealistyczna awangarda, zabrali się za ich wytyczanie.Choroba niewinności

Latem 1949 roku Czesław Miłosz, attache kulturalny polskiej ambasady w Waszyngtonie, przyjeżdża na urlop do kraju i odwiedza w Szczecinie swego przyjaciela Jerzego Andrzejewskiego.

- Pamiętam tę willę w lasach z widokiem na jezioro - opowiada nam. - Niedaleko mieszkał Wiktor Woroszylski, gorliwy komunista, z którym Andrzejewski dużo przebywał. A także Witold Wirpsza z Marią Kurecką. Miejscowy sekretarz partyjny obwoził nas samochodem. Oni osiedli w najlepszym z możliwych światów. Wrażenie jak u pana Boga za piecem. Świat Polski Ludowej wydawał się ustabilizowany. Nie rozmawialiśmy o polityce, ja się sam nie paliłem do politycznych rozmów. To był świetny pomysł ze strony partii, żeby ich tam umieścić. Aresztowania w Polsce słabo docierały do willi w Szczecinie. Uświadomiłem sobie, jaką rolę odgrywają w każdym społeczeństwie strefy, w których ludzie żyją. Myślałem potem często o chorobie niewinności. Była udziałem wielu Niemców w czasie wojny, widzimy ją teraz u Serbów.

Tę ośmiopokojową poniemiecką willę z ogrodem nad otoczonym starodrzewem jeziorem przygotowały dla Andrzejewskiego władze miasta, gdy przeniósł się do Szczecina, żeby objąć tam prezesurę lokalnego oddziału ZLP.

Tego lata Miłosz spotkał w Sopocie dawną koleżankę, która powiedziała mu wprost: "A my tu niewolnicy jesteśmy". Miał poczucie, że ludzie się go boją, bo jest za dobrze ubrany. Któregoś wieczoru udał się w Warszawie na bankiet w towarzystwie ludzi z MSZ i prasy.

- Było lato - opowiada - ale wyjątkowo zimny świt. Przejeżdżały akurat dżipy z więźniami trzęsącymi się z zimna, a ja wracałem po całonocnych tańcach z bankietu, na którym było w bród jedzenia. To było przerażające doświadczenie. Po tym pobycie w Polsce w 1949 r. wróciłem chory. Nie chodziło o to, że zobaczyłem zaostrzenie kursu, ja zobaczyłem istotę systemu.

Rok wcześniej, w kwietniu 1948, wychodzi w "Twórczości" poemat Miłosza "Traktat moralny" (o którym autor powie, że był to szkic poetycki, który rozwinął później prozą, pisząc "Zniewolony umysł"). Kiedy czytamy go dziś, trudno uwierzyć, że utwór ten, mówiący językiem czytelnych metafor o zniewoleniu narodu i okrucieństwie nowej władzy, mógł się ukazać dosłownie na moment przed tym, nim całkowicie zaciśnie się pętla cenzury.

Zbyt wieleśmy widzieli zbrodni,

Byśmy się dobra wyrzec mogli

I mówiąc: krew jest dzisiaj tania - Zasiąść spokojnie do śniadania,

Albo konieczność widząc bredni,

Uznawać je za chleb powszedni.

(...)

Wiem, jaka czeka nas pokusa:

Już nowy pochód żwawo rusza.

Najbardziej znany cytat z "Traktatu moralnego" rozliczne gazetki zakładowe "Solidarności" wypisywały w 1980 r. i w czasie stanu wojennego jako swoje motto: "Lawina bieg od tego zmienia, / Po jakich toczy się kamieniach". Dalej było jeszcze: "Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny. / Łagódź jej dzikość, okrucieństwo, / Do tego też potrzebne męstwo".

Kiedy Miłosz zorientował się, że ceną za współpracę z komunistami będzie jego poezja, wybrał - w 1951 roku - wolność.

Ale emigracja, ta zewnętrzna czy ta wewnętrzna, oznaczała nieobecność w polskim obiegu literackim. To był ten najgorszy straszak, smycz, na której trzymano pisarzy.

Tej groźby, że mogą jej nie drukować, odciąć od czytelników, zupełnie nie wytrzymywała Maria Dąbrowska. Więc choć twórczość jej daleka była od socrealizmu, pisarka spłacała swoją daninę, bywając na przykład na noworocznych przyjęciach u Bieruta czy zabierając na zamówienie głos w sprawach politycznych. Odreagowywała to w swoich dziennikach - dopiero z opublikowanej niedawno ich pełniejszej wersji dowiedzieliśmy się, co myślała naprawdę.

I tak w roku 1949, który symbolicznie przyjmuje się za datę początku socrealizmu w Polsce, czytamy w jej dzienniku: "W niedzielę skończyłam artykuł o literaturze dla >>Problemów<< na zamówienie redakcji. Artykuł bardzo już przystosowany i w bardzo słabym stopniu odpowiadający istocie tego, co myślę i wiem"; "W nocy nie śpię do czwartej - histeryzuję na temat Polski. Niemcy walili obuchem w łeb, lecz, o ile obuch nie trafił, człowiek żył, choć pod ziemią, wolny i piękny. Rosja działa jak żrący kwas trawiący duszę narodu i zmieniający jej organiczny skład w amalgamat nie do poznania i w dodatku cuchnący".

 

 

 

 

Korzystałyśmy m.in. z książek: Ewa Czarnecka (pseudonim Renaty Gorczyńskiej) "Podróżny świata. Rozmowy z Czesławem Miłoszem. Komentarze", Wszechnica Społeczno-Polityczna, 1984; Tadeusz Konwicki "Kalendarz i klepsydra", Czytelnik, Warszawa 1976; Marek Łatyński "Nie paść na kolana. Szkice o opozycji lat czterdziestych", Polonia Book Fund, Londyn 1985; Wojciech Mazowiecki "Wydarzenia 3 maja 1946", Libella, Paryż 1989; Stanisław Nowicki (pseudonim Stanisława Beresia) "Pół wieku czyścca. Rozmowy z Tadeuszem Konwickim", Aneks, Londyn 1986; Andrzej Paczkowski "Stanisław Mikołajczyk, czyli klęska realisty", Agencja Omnipress, Warszawa 1991; Adolf Rudnicki "Wybór opowiadań", Czytelnik 1976; ścieżka dźwiękowa filmu dokumentalnego Andrzeja Titkowa o Tadeuszu Konwickim "Przechodzień"



GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów












Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
index towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy

więcej podobnych podstron