towarzysze nieudanej podrozy 13









ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA - Nigdy nie byli tacy wolni (PRL,intelektualiści)









Gazeta Wyborcza - 20/05/2000
 
 
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (13)
Nigdy nie byli tacy wolni

   Dowiaduję się przez podsłuchiwany telefon o aresztowaniu kogoś z organizatorów II obiegu - notuje w kwietniu 1980 Kazimierz Brandys.
- Jeśli nawet wszystko się rozpadnie, dalej będę pisał i sam wystukam na maszynie tekst z trzema kopiami. Cztery egzemplarze przeczyta kilkadziesiąt osób, jeden czy dwa ktoś przechowa. Taka myśl podtrzymuje siły do pisania. O nie, z nikim bym się nie zamienił na wydanie masowe.
  W lutym 1976 roku Miron Białoszewski ma sen. Śni mu się mianowicie, że ucieka. Wie, że ci, co go gonią, czegoś od niego chcą, bo przecież przez całe życie, i we śnie, i na jawie, ucieka przed tymi, którzy uważają, że coś powinien. Kiedy odwraca się, widzi, że jest wśród nich Jan Józef Lipski. Dlaczego zaprzyjaźniony z poetą krytyk nagle występuje w takiej roli? A może ten senny koszmar tłumaczy wcześniejszy o kilka dni zapis z dziennika Białoszewskiego?



"Wyspałem się. Puściłem >>Judytę triumfującą<< Vivaldiego. Dzwonek.



- Kto tam?



- Jan Józef Lipski. Ja tu do ciebie z pewną sprawą.



Od razu wiedziałem, że chodzi o podpisywanie listy protestacyjnej przeciw zmianie pewnego punktu w konstytucji i w sprawie nieograniczania wolności jednostki. Spojrzałem na to i powiedziałem:



- Nie będę studiował, bo i tak nie zorientuję się dokładnie, o co chodzi, ale podpiszę.



- Podpiszesz?



- Podpiszę.



Podpisałem. On:



- Cieszę się, że cię upolowałem. To tak, jakby upolować słonia".



Kiedy jesienią 1975 r. podano do wiadomości, że szykuje się wprowadzenie do konstytucji sojuszu ze Związkiem Radzieckim, a także zapisu o powiązaniu praw obywatelskich z obowiązkami - pisanie protestów do władz miało już za sobą ponad dziesięcioletnią tradycję. Zapoczątkował ją w 1964 r. list 34 intelektualistów w sprawie cenzury i polityki kulturalnej, dwa lata później piętnastka partyjnych pisarzy sprzeciwiła się usunięciu z partii Leszka Kołakowskiego, w lutym 1968 akcja zbierania podpisów pod apelem o przywrócenie "Dziadów" na scenę Teatru Narodowego przekroczyła ramy środowiska literackiego. Później były jeszcze listy w obronie skazanych na wieloletnie więzienie członków nielegalnej organizacji "Ruch" oraz braci Kowalczyków, oskarżonych o wysadzenie w powietrze auli WSP w Opolu w noc poprzedzającą akademię ku czci MO i SB, kiedy to jeden otrzymał dożywocie, drugi zaś karę śmierci (wyroku nie wykonano). I wreszcie, w połowie lat 70., list do władz PRL z żądaniem udostępnienia Polakom zamieszkałym w ZSRR kontaktu z polską kulturą oraz własnego szkolnictwa. Adamowi Michnikowi, wówczas sekretarzowi Antoniego Słonimskiego, udało się zebrać pod nim 15 podpisów, między innymi naszych bohaterów: Kazimierza Brandysa, Tadeusza Konwickiego i Wiktora Woroszylskiego.
Anioł z długopisem w ręku

26 stycznia 1976 w podwarszawskim Domu Pracy Twórczej w Oborach Andrzej Kijowski pracował do obiadu i po obiedzie, a potem "wszystko diabli wzięli, bo zjawił się Jacek Bocheński z Kasią Herbertową z zasranym papierem w ręce".



Ten "zasrany papier" to był właśnie list w sprawie konstytucji zwany potem Listem 101, ten sam, z którym Jan Józef Lipski przyszedł do Białoszewskiego i który podpisali też nasi bohaterowie: Jerzy Andrzejewski, Kazimierz Brandys, Adam Ważyk oraz Wiktor Woroszylski (Julian Stryjkowski podpisał wcześniejszy o kilka tygodni List 59, a fama głosi, że wykrzyknął przy tym: "mam w d... ich 100 tys. złotych", co oznaczało, że żegna się z nadzieją na nagrodę państwową).



Andrzej Kijowski podpisał list, ale - jak zanotował w dzienniku - pluł sobie w brodę do północy. Potem jednak przez chwilę był zadowolony, bo przeczytał w "Życiu Warszawy" nowe brzmienie artykułu o prawach i obowiązkach obywateli, więc pomyślał, że warto było się narażać. Za kilka dni jednak odnotował w dzienniku, że żałuje tego gestu.



Cała druga połowa lat 70. upłynie intelektualistom na takiej emocjonalnej huśtawce, wśród dylematów, które każdy będzie sobie inaczej formułował: "Ryzykować zabranie paszportu czy ostracyzm opiniotwórczych kolegów?"; "Dać się ponieść emocjom i chęci przykopania władzy czy robić swoje?"; "Ratować narodową substancję czy wdawać się w niewiadomą awanturę?"; "Dać świadectwo prawdzie czy stchórzyć?".



Andrzej Kijowski daje w swoim dzienniku niezrównany opis owych wahań przyzwoitego, sprzyjającego opozycji, intelektualisty. Przy okazji listu w sprawie Polonii w ZSRR z godną podziwu szczerością wyznaje przed samym sobą: "Podpisałem w strachu przed Antonim [Słonimskim], nie podpisałbym ze strachu przed policją. Nie mam poczucia wolności w tej sprawie. Chyba że Antoniemu powiedziałbym, aby mnie w d... pocałował, a zaraz potem zawiadomił rząd i partię, że ich też mam w d... Tyle że dla rządu i partii to nie nowina, a Antoni byłby zaskoczony. Pocieszam się, że dzięki temu zamieszaniu ktoś w Wilnie czy Lwowie dostanie gazetę, książkę lub zezwolenie na wyjazd (>>aby wrogowi wytrącić broń z ręki<<), no i parę osób (parę tysięcy?) w Polsce uwierzy, iż kraj ma grupę niezależnych pisarzy. Naturalnie przez to ulegną zahamowaniu moje zasrane interesy z filmem, teatrem i wydawnictwami, będę miał kłopoty, których jeszcze sobie wyobrazić nie umiem. Długi moje sięgają w tej chwili 60 tys. złotych!".



Dziennik Kijowskiego jest o tyle ciekawy, że jego autor w prezentowanym sposobie myślenia bliski jest "gnidom" - jak w prowokacyjnym uproszczeniu nazwał nieco później Piotr Wierzbicki w swoim głośnym, wydrukowanym w drugim obiegu pamflecie "Traktat o gnidach" tych, którzy podpisywać niczego nie chcieli - zachowywał się zaś zgoła inaczej, to jest podpisywał, knuł, organizował (np. odpowiadał za grafik zajęć Towarzystwa Kursów Naukowych, czyli prowadzonych w prywatnych mieszkaniach wykładów, m.in. z historii i literatury).



Znak rozpoznawczy gnidy to używanie specjalnej, zwykle pokrętnej argumentacji dla uzasadnienia odmowy podpisu. "Gnida - pisał Piotr Wierzbicki - jest to intelektualny, naukowy lub artystyczny pomocnik nowych panów Polski, antykomunistyczny w głębi duszy, a zajęty uzasadnianiem ich władzy i swojej wobec nich uległości". I z wielką swadą rysował portret gnidy, przytaczał jej wykręty i argumenty. "Gnida nie może podpisać listu protestacyjnego, bo jest człowiekiem odpowiedzialnym. Nie chodzi jej oczywiście o nią samą, ona nie może dopuścić do tego, aby niemal pewne konsekwencje podpisu dotknęły jej bliskich. Mniejsza już o żonę, męża, ciocię i babcię. Chodzi głównie o dzieci. Można odnieść wrażenie, że nikt na świecie nie kochał tak swych dzieci jak peerelowska gnida".



Kazimierz Brandys opisuje w "Miesiącach" pewną scenkę z życia wziętą. Dwóch intelektualistów dostaje protest do podpisu. Jeden mówi: "Nie mogę podpisać, mam syna". A drugi: "Muszę podpisać, mam syna". Ktoś ze zbierających podpisy pod listem w sprawie konstytucji zapamiętał z kolei odmowę podpisu pod pretekstem, że cały ten "rejwach" jest o konstytucję z 1952 r., więc "jak można bronić tej stalinowskiej konstytucji?".



Cały katalog tych usprawiedliwień, tłumaczeń, wyjaśnień, wykrętów przedstawiał Wierzbicki. Otóż gnida nie podpisuje listów: ze względu na umiłowanie zawodu; bo we wszystkim upatruje prowokacji SB; ponieważ nie chce wspierać twardogłowych w partii przeciw liberałom; bo jak zostanie przez to skądś wyrzucona, to przyjdzie ktoś gorszy itd.



Z Wierzbickim polemizował w wychodzącym poza cenzurą "Zapisie" Adam Michnik w tekście "Gnidy i anioły". Przywoływał tam postacie historyczne, jak Hugo Kołłątaj czy Stanisław Staszic, które - wedle kryteriów Wierzbickiego - trzeba by niechybnie zaliczyć do gnid. Pisał, że dylematy ludzi składających podpisy nie są wydumane, i stawiał pytanie, czy aby rzeczywiście więcej wart jest podpis Mariana Brandysa czy Andrzeja Wajdy pod kolejnym protestem, czy "Koniec świata szwoleżerów" w księgarniach i "Człowiek z marmuru" na ekranach? Zwłaszcza że doświadczenie uczyło, iż na wielkoduszność władzy nie ma co liczyć i czasami jeden podpis oznaczał nie tylko zablokowanie konkretnej publikacji, ale wręcz uniemożliwienie zawodowej kariery czy wyrzucenie z pracy.



Organizatorzy zbiórki podpisów mieli świadomość, na jakie duszne niepokoje narażają swoje ofiary. "Zbieraliśmy podpisy pod listami, które zawsze narażały podpisujących na coś przykrego - napisał Jacek Bocheński po latach w pośmiertnym wspomnieniu o Wiktorze Woroszylskim - i liczyliśmy na palcach, ilu śmiałków podpisało. A oni byli jednocześnie przerażeni, dumni i wściekli. Znowu jednak musieli się bać Wiktora, podziwiać go, być mu wdzięczni i zżymać się na jego lustrujące oko, czyż nie takie samo jak w czasach łódzkich". Kiedy to, przypomnijmy, Woroszylski porywał swym komunistycznym zapałem bardziej umiarkowanych kolegów.



Oczywiście, nigdy tak do końca nie było wiadomo, jak władza zareaguje na protest, choć akurat trudno było sądzić, że sprawę konstytucji puści płazem. Chodziło wszak o "sojusze". Już pod datą 17 lutego 1976 czytamy w dzienniku Kijowskiego: "Wczoraj cenzura zdjęła z >>Twórczości<< teksty wszystkich, którzy >>cokolwiek<< podpisali: Anny Kamieńskiej, Jakuba Karpińskiego, Jarosława Marka Rymkiewicza, Jana Józefa Lipskiego, Zdzisława Najdera. Jerzy Lisowski [zastępca naczelnego "Twórczości"] spytał, czy jest jakaś lista. Odpowiedziano mu, że >>oni sami wpisali się na listę<<".



Zapis cenzury dotyczył już nie tylko treści, ale nazwisk sygnatariuszy. Woroszylski znowu, jak po 1968 roku, nie może opublikować nawet lirycznego wiersza, wydawnictwa rezygnują ze wznowień jego popularnych książek dla dzieci, Nasza Księgarnia zrywa umowę na adaptację "Don Kichota", pisma odrzucają przekłady z Puszkina, nie może tłumaczyć nawet pod pseudonimem, a zakaz publikacji rozciąga się na wszystkie demoludy.



Kiedy rok później krakowski cenzor Tomasz Strzyżewski uciekł za granicę z materiałami krakowskiego oddziału Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, okazało się, jak brzmiał (datowany na 21 lutego 1976) zapis, którego skutki tak boleśnie odczuli nasi bohaterowie. "Wszystkie publikacje autorów z poniższej listy zgłaszane przez prasę i wydawnictwa oraz wszystkie przypadki wymieniania ich nazwisk należy sygnalizować kierownictwu urzędu, w porozumieniu z którym może jedynie nastąpić zwolnienie tych materiałów". Długą listę pisarzy otwierał - alfabetycznie - Jerzy Andrzejewski. Był tam i Kazimierz Brandys, i Wiktor Woroszylski.



Zapisy dopełniało ręczne sterowanie z KC i asekuranctwo szefów wydawnictw czy prasy. Kiedy pod koniec 1979 r. rozeszła się wiadomość, że w "Zapisie" ukaże się książka Juliana Stryjkowskiego "Wielki Strach", opowieść o jego wojennych lwowskich doświadczeniach - ktoś z KC zadzwonił do Czytelnika, by sprawdzić, czy nie mają akurat w druku jakiegoś jego utworu. A tam wpadli w panikę, bo akurat przygotowywali wznowienie "Austerii".



Nic dziwnego, że gromadzone w Bibliotece Domu Literatury przy Krakowskim Przedmieściu teczki z wycinkami artykułów o naszych bohaterach - w latach późnego Gierka gwałtownie chudną. O Kazimierzu Brandysie między listopadem 1975 a listopadem 1980 nie ma ani jednej wzmianki. Wokół Andrzejewskiego, Stryjkowskiego, Woroszylskiego i ich twórczości panuje milczenie. Również w teczce Konwickiego, po festiwalu recenzji z "Kalendarza i klepsydry" w 1976 r., jest pusto aż po rok 1980.



"Jeszcze przy końcu kadencji Gierka zaczęło mi się zdawać, że nie żyję - napisał Konwicki później o tych czasach w "Nowym Świecie i okolicach". - Nie wspominano o mnie w gazetach, nie pojawiałem się w miejscach publicznych i wielu czytelników myślało, że ja cichcem, dyskretnie, żeby nie robić subiekcji, odwaliłem kitę, czyli umarłem. I mnie się to jakoś udzielało, i chodziłem sobie w cieniu, na uboczu, anonimowo".
Alfabetycznie pierwszy

Rozszerzona na cały kraj akcja zbierania podpisów pod listami w sprawie konstytucji była czymś w rodzaju treningu przed wielką próbą społecznej solidarności, która nadeszła już kilka miesięcy później, po wydarzeniach czerwca 1976, kiedy to organizowano akcję pomocy dla ofiar robotniczego protestu - aresztowanych, bitych po komendach, przepuszczanych przez ścieżki zdrowia, wyrzucanych z pracy robotników Radomia i Ursusa.



"Istnieją w Polsce ludzie, którzy widzą w Was nie tylko rzeczników konkretnej, doraźnej sprawy, lecz przede wszystkim bojowników o prawdziwą demokrację socjalistyczną oraz swobody społeczne, bez których wolność zamiera" - napisał do robotników Radomia i Ursusa Jerzy Andrzejewski.



4 września 1976 na spotkanie u profesora Edwarda Lipińskiego zaproszono około 20 osób, z pisarzy - Jerzego Andrzejewskiego, Kazimierza Brandysa, Jacka Bocheńskiego, Andrzeja Kijowskiego. To było zebranie założycielskie Komitetu Obrony Robotników, choć nie wszyscy obecni podpisali Apel KOR-u.



- Zarysowały się wtedy dwie postawy - opowiadał nam Kazimierz Brandys. - Pierwszą reprezentował między innymi Józef Rybicki [w czasie okupacji komendant Kedywu Okręgu Warszawskiego AK], że musi powstać organizacja. Ja jako człowiek umiarkowany, a też Kijowski, przychylałem się do drugiej: że działania antyreżimowe należy przeprowadzać w ramach istniejących struktur, takich jak na przykład ZLP.



Jako jedyny pisarz pośród założycieli KOR-u znalazł się Jerzy Andrzejewski. To on zresztą osobiście zaniósł list informujący o jego powstaniu do marszałka Sejmu.



- Jego obecność - mówi nam współtwórca Komitetu Jacek Kuroń - miała dla nas ogromne znaczenie. Był jedynym z naszych członków, który figurował nawet w Małej Encyklopedii Powszechnej. Kiedy w RWE czytali nasze komunikaty, jego nazwisko było alfabetycznie na początku listy. Ludzie wiedzieli, kim on jest, co nas szalenie uwiarygodniało.



Reakcja SB na akces Andrzejewskiego do KOR-u była niemal natychmiastowa: do instytucji i osób prywatnych dociera fałszywka - rzekomy apel pisarza, by wprowadzić równouprawnienie dla mniejszości seksualnych. Zaczynają się też napastliwe telefony, że "skumał się z paroma Żydkami i zdrajcami Polski", listy z pogróżkami, obelgami, wymysłami, że "sprzedał się za dolary", "zdradził ojczyznę", "wykorzystuje klasę robotniczą do swoich brudnych interesów".



W lipcu 1977 wakacje w domu pracy twórczej ZAIKS-u spędzają: Jerzy Andrzejewski, Julian Stryjkowski i Wiktor Woroszylski. Jest i Stefan Kisielewski, który notuje w dzienniku: "Andrzejewski w dziwnej formie, bo niby spokojny i dobrze wyglądający, ale podszyty nerwami, aż czasem dygocze i od rana pije piwo, bo wódki mu nie wolno. O KOR rozmawialiśmy trochę, ale on - zdaje się - ma dosyć polityki, chciałby pisać. W numerze 3 >>Zapisu<< ma być cała powieść Konwickiego - to sensacja, więc facet też ma dosyć i przechodzi na >>pozalegalność<<. Boję się jednak, że wszystkich nas w końcu ów głupek Łukaszewicz [odpowiedzialny w KC za kulturę] wywali z literatury. Tak że raczej marnie się to wszystko skończy. A co do Adama, to jesteśmy wraz z Woroszylskim zdania, że wcale ich nie wypuszczą, a nawet proces zrobią".



Adam Michnik, podobnie jak dziesięciu innych członków i współpracowników KOR-u, siedział wówczas w więzieniu (Andrzejewski był, obok Kazimierza Brandysa, Konwickiego, Stryjkowskiego i Woroszylskiego, jednym z 17 sygnatariuszy apelu do zachodnich intelektualistów w tej sprawie). Aresztowano go po manifestacji, jaka odbyła się 15 maja w Krakowie, kiedy to wielotysięczny pochód z czarnymi flagami przeszedł Plantami po mszy żałobnej za Stanisława Pyjasa, studenta i współpracownika KOR-u zamordowanego przez SB. Michnik, wbrew pesymistycznym rokowaniom Kisiela i Woroszylskiego, został zwolniony - tak samo zresztą jak pozostali działacze KOR-u i ostatni odsiadujący wyroki robotnicy z Ursusa i Radomia - 22 lipca 1977 na mocy wymyślonej naprędce amnestii.



Odkąd w 1971 r. Jerzy Putrament, redaktor naczelny "Literatury", zaproponował Andrzejewskiemu stały felieton "Z dnia na dzień", te cotygodniowe notatki były jego jedynym oficjalnym kontaktem z czytelnikami. Pisane z przerwami aż do końca 1981 r., dawały mu poczucie obecności, a do szuflady pisać nie chciał i nie umiał. Jeśli się wie, co robił w tym czasie Andrzejewski, musi uderzać, że z tej części jego życia, która związana jest z działalnością w KOR, nie przecieka do publikowanych oficjalnie zapisków niemal żadna czytelna aluzja: wypełniają je szczelnie relacje z lektur, muzyka, szeroko opisywane plany pisarskie... a wszystko razem pozostawia czytelnika dość obojętnym.



Trzeba było doprawdy być znakomicie zorientowanym, by domyślić się, że ten zapis dotyczy decyzji o przystąpieniu do KOR-u: "Wczoraj, po kilku godzinach namysłu, zresztą nie bez oporów i zastrzeżeń, podjąłem pewną decyzję w pełni świadomy, że gdybym nie powiedział: tak - musiałoby mnie niepokoić niezadowolenie z samego siebie". Kilka tygodni później pisarz notuje: "Jeśli kłamiesz lub popełniasz fałszerstwo, wiedz: to, co zyskujesz doraźnie, jeżeli zyskujesz w ogóle, jest niewspółmierne wobec strat, które musisz ponieść. Posługując się kłamstwem lub fałszerstwem, działasz w istocie przeciwko sobie. Prędzej czy później fala po odbiciu się o przeciwległy brzeg, fałsz, który zadałeś, wróci do ciebie i zada morderczy cios. Jeżeli kłamiesz lub popełniasz fałszerstwo, wiedz: kłamiesz wyłącznie sobie, zatajasz jedynie dręczącą prawdę, do której nie chcesz lub nie możesz się przyznać". I znów tylko dzięki temu, że fragment ten zacytowano w komunikacie KOR, wiemy, że dotyczy rozpętanej przez SB kampanii oszczerstw wobec pisarza.



W 1979 r. Nowa wydaje Andrzejewskiemu w drugim obiegu trzytomową "Miazgę". Jest to czas, kiedy pisarz rzadko wychodzi z domu. Dużo pije. Jego walka z chorobą alkoholową wydaje się przegrana. Na zebraniach KOR-u praktycznie się nie pojawia. Dokumenty do przeczytania i podpisu przynosi mu jeden z młodych członków Komitetu. Przychodzi rano, bo mniej więcej od południa pisarz jest już zwykle w stanie alkoholowego zamroczenia.
Pomysł Adama, determinacja Wiktora

Wiktor Woroszylski uważał początkowo, że nadawanie pomocy represjonowanym robotnikom form instytucjonalnych może tylko zaszkodzić tej inicjatywie. Później zmienił jednak zdanie, zbierał pieniądze na KOR, kolportował komunikaty, podpisywał kolejne listy, jak np. ten o powołanie specjalnej komisji sejmowej dla zbadania przypadków łamania prawa wobec robotników Radomia i Ursusa. Prawdziwe zaangażowanie przyniósł mu jednak dopiero "Zapis", wydawany poza cenzurą nieregularny kwartalnik literacki, którego pierwszy nakład wynosił sześć do ośmiu egzemplarzy, czyli tyle, ile arkusików przebitkowego papieru dało się jednorazowo wkręcić w maszynę.



W policyjnych materiałach jako "inspirator" tej "wrogiej inicjatywy" figuruje Jacek Kuroń, jednak w środowisku literackim za ojca chrzestnego pomysłu uważa się Adama Michnika.



- To był pomysł Adama, a zdeterminowanie Wiktora - opowiada nam pełniąca początkowo funkcję sekretarza redakcji późniejsza twórczyni "Zeszytów Literackich" Barbara Toruńczyk. - Już na początku lata 1976 r. mówiło się o tym i wiadomo było, jaki ma mieć skład pismo, ale dopiero, kiedy powstał KOR, część pisarzy dojrzała. A część się wykruszyła. Wśród tych drugich byli ci, zawsze dobrze zorientowani, co tam mówiono w KC, i przynoszący wiadomości typu, że jak "Zapis" nie powstanie, to Janusz Wilhelmi [z-ca szefa radiokomitetu, a później wiceminister kultury] coś poluzuje. Aż Wiktor powiedział wreszcie: "Musimy się zdecydować, kto tak, kto nie".



Kazimierz Brandys zapamiętał spotkanie, które odbyło się jesienią 1976 r.: - Zaproponowałem nazwę "Karta" , ale przeszedł tytuł Andrzejewskiego - "Zapis". Mieliśmy z jednej strony pietra, a z drugiej - szaloną chęć.



Okładki kolejnych numerów "Zapisu" to alfabetyczna lista wybitych wersalikami i grubą czcionką nazwisk autorów i redaktorów - lista tych, którzy odważyli się jawnie, za pomocą słów przeciwstawić się władzy. Figurują tam m.in. Andrzejewski (nie uczestniczył w pracach pisma, ale użyczył swego nazwiska), Jacek Bocheński, Kazimierz Brandys, Andrzej Drawicz, Jerzy Ficowski, Tadeusz Konwicki, Julian Stryjkowski, Wiktor Woroszylski a także młodsi: Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki, Jakub Karpiński, Marek Nowakowski, Tomasz Burek. Pierwszym naczelnym był Woroszylski, potem - Bocheński (sekretarzem redakcji była wtedy Teresa Bogucka).



"Spotykaliśmy się w coraz to innym mieszkaniu u osób postronnych - wspominał Bocheński. - Adresy tych mieszkań przekazywaliśmy sobie, w obawie podsłuchu, wypisane na karteczkach, któreśmy po zapamiętaniu treści natychmiast niszczyli. O Boże, te nasze obawy, to badanie ścian i podłóg, te rozmowy na migi, te tabliczki z dającym się szybko zetrzeć tekstem, to ukradkowe wyglądanie zza firanki, jakie samochody parkują na ulicy. Niektórzy nie wytrzymali napięcia nerwowego i wycofali się już w trakcie pierwszych prac".



Pytałyśmy, czy powstanie "Zapisu" podzieliło środowisko.



- Tak, choć robiliśmy wiele, żeby to zatrzeć - mówił nam Kazimierz Brandys. - Ale chcąc nie chcąc, stawialiśmy innych w sytuacji tych, którzy stchórzyli. Więc oni wymyślali różne argumenty, że to my zachowujemy się nieodpowiedzialnie. Powtarzali pogłoski, że KOR-owcy to narzędzie prowokacji. Komuś bliskiemu powiedziałem: "To ludzie, którzy wolą celę więzienną niż życie w latrynie", i nasza przyjaźń się urwała. Niektóre przyjaźnie udało mi się utrzymać, z Andrzejem Kijowskim, który był na pograniczu, i z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, choć pomysł powstania KOR-u bardzo mu się nie podobał. Przyjaciele mówili mi: "Wciągacie młodych w niebezpieczne sytuacje, oni za to zapłacą". Odpowiadałem: "Ależ to młodzi ludzie nas wciągnęli, nasze nazwiska mogą ich tylko chronić".



Wiktor Woroszylski w 1957 r. jako redaktor "Nowej Kultury" był świadkiem odrzucenia przez cenzurę tekstu Józefa Hena i teraz zaproponował mu wydanie go w "Zapisie".



- Akurat rok już leżała w Czytelniku moja książka "Ja, Michał z Montaigne", wstrzymana za podpis pod listem w sprawie konstytucji - opowiada nam Józef Hen. - Szef Czytelnika - Bębenek - oświadczył, że wyda mi ją, pod warunkiem że już nic nie będę podpisywał. Spytałem Woroszylskiego, czy może mi zagwarantować, że wydrukuje nie tylko mój tekst, ale też wyda mi książkę. Pozornie nic się między nami nie zmieniło, mówiliśmy sobie "cześć, cześć", ale nasze stosunki ochłodły.



Wielokrotnie już tu cytowany Kijowski tak komentował podnoszenie poprzeczki i oczekiwania opozycji w stosunku do pisarzy: "Czerwone Brygady obezwładniają Włochów aktami terroru, np. porywaniem zakładników albo strzelaniem w nogi, KOR podsuwa im listy do podpisu. Egzekucję aktu terrorystycznego KOR powierza państwu. Do niego należy: odmówić paszportu, stworzyć zakaz druku, zamknąć wyższą uczelnię, estradę, etc. KOR i państwo sprzęgły się w system dwustronnie działającej prowokacji. Ofiarą pada najaktywniejsza, najlepsza, najwrażliwsza część społeczeństwa - inteligencja: rezultatem tej agresji jest jej >>zneutralizowanie<<, czyli odsunięcie od wpływu na życie społeczne. Niespodziewane skutki akcji Kuronia mogą być bardziej katastroficzne w skutkach niż stalinizm i okupacja hitlerowska razem wzięte".
Przełamywanie tabu

- Napisałem "Nierzeczywistość" z inspiracji Adama Michnika - opowiadał nam Kazimierz Brandys. - Skończyłem ją w 1975 r. Pożyczałem maszynopis znajomym na tydzień, w sumie przeczytało to może jakieś pięćdziesiąt osób. Książka, w formie ankiety przeprowadzonej przez amerykańskiego socjologa z reżyserem, który wyjechał na Zachód na stypendium, odtwarzająca drogę umysłową polskiego inteligenta, była z założenia pisana jako niecenzuralna.



Brandys przełamał w swej książce tabu niepisania o Katyniu: "Świętą zasadą jest niemówienie prawdy. Dlaczego nie ujawnić okoliczności, w jakich zginęli polscy oficerowie w Katyniu, jeżeli nie ma Polaka, z członkami najwyższych władz partyjnych włącznie, który by nie wiedział o tym, że zostali zastrzeleni przez funkcjonariuszy KGB? Ale z punktu widzenia rządzących to wcale nie jest głupie. Rzecz nienazwana pozostaje zawsze mniej groźna niż słowo, które ją określa. Dopiero słowa nadają faktom społeczną siłę działania".



Brandys szkicował tam też obraz Polaka lat 70.: "Obserwowałem, jak rodzi się w kraju typ Polaka z teczką, gotowego na wszystko za trzynastą pensję czy wyjazd za granicę. Dusze sprzedawano tanio i bez targów. Widziałem, jak dojrzewa nowy typ Polaka poczciwego, który podnosi i opuszcza rękę zawsze razem z prezydium - Polaka, który w żadnej sprawie publicznej nie zajmie stanowiska. W moim kraju większość ludzi żyje z wykasowanym poczuciem wolności. Dobrzy, posłuszni Polacy, ci głosujący razem z prezydium, odpowiadają aparatowi: >>Racja, jesteśmy Polakami, biliśmy się pod Grunwaldem i Chocimiem, a teraz chcemy szynki<<. Tworzą patriotyczne, niepodległe parcie na towary i żywność. Proszę mi wierzyć, to nie są żarty, to jest obecna forma walki o byt narodowy".



Ale też antycypował powstanie demokratycznej opozycji: "Przed niczym aparat nie drży i nic nie przejmuje go straszniejszą grozą niż ta jedna myśl. Myśl o porozumieniu się ludzi. Możliwość wspólnego uświadomienia sobie własnych zadeptanych praw. Wolność, i o tym aparat także dobrze wie - wolność narodu powstaje z praw jednostek i tej jednej wolności nie da się podrobić. Oto czego boi się aparat: że gdy ludzie rozpoznają się i odnajdą po ciemku, wtedy nagle dookoła zapalą się światła i projekcję trzeba będzie przerwać".



Kiedy w 1977 r. powstała Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWa, "Nierzeczywistość" była pierwszą wydaną przez nią książką .



W 1978 r. Zarząd Główny ZLP rozesłał do pisarzy ankietę na temat ich współpracy z wydawnictwami. Brandys przedrukował ten dziwny dokument urzędniczej hipokryzji w dzienniku-powieści "Miesiące".



"Jak układa się w ostatnich latach współpraca Kolegi z wydawnictwami? Od sześciu lat żadne wydawnictwo w kraju nie zaproponowało mi podpisania umowy na nową książkę. Z filmem? Od dziesięciu lat odrzucane są wszystkie moje propozycje (nie przez reżyserów). Z radiem? Od sześciu lat nie otrzymuję żadnych propozycji. Z telewizją? Od siedmiu lat żadnych propozycji. O jakich trudnościach chciałby Kolega poinformować Zarząd Główny ZLP? O cenzurze. O karygodnej działalności cenzury w stosunku do osób i tekstów. O cenzurze nie tylko jako urzędzie. Jako o procederze niszczącym mienie publiczne - kulturę narodową".



Brandys pisze też skargę do ZLP, że od trzech lat bezskutecznie czeka na wydanie w Czytelniku powieści "Rondo" - ale nie dostaje odpowiedzi. W "Miesiącach" notuje, że nie zapraszają go na żadne wieczory autorskie, kiermasze, podpisywanie książek.
Wszystko w wolność się zamienia

W dzienniku Wiktora Woroszylskiego z lat 1978-80, w miarę jak poszerza się margines wywalczanej swobody, zaszyfrowane zapisy (tajemniczy "człowiek z walizką", który pojawia się rankiem, to oczywiście dostarczyciel nowej porcji bibuły do prowadzonego przez pisarza sklepiku z niezależnymi wydawnictwami) zastępuje otwarty tekst. Wciąż jednak pisarz złości się, gdy przyjaciele dzwonią do niego z pretensją, że w wydanym jako kolejny numer "Zapisu" "Kompleksie polskim" Konwickiego czy "Wielkim Strachu" Stryjkowskiego brakuje stron albo rozlewa się druk. To "przecież wskazuje wprost na mnie jako na kolportera" - notuje. Działa jawnie, podpisuje "Zapis", wydaje w NOWej tomik wierszy "Jesteś", nie chce jednak prowokować władzy do rewizji, w której można ponieść niepowetowane straty.



W "Zapisie" publikuje wiersz, który przepisywany na niebieskiej przebitce zyskuje własny żywot i znaleźć go będzie można (nie zawsze z podaniem nazwiska autora) za kilka lat w "solidarnościowych" gazetkach stanu wojennego.



 



W kamieniejącym grzęzawisku



naszej powszedniej głuchej wojny



w tym koczowisku w tym uścisku



nigdy nie byłem taki wolny



Bo wszystko w wolność się zamienia



gdy zniewolenia pełna miara:



ciężki dech ziemi krzyk kamienia



i ta zapluta lawa szara



I krnąbrny obrót słonecznika



i czujny sen i strzęp natchnienia



to - przestrzeń z klucza się odmyka



to - wszystko w wolność się zamienia



 



To poczucie odzyskanej wolności opisze też wkrótce w "Małej apokalipsie" Konwicki: "Jestem jednym z niewielu ludzi wolnych w tym kraju przezroczystego zniewolenia. Walczyłem długo i bezkrwawo o tę marną wolność osobistą. Walczyłem o moją wolność z pokusami, z ambicjami i z głodami, które wszystkich pchają na oślep ku rzeźniom".



Ten nastrój przenoszą pisarze publikujący w podziemiu na warszawskie salony i zebrania ZLP. W 1977 r. wybucha skandal w sprawie Warszawskiej Jesieni Poetyckiej, kiedy okazuje się, że prezes warszawskiego oddziału ZLP Lesław Bartelski na polecenie władz skreślił niemile widzianych przez nie poetów z listy uczestników. Jesień zbojkotowali też poeci, którym władza łaskawie zezwoliła na spotkania z czytelnikami. Leszek Prorok, członek władz oddziału, odnotował w dzienniku 15 lutego 1978: "W Domu Literatury przedzjazdowe plenum oddziału warszawskiego. Załuski jako niedopuszczalne uważa, by członkowie KOR-u odbywali w Klubie ZLP swoje zebrania, zaś w dwóch pokojach w domu w Oborach przez pewien czas rezydowała redakcja nieoficjalnego >>Zapisu<<". POP oddziału warszawskiego wydaje rezolucję potępiającą pisarzy drukujących w podziemiu, ale już na zebraniach oddziału ujmują się za nimi ich koledzy. "Jakże takiego Kazimierza Brandysa raptem odseparować od literatury - komentuje jeden z nich cenzorski zapis. - To zbrodnia. I ta kara nie bije w jednostkę, tylko bije w nas wszystkich, w literaturę, w kulturę".



Z oficjalnym życiem literackim łączy w tym czasie Woroszylskiego już tylko cieniutką niteczką anonimowa rubryka w tygodniku "Zwierciadło" - "Album poezji miłosnej" (który potem w wydaniu książkowym stanie się biblią nastolatków) oraz felietony w "Więzi" ("miałem dzięki nim ciągle doświadczenia autora normalnie cenzurowanego"). Czasem udaje mu się zmylić cenzora i opublikować coś, co dociekliwemu czytelnikowi daje do myślenia. I tak kiedy w październiku 1976 cytuje w felietonie w "Więzi" wywiad Marka Piwowskiego, reżysera filmu "Przepraszam, czy tu biją", na temat nielegalnych metod stosowanych przez milicję wobec przestępców, trudno nie skojarzyć, że podobne metody stosuje milicja wobec rodzącej się opozycji.



W 1979 r. Woroszylski publikuje w londyńskiej "Polonii" zbiór wokółpaździernikowych szkiców "Powrót do kraju", które czekały na publikację 20 lat. Dołącza do niego "List otwarty do Heinricha Boella", charakteryzujący sytuację pisarza, który zdecydował się na działalność opozycyjną: "Jestem notorycznie inwigilowany przez policję, moje rozmowy telefoniczne, a często nie tylko telefoniczne, są podsłuchiwane, sporządza się z nich raporty, bardziej lub mniej tendencyjne, które lądują później na biurkach dygnitarzy w komitecie centralnym partii; moja korespondencja jest kontrolowana i często ginie; moim znajomym w trakcie policyjnych przesłuchań opowiada się na mój temat złośliwe i oszczercze brednie, ostatnio kolportuje się je też w broszurach do użytku wewnątrzpartyjnego oraz w pismach anonimowych rozsyłanych przez pocztę".
Żywa torpeda, bardzo proszę

Choć Tadeusz Konwicki związany był z opozycją najróżniejszymi więzami, choć wydał w podziemiu cztery książki (najpierw w "Zapisie" "Kompleks polski" i "Małą apokalipsę", później w stanie wojennym "Rzekę podziemną, podziemne ptaki" oraz "Wschody i zachody księżyca"), upiera się w rozmowie z nami, że niewiele miał z tym wszystkim wspólnego. Nie lubił zbiorowych zachowań, nie uczestniczył w opozycyjnych zebraniach. Przypominamy mu więc rozliczne akcje, w których brał udział, jak to podpisanie listu w obronie braci Kowalczyków i w sprawie Polonii w ZSRR czy chodzenie razem z Wiktorem Woroszylskim na proces Teatru 8 Dnia, w którym aktorów nieprawomyślnego zespołu oskarżono o jazdę na gapę i czynne stawianie oporu władzy, podczas gdy w rzeczywistości to pobili ich kontrolerzy wraz z tajniakami.



No tak, Konwicki przyznaje, że jak już wywołano go do tablicy, to się nie opierał.



Pamięta, jak kiedyś udał się do Sejmu złożyć jakiś masowy protest. Nikt tych podpisów nie chciał od nich przyjąć, przeganiano ich z miejsca na miejsce, na szczęście dwie walizy z podpisami dźwigał nie on sam, tylko obecny minister obrony narodowej Janusz Onyszkiewicz. Wspomina też, że jak odbywał się na Śląsku proces Kazimierza Świtonia, ówczesnego działacza opozycji, dzisiejszego obrońcy krzyży na żwirowisku w Oświęcimiu, Andrzej Celiński, wtedy członek KOR-u i główny organizator TKN, dziś działacz SLD, poprosił go, by pojechał na proces jako obserwator.



- Ta przygoda z Celińskim dobrze charakteryzuje moje talenta aktywisty. Dostałem polecenie: Pan wsiądzie o 8.15 do pociągu do Katowic. A jak w Częstochowie pana wyciągnie policja, niech pan krzyczy: "Jestem Tadeusz Konwicki. Polski pisarz". Powiedziałem: "Mogę jechać. Mogę się dać zamknąć. Po cichutku. Ale krzyczeć, że jestem polskim pisarzem - nie będę". I on mi wtedy odpuścił ten wyjazd. Jeśli chodzi o uczestnictwo, zawsze byłem słaby. Na żywą torpedę - proszę bardzo, ale żeby przemawiać, uczestniczyć, krzyczeć... Nigdy!



Tadeusz Konwicki skupia się w rozmowie z nami na listach, których nie podpisał. W sprawie konstytucji, bo uznał, że reżim, który wpadł w rozpacz po pierwszych protestach, potem się z nimi oswoił i nie robiły już na nim wrażenia - stały się formą towarzyskiej prezentacji, on zaś do liturgii podpisywactwa nie zamierzał się włączać.



- Uznałem, że należy zmienić formy dokuczania reżimowi, demonstracyjnie odmówiłem złożenia podpisu i zacząłem pisać "Kompleks polski". A drugi raz nie podpisałem listu w obronie robotników Ursusa i Radomia. Michnik wezwał mnie do stawienia się do podpisu na 8 rano u Mariana Brandysa. Przeczytałem tekst - szlachetnie marksizujący, pisany językiem rewizjonizmu. Ja już byłem wtedy daleki od tego języka. Powiedziałem, że klasa robotnicza nie ujmowała się za nami. Adaś był zirytowany. Wcześniej, ale już za Gierka, byłem na jakiejś naradzie filmowców, gdzie cały czas odwoływano się do klasy robotniczej. Zapytałem, czy ktoś jest pochodzenia robotniczego poza mną. Zgłosił się wiceminister Wojtczak. Powiedziałem: Witam drugą osobę pochodzenia robotniczego, i spytałem: Kto z was, który plackiem pada przed robotnikiem, chowa syna na robotnika?



"Kompleks polski", który był pierwszą współczesną polską powieścią w drugim obiegu, pisarz oddał do Czytelnika, gdzie dotąd publikował wszystkie swoje książki. Tym razem jednak nie negocjował z cenzurą. Ta zaś uznała tę opowieść rozgrywającą się w dzień Wigilii w kolejce do jubilera (gdzie mają rzucić importowane z ZSRR złote obrączki, ale rzucają samowary), w której zgromadził się cały "przekrój społeczny" (w tym sam Konwicki, człowiek, któremu po wojnie zlecono wykonanie na nim wyroku, a także konfident i były śledczy UB), w dużych fragmentach za niecenzuralną. Proponowano autorowi, aby usunął stanowiące integralną część książki opowiadanie o Traugucie, który idzie do przegranego powstania ze słowami: "Nie wiem, czy jest sens. Wiem, że jest mus". Takie przesłanie kłóciło się wszak z afirmowanym za Gierka pragmatyzmem.



Konwickiego zaproszono na spotkanie do Anny i Tadeusza Walendowskich, w których warszawskim mieszkaniu odziedziczonym po Melchiorze Wańkowiczu regularnie odbywały się wieczory autorskie niezależnych twórców. Pisarz odczytał tam fragmenty "Kompleksu".



- Pamiętam to spotkanie - opowiada nam Konwicki. - Socjalistyczne na opak. Zostałem oskarżony o brak radykalizmu patriotycznego. Krzyczał na mnie Jacek Kuroń, którego wielbię i uważam za jednego z ojców przełomu. Poniewierał mną, że ja tchórzliwy, że zatrzymuję się w pół kroku. Przy całym szacunku, rozwścieczył mnie. Aż się od tego zradykalizowałem i napisałem "Małą apokalipsę".



Ktoś z zebranych zarzucił mu, że jeszcze nie wyskrobał z siebie cenzora. Pisarz odpowiadał, że znów jak kiedyś przychodzą komisarze w skórzanych kurtkach i chcą dawać pisarzowi wytyczne, jak ma pisać.



Kuroń przyznaje, że rzeczywiście miał na sobie skórzaną marynarkę, ale pytanie, co autor ocenzurował w książce na okoliczność cenzora, zadał tylko i wyłącznie dlatego, że nikt z zebranych nie kwapił się do zabrania głosu, więc chciał sprowokować dyskusję. Co mu się zresztą udało. Ich wymiana zdań tak utrwaliła się w pamięci Kuronia:



Konwicki: - Prawda, stosowałem autocenzurę. Nie cenzurowałbym tej książki, gdybym był pisarzem rosyjskim.



Kuroń: - Aha, znaczy Rosjanie mogą pisać bez cenzury? A gdyby pan napisał bez cenzury, to co, czołgi by weszły?



Konwicki: - Ja mówię o literaturze, a pan wszystko przerabia na politykę. Jest pan politykiem. I to złym.



Kuroń mówi dziś, że trochę go poniosło, a wszystko to było nieporozumieniem. Przeprosił potem Konwickiego, a ten powiedział: "Wygrał pan. Napisałem książkę bez autocenzury". To była właśnie "Mała apokalipsa", książka roku 1979 Wolnej Europy i pierwszy zdecydowany bestseller podziemia (osiem wydań od 1979 do 1989 roku).



To ten ironiczny, zdystansowany stosunek do opozycyjnych działań, w których sam wszak też brał tak naprawdę udział, pozwolił Konwickiemu napisać książkę, gdzie zaraz na pierwszych stronach odwiedza bohatera "dwuosobowa opozycyjna delegacja" i oznajmia, że został wytypowany, by podpalić się przed Komitetem Centralnym w dniu zakończenia zjazdu partii, który apelował o przyłączenie Polski do ZSRR.



"Dzięki nim podpisałem dziesiątki petycji, memoriałów i protestów - monologuje cicho bohater na widok kolegów, którzy przychodzą wymierzyć kolejny cios w jego wygodę - kierowanych przez lata do naszego małomównego pod tym względem reżimu. Kilka razy traciłem pracę, wiele razy byłem cichcem pozbawiany praw obywatelskich, prawie codziennie podlegałem jakimś drobnym, niewidocznym szykanom".



W delegacji jest autor opozycyjnej prozy i ofiara reżymu poruszająca się o lasce, niegdyś skatowana, tyle że nikt już nie pamięta, czy przez bezpiekę, czy przez antykomunistyczne podziemie. Spytałyśmy, czy prototypem jednego z wysłanników namawiających porte-parole autora do efektownego samospalenia jest, jak głosi plotka, Wiktor Woroszylski. Konwicki ani nie potwierdza, ani nie zaprzecza: - No cóż, jeśli chciałem taką scenę napisać, musiałem posłużyć się własnym doświadczeniem.



Jacek Kuroń sam z siebie przyznaje, że - jak dowiedział się od Woroszylskiego - posłużył za wzór drugiego członka opozycyjnej delegacji. "Mała apokalipsa" zresztą, mimo że padały tam gorzkie słowa o opozycjonistach ("To tacy sami aparatczycy jak państwowi. Etatowi, rutynizowani, dożywotni"), bardzo mu się podobała. Odbierał ją jako taką polską wersję "Biesów", w której miesza się rozpacz, szyderstwo i strzępy nadziei.



Bohater "Małej apokalipsy", nim dokona aktu samospalenia, jak wielu bohaterów Konwickiego, przemierza Warszawę w poszukiwaniu sensu życia. Wydaje się, że jest 22 lipca, ale niewiadomego roku, bowiem jedyny kalendarz spoczywa w sejfie szefa MSW. Orkiestra dęta gra nad Wisłą walca "Na sopkach Mandżurii", tłumek skanduje na przemian "Polska" i "Polsza", miasto jest w zasadzie w biało-czerwonych sztandarach, tyle że przeważa czerwień, bo pasek bieli jest cieniutki niczym nitka. Z Pałacu Kultury odpadają gzymsy, rozpada się most Poniatowskiego, wielkie budowle socjalizmu wyprzedaje się na surowce wtórne, szaleje inflacja, zaś jedynym dopływem dewiz dla konającego polskiego budżetu są zakupy prezerwatyw w Peweksie.



Niewykluczone, że przygoda z Celińskim wspomogła Konwickiego w stworzeniu portretu antybohatera, który tuż przed złożeniem ofiary z życia na ołtarzu ojczyzny mówi: "Polecili krzyczeć, a to dla mnie najgorsze. Ogień może zniosę, ale wstydu nie przeżyję. Bojownik musi być nachalny i bezczelny. A ja wiele okazji erotycznych zmarnowałem, bo wstydziłem się rozpiąć spodnie".



Dziś "Mała apokalipsa" jest lekturą dla IV klasy liceum. - Ta broszurka żyje, bo nie jest poczciwa - mówi nam autor. - Bo ja jestem zły Litwin ze złym okiem. Kto by się wtedy spodziewał, kiedy ja to pisałem, że doczekam czasów, kiedy patrioci z podziemia będą kraść na państwowych posadach państwowe pieniądze.



- Kiedy zacząłem wydawać książki w "Zapisie", znów, jak po wywołaniu mnie przez Gomułkę do tablicy w 1968 r., umilkł mój telefon. Na półtora roku, do Sierpnia. A potem ci sami, co nie dzwonili, stali się bohaterami podziemia. To bardzo ludzkie - opowiada nam Konwicki. I dodaje, że jego córka Marysia poszła w późnych latach 70. do wróżki i przy okazji spytała: "A tatuś?" No i wróżka przepowiedziała, że tatuś miał pieniądze, ma pieniądze i nawet po śmierci będzie miał pieniądze.



- Bo pamiętajcie o rzeczy trywialnej - mówi Konwicki. - Wszyscy się bali o to, z czego będą żyli. Mnie wyrzucili z filmu, wywalili z prezydium Stowarzyszenia Filmowców, wcześniej sam odszedłem z Iskier, bo nie podobało mi się to, co tam wyczyniali z kolegami pochodzenia żydowskiego. Znalazłem się na marginesie, ale pamiętałem o wróżce i nie musiałem się bać.



Toteż na pewno nie ze strachu Konwicki, w odróżnieniu od pozostałych naszych bohaterów, nigdy w czasie swych zagranicznych wyjazdów nie odwiedził siedziby paryskiej "Kultury" w Maisons-Laffitte. Prawda, był samoswój i lubił chodzić własnymi drogami niczym opisywany przez niego kot Iwan. Ale spytałyśmy dlaczego.



- Kiedy się czyta listy Zygmunta Hertza do Czesława Miłosza - odpowiedział nam - widać, że zajmował się on w kółko załatwianiem stypendium, honorarium, wsparcia. Czy widzicie szlachcica zagrodowego, jak pędzi po 10-15 dolarów stypendium? Za to realizowałem wskazania Giedroycia w sprawach polityki wschodniej. Wszystko, co piszę, pełne jest Litwy, Białorusi, a także Rosji i Ukrainy.
Powiew historii

W czerwcu 1979 r. Kazimierz Brandys tak w "Miesiącach" komentuje wizytę Jana Pawła II w Polsce i Warszawie: "Nad placem Zwycięstwa dominuje krzyż, władza milczy, jakby schowana przed narodem. Zdumiewa myśl, że swoją prawdę naród tak umiejętnie chronił i przechowywał. Nasuwa się ciężkie podejrzenie. Czy nie za pochopnie sądziło się tę masę, widząc w niej bezwład i słabość lub dopatrując się w jej zniewoleniu codzienną wegetacją - braku zasobów duchowych. Samochody, telewizory, lodówki... Nazywając to >>małą stabilizacją<<, prezentując Polskę jako społeczeństwo urządzających się drobnomieszczan, mimo woli dopomagano w oszustwie. Jest rzeczą nieodpartą, że - gdyby tylko zarysowała się szansa odzyskania rzeczywistego bytu - samochody, telewizory i lodówki rzucono by na barykady. Ktoś mi powiedział: "To nie wybuch uczuć religijnych. To manifestacja patriotyczna, powstanie narodowe bez wystrzału. Przyjechał podnieść nas z błota".



Od przyjazdu Papieża w powietrzu czuło się, że coś musi się zmienić. Była nadzieja, ale też i niepokój. Jak w wierszu Wiktora Woroszylskiego "Z historii":



 



Jeszcze szkła ostatnie drżą



Skończyło się balowanie



Panienki jak malowanie



Bieliznę na szarpie drą



Jeszcze w dudach tony drżą



A tancerze niedorośli



Brodami jak mchem obrośli



Idą ginąć śród zarośli (...)



W jasnych oczach zapytanie



Tacy młodzi Chryste Panie



Co tu gromem, co tu grą



Szarej grudy falowanie



Obłoki nad głową drżą



Trzeszczy świata szalowanie



Skończyło się balowanie



 



">>Zapis<<, Niezależna Oficyna Wydawnicza, drukarenki powielające nasze książki w dwóch czy pięciu tysiącach egzemplarzy, wszystko wisi na cieniutkim włosku - notował z Brandys w "Miesiącach" w kwietniu 1980. - Wieczorem dowiaduję się przez podsłuchiwany telefon o aresztowaniu kogoś z NOWej. Jeśli nawet wszystko się rozpadnie, dalej będę pisał i sam wystukam na maszynie tekst z trzema kopiami. Cztery egzemplarze przeczyta kilkadziesiąt osób, jeden czy dwa ktoś przechowa. Taka myśl podtrzymuje siły do pisania. Wczoraj dzwonił Marian, że pewna znana mu czytelniczka >>Zapisu<< po przeczytaniu >>Miesięcy<< złożyła na jego ręce 1000 złotych - dla mnie. O nie, z nikim bym się nie zamienił na wydanie masowe".



Aresztowanym okazał się szef NOWej Mirosław Chojecki, któremu postawiono zarzut kradzieży powielacza, a akcja na rzecz jego uwolnienia była jedną z efektowniejszych akcji opozycji i środowiska literackiego. Kazimierz Brandys złożył list do Zarządu Głównego ZLP, by ujął się za aresztowanym, a Jerzy Ficowski zbierał pod nim podpisy wśród kolegów - w sumie podpisało stu kilkudziesięciu pisarzy. W dzienniku Woroszylskiego pod datą 9 kwietnia 1980 jest notatka, że Konwicki i Stryjkowski poszli złożyć do prokuratury pismo (podpisane też przez Jerzego Andrzejewskiego) z poręczeniem za Chojeckiego.



- No rzeczywiście - przypomina sobie Konwicki. - To była paranoja. W rolach dzielnych aktywistów wystąpili: malutki, kruchy Julek Stryjkowski, nieśmiały i delikatny Maniek Brandys, Władysław Bartoszewski, no i ja. A tam, jak obca okupacja, nie tu, nie tam, nic bez przepustki... Ganiali nas po różnych pokojach, w końcu rozsadzili. Prokuratorzy nas przesłuchiwali, konfrontowali zeznania, mówili mi: "A pan Bartoszewski mówi coś innego". W końcu chyba nam się udało złożyć to poręczenie.



Na walnym zebraniu warszawskiego oddziału ZLP 4 maja 1980, które odbywało się nie tylko w tym samym, co przed laty zebranie w sprawie "Dziadów" budynku ZAIKS-u, ale i w tym samym bojowym nastroju, wśród gromkich oklasków sali Stefan Bratkowski, Andrzej Szczypiorski, Jerzy Ficowski, Marian Brandys i kolejni mówcy domagali się uwolnienia Mirosława Chojeckiego.



"Przemawiałem tu 12 lat temu - zaczyna Stefan Kisielewski, wspominając swoje rozsławione przez Gomułkę słowa o "dyktaturze ciemniaków" - i mówiłem o kneblu cenzury. Potem przestałem mówić, bo wszyscy mieli już dość mego pesymizmu. Zdecydowałem się zabrać głos, bo zaistniały fakty, które nawet mnie, pesymistę, zaczęły nastrajać optymistycznie". I tu odczytał długą listę książek i prasy z drugiego obiegu.



Wstaje Jacek Bocheński: "Sądzę, że powinienem przed tym gremium zdać sprawę z przedsięwzięcia, w którym uczestniczę. To, co trzymam w ręku, to 13., ostatni numer >>Zapisu<< wydany przez NOWą". Po czym czyta listę 103 osób, które dotychczas w nim drukowały, prosi o wypełnienie ankiety o "Zapisie" i zachęca wszystkich do współpracy.



Andrzej Wasilewski, I sekretarz POP-u znany z poprzednich zebrań z fraz typu: "Zachęcam pisarzy, by nie szli w kierunku podpisywania listów", tym razem ostrzega, że "jak ZLP będzie forum dla ludzi z >>Zapisu<<, zmniejszy się szansa załatwienia postulatów większości pisarzy. Zastanówcie się nad tym, Koleżanki i Koledzy". Ale tego dnia na tej sali jest osamotniony.



"Chwilami mogło się przyśnić - zanotował Kazimierz Brandys - że w budynku ZAIKS-u obraduje literacka konstytuanta Polski niepodległej". W kuluarach posłyszał, jak ktoś mówi: "Tu wieje historią".



Do Sierpnia '80 pozostały jeszcze tylko cztery miesiące.




 




 




 




Korzystałyśmy m.in. z materiałów: Jacek Bocheński, "Na początku był >>Zapis<<", niepublikowane wspomnienie; Marian Brandys, "Dziennik 1977-78" i "Dziennik 1978", Iskry 1996 i 1997; Tadeusz Sobolewski , "Dziecko PRL-u", Wyd. SIC, Warszawa 2000; Wiktor Woroszylski, niepublikowane dzienniki, "Zapis", nr. 1-20



GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów










Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
index towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy

więcej podobnych podstron