towarzysze nieudanej podrozy 07










ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA - Śmierć bogów (PRL, intelektualiści)








Gazeta Wyborcza - 11/03/2000
 
 
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (7)
Śmierć bogów
 
 
 
Jeszcze niedawno byli gorącymi wyznawcami nowej wiary. Teraz potrafią publicznie wołać: "Stalin to morderca!"



 



Przepisywany jest ręcznie i na maszynie, odbijany na powielaczu, sprzedawany na ciuchach za astronomiczną wówczas sumę 500 złotych. Referat Chruszczowa staje się - obok "Poematu dla dorosłych" Ważyka - jednym z pierwszych w Polsce samizdatów. Rewelacje o stosowaniu w ZSRR masowych represji, wymuszaniu zeznań torturami, fingowaniu procesów politycznych, sądowych mordach padają w Polsce na przygotowany grunt. Półtora roku wcześniej Radio Wolna Europa ujawni w audycji "Za kulisami bezpieki i partii" wyznania zbiegłego na Zachód pracownika Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Józefa Światły o zbrodniach polskiej bezpieki i zmusi wręcz Biuro Polityczne do zajęcia się tą sprawą. Decyzję o tym, by przedstawiony na XX zjeździe KPZR w lutym 1956 r. tekst referatu "O kulcie jednostki i jego następstwach" rozpowszechniać wśród aktywu i działaczy - i tylko wśród nich; numerowane egzemplarze trzeba było zdawać po przeczytaniu - polscy towarzysze podejmują 25 marca 1956. Dystrybucja jednak całkowicie wymyka się im spod kontroli.



Już 28 marca Maria Dąbrowska, po przeczytaniu wydrukowanej drobnym drukiem 30-stronicowej broszury z nadrukiem "tajne", notuje w dzienniku: "Nie widzę powodu do utraty równowagi - najwyżej mała satysfakcja, że ujawniono wreszcie to, cośmy dawno wiedziały". Wśród ludzi partii jednak po lekturze Chruszczowa przeważa rozpacz, załamanie, szok. Jan Kott na przykład, jak notuje w dzienniku Andrzej Kijowski, nie śpi dwie noce. Egzekutywa Podstawowej Organizacji Partyjnej przy oddziale warszawskim Związku Literatów Polskich, by zapoznać z referatem członków Związku, decyduje się zwołać otwarte zebranie partyjne, na które ściągają tłumy.



Referat Chruszczowa zaczyna czytać członek egzekutywy Tadeusz Drewnowski: "Spośród 139 członków i kandydatów na członków KC Komunistycznej Partii ZSRR wybranych na XVII zjeździe aresztowano i rozstrzelano 98 osób, to jest 70 procent. Spośród 1966 delegatów na zjazd aresztowano 1108 osób. Stało się to w wyniku nadużycia władzy przez Stalina...". Kiedy zasycha mu w gardle, lekturę kontynuuje, łamiącym się głosem, Andrzej Mandalian. Czyta cytowany przez Chruszczowa, pisany tuż przed rozstrzelaniem, list komunistycznego działacza Ejchego do Stalina: "Nie wytrzymując tortur, jakie stosowali wobec mnie Uszakow i Nikołajew, a szczególnie ten pierwszy, który wykorzystał to, że po złamaniu źle zrosły mi się kręgi, i zadawał mi ból nie do zniesienia, zostałem zmuszony do oszkalowania siebie i innych". Wśród nazwisk stalinowskich oprawców znajduje Mandalian nazwisko śledczego prowadzącego sprawę jego ojca, ormiańskiego komunisty, rozstrzelanego w 1939 r.



Wkrótce potem Mandalian napisze wiersz "Samokrytyka z roku 1956".



 



O, na Boga, co to się dzieje,



czarny wiatr mi po sercu wieje,



wieje w oczy mi czarny wiatr.



Co się stało?



Śród miejskiej ciżby wiersz sprzed lat



jak kur mi zapiał



i zaprawdę powiadam:



czyżbym



Piotrem był,



tym, który się zaparł?



 



Nasi bohaterowie powinni się byli spotkać na tym zebraniu. Ale Tadeusz Konwicki tego nie pamięta.



- Wiele bym dał, żeby zobaczyć to, co mi opowiadacie. Tego Andrzeja czytającego referat Chruszczowa. Sądzę, że na tych kluczowych, sztandarowych spotkaniach musiałem być. Choć z drugiej strony, szybko się męczę, więc pewnie nie do końca. Wyznaję, jestem grzeszny, w młodości miewałem różne przygody, wstyd powiedzieć, miłosne i zdarzało mi się w czasie podniosłych zebrań partyjnych dezerterować na randkę. Czy na mnie referat Chruszczowa zrobił wrażenie? Ja się tym różniłem od moich kolegów, że byłem z Wilna i władzę radziecką znałem nie ze słyszenia, ale na własnej skórze. Nie mogę się zasłaniać, że nie miałem pojęcia, co się dzieje.



W tymże marcu 1956 ma miejsce sesja Rady Kultury i Sztuki, która zamienia się w wielki rozrachunek z przeszłością. Antoni Słonimski stwierdza tam, że nigdy dotychczas w dziejach nie było takiej nietolerancji, że głównym czynnikiem zniewolenia pisarzy był strach, jeśli nie przed bezpośrednią likwidacją, to przed utratą zarobków i przywilejów. Atakuje socrealizm, to stworzone przez sowieckiego nadzorcę kultury Andrieja Żdanowa "precyzyjne narzędzie do niszczenia sztuki", które dano do ręki urzędnikom, ci zaś "ze smakiem i gorliwością zaostrzoną strachem wykonywali swój niszczycielski proceder". Apeluje o zmiany we władzach ZLP i przywrócenie wolności słowa, kończy zaś optymistycznie: "Wychodzimy z mroków średniowiecza".



Na tej sesji niektórzy inżynierowie ludzkich dusz próbują brać na siebie odpowiedzialność (Jan Kott bije się w piersi: "dawaliśmy moralną zgodę na krzywdę i zbrodnię"), inni próbują się od niej wymigać (Jerzy Putrament), jeszcze inni skupiają się na obronie partii (Stefan Żółkiewski). Artur Sandauer podaje w wątpliwość, czy ci, którzy "popsuli zegarek", mają prawo go naprawiać, i wygłasza wielekroć potem cytowane zdanie: "Rozum podrożał, odwaga staniała".



20 kwietnia 1956 r. sala Pałacu Prymasowskiego przy Senatorskiej pęka w szwach. Rozpoczyna się kolejne tej wiosny otwarte zebranie partyjnej organizacji pisarzy. Otwiera je przybyły z ramienia KC PZPR Jerzy Morawski. Po nim zabiera głos Leon Kruczkowski, służalczo kierujący związkiem od zjazdu szczecińskiego w 1949 r. I tym razem okazuje się niezdolny do oderwania od partyjnych frazesów i powtarza jak katarynka: "nasza partia", "zwycięska partia", "przezwyciężymy kryzys partii", "towarzysze radzieccy odbudują partię". "Gdy zaczął nudzić i mówić w sposób uzgodniony i drętwy - czytamy we wspomnieniach Jerzego Zawieyskiego - na sali pojawia się hałas i tupanie. Zszedł z trybuny, nie dokończywszy przemówienia. Zapanowała ogólna wesołość i radość, że poskromiono znanego sztywniaka i nie dopuszczono do przemówienia, które usiłowało skleić pęknięcia nowej rzeczywistości". Ale nie na tym koniec jego upokorzeń. Za chwilę Paweł Hertz przypomni, że naciski na pisarzy wychodziły od wewnątrz, od organizacji pisarzy, i że trzeba zmienić władze ZLP.



Wielogodzinna, ciągnąca się długo w noc namiętna dyskusja kontynuowana jest 27 kwietnia. "Nastrój - zapisuje w dzienniku Mieczysław Jastrun - buntowniczy, wolny. Powiedziałem, co mam na wątrobie. Sala była ze mną. To szczególnego rodzaju rozkosz duchowa: poczucie wspólnoty w sprawie walki o wolność, jedynej godnej człowieka".



W tych wszystkich zebraniach nie uczestniczy Wiktor Woroszylski. Nie wrócił jeszcze z ZSRR. Referat Chruszczowa oczywiście zna, mówi wszak o nim cała Moskwa. Któregoś dnia windziarka w akademiku spyta go o jakieś detale - pójdzie wtedy do polskiej ambasady i zażąda, by zapoznano go z referatem. Teraz, kiedy jego koledzy słuchają o zbrodniach Stalina, on ogląda ich ślady w radzieckiej Azji. Po Karagandzie, mieście-obozie, gdzie w kopalniach węgla pracowali więźniowie, obwozi go zaprzyjaźniony poeta, były łagiernik. I opowiada: "Tę część wznosili kułacy, tę Polacy, a tę - Litwini, Łotysze i Estończycy; to budowali jeńcy niemieccy, tamto - leningradczycy". Woroszylski patrzy na kolejne warstwy cywilizacji radzieckiej, na miasto, które dla wielu swoich budowniczych stało się grobem. Szykuje się do powrotu do Polski.
Październik przed Październikiem

Przez cały 1955 rok mnożą się sygnały poluzowania cenzury. Rozpoczęta jeszcze zimą 1954 r. ankieta "Nowej Kultury" "Pisarze wobec dziesięciolecia" staje się prawdziwym wydarzeniem. Julian Przyboś powie tam na temat socrealistycznych wierszy: "Nie różniły się od dawnych kołtuńskich wierszy >>bogoojczyźnianych<<. Gdyby zmienić w nich kilka słów, takich jak >>socjalizm<<, >>plan sześcioletni<< itp., tromtadracka ich treść byłaby łudząco podobna do przedwojennych kurierkowych wierszy na 3 Maja".



W ZSRR realizm socjalistyczny obowiązywał 20 lat z okładem, w Polsce - trzy, cztery lata. Opublikowany w "Życiu Literackim" w 1952 r. artykuł Ludwika Flaszena "Nowy Zoil, czyli o schematyzmie" przyjmuje się za początek końca tej miniepoki. W polskiej literaturze Październik rozpoczął się na długo przed Październikiem - "Poematem dla dorosłych" Ważyka; drukowanymi w "Twórczości" "Pieśniami zimowymi i jesiennymi" Pawła Hertza; wierszami Mieczysława Jastruna zebranymi później w tomiku "Gorący popiół"; debiutem na łamach "Życia Literackiego" nowego pokolenia poetyckiego: z Mironem Białoszewskim, Jerzym Harasymowiczem i Zbigniewem Herbertem.



Jednak partia nie zamierza tak łatwo zrezygnować ze sprawowania władzy nad literatami. W kwietniu 1955 r. Jakub Berman, odpowiedzialny w Politbiurze za kulturę, zwołuje naradę z władzami ZLP pod hasłem: "Przeciwstawić się aktywizacji wroga w literaturze". Zapada decyzja, że Jerzy Putrament przygotuje na zebranie POP oddziału warszawskiego ZLP referat o "recydywie burżuazyjnego pojmowania sztuki". Nad jego tezami przez wiele godzin dyskutuje Biuro Polityczne. Wkrótce z egzekutywą POP spotyka się w tej sprawie sam towarzysz Bierut. Andrzej Mandalian zapamięta z tego spotkania agresywny atak najwyższych władz państwowych na opowiadanie Marii Dąbrowskiej "Na wsi wesele" oraz omdlenie przerażonego ich niezadowoleniem Putramenta.



Prawdziwego tempa nadaje odwilży (tak się już mówi o tym czasie - "odwilż" - bo PIW opublikował już rozrachunkową powieść Ilii Erenburga pod tym tytułem) trwający od 31 lipca do 14 sierpnia 1955 Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów, na który zjeżdża 150 tys. młodych ludzi z Polski i 30 tys. ze świata. Mandalian przypomina sobie, jak z Wiktorem Woroszylskim pilotowali grupę cudzoziemskich studentów do Wilanowa i ten w czasie jakiejś dyskusji wybuchnął gniewnie, niemal histerycznie. "Stalin to morderca" - krzyknął ku zdumieniu delegatów (i pilnujących ich ubeków), którzy dopiero co mogli obejrzeć świeżo oddany do użytku Pałac Kultury i Nauki im. Stalina.



Tego lata w Warszawie można się było - po raz pierwszy od lat - spotkać z zachodnim światem i zachodnią kulturą, obejrzeć wystawę w Arsenale - manifest sztuki antysocrealistycznej - iść na spektakle studenckich teatrów Bim-bomu i STS-u. Tego lata budziły się nadzieje, że komunizm jest reformowalny. W sierpniu Jerzy Giedroyc, redaktor paryskiej "Kultury", otrzymał podpisany "Stary znajomy z Buntu Młodych" list z kraju i przekazał go Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu z RWE. Zaowocowało to zmianą strategii rozgłośni, która postawiła na wspieranie wszelkich działań o opozycyjnym charakterze, także tych podejmowanych przez partyjną elitę intelektualną.



"Slogany z epoki stalinizmu nie wystarczą. Polemika z reżimem komunistycznym, jeśli ma odnieść skutek, winna być polemiką dużego kalibru moralnego i filozoficzno-światopoglądowego, nie zaś jałowym wymyślaniem". Pora zrezygnować z poglądu, że "komunizm zatruwa wszystko do dna, a więc nie może być z nim kompromisu czy nawet rozmowy. Tylko w przekształceniu komunizmu widzę dalsze perspektywy >>biologicznego życia<< dla Polski. Na to przekształcenie musimy wpływać: rozmawiać trzeba nawet z diabłem, walka jest możliwa, my ją prowadzimy, choć wy tego nie dostrzegacie - dopomagajcie nam w tym. Musicie zrozumieć kraj, który toczy dialog z marksizmem na co dzień. Wasz głos musi być sprawiedliwy - nie agitatorski i demagogiczny. Chodzi o sprawę ocalenia moralnego i duchowego milionów ludzi".



Dziś wiadomo, że autorem listu był Stefan Kisielewski, człowiek, który potykał się z komunizmem przez całe życie, nawet w najczarniejszą noc stalinizmu, kiedy wyglądało to na walkę z wiatrakami.
Jerzy Andrzejewski: otrzeźwiający cios

W 1954 r. Jerzy Andrzejewski przeredagowuje "Popiół i diament" na książkę jeszcze bardziej "słuszną" i wprowadza partyjną frazeologię z okresu późniejszego niż akcja powieści. W wersji z 1946 r. wina przedwojennego sędziego Kosseckiego, kapo w obozie koncentracyjnym, ma charakter moralny, w wersji poprawionej - Kossecki zostaje oddany w ręce UB, a jego wina rozpatrywana jest w kategoriach klasowych jako "bankructwo drobnomieszczucha".



W tym samym jednak roku pisarz nie decyduje się zostać delegatem na zjazd partii i zaskakuje zarówno partyjnych protektorów, jak i przyjaciół opowiadaniem o śnie prelegenta - "Wielki lament papierowej głowy". Na jakiejś masówce czy operatywce mówca wylewa z siebie potok frazesów, a słuchacze jeden po drugim zasłaniają się gazetami, zamieniają w papierowe maski, w końcu on sam spogląda w lustro i widzi, że też ma papierową głowę. Opowiadanie zatrzymuje cenzura (będzie krążyło w maszynopisie), ale rok później przepuszcza inne, całkowicie niezgodne z wymogami epoki, "Złoty lis", będące hymnem pochwalnym na cześć jeszcze niedawno będącej w pogardzie, by nie powiedzieć zakazanej, wyobraźni.



Z tego właśnie okresu pochodzi wzmianka w dzienniku kompozytora Zygmunta Mycielskiego: "Koło 23-ciej zapukał Andrzejewski. Powiedział: >>Jest mi tak źle, że nie wiedziałem, co robić<<. Zaczął płakać. Byłem wstrząśnięty tym stanem pisarza, który sam się w tę sytuację wpędził, ale też daje dowód, że nie stracił nic z tego wewnętrznego poziomu moralnego, który chciał wzmocnić w sobie pewnością przyjęcia panującej linii partyjnej. Myślał, że to będzie jak nawrócenie, jak chrzest, i że on będzie busolą moralną partii. Poleciał od razu daleko - dał slogan, gorliwość, upajał własne ambicje kilku stanowiskami. Wszystko oczywiście na nic. Tragiczny" (4 kwietnia 1955).



Andrzejewski podejmuje rozliczenie z komunizmem w powieści "Ciemności kryją ziemię". Jej akcja toczy się w Hiszpanii końca XV wieku, a jej bohater ojciec Diego, człowiek o żarliwej wierze i czystej duszy, zdradza się przed wielkim inkwizytorem Torquemadą ze swoich wątpliwości co do praktyk inkwizycyjnych. Wtedy ten mianuje go swoim sekretarzem, a ich dialogi przypominają rozmowy aresztowanego komunisty Rubaszowa i śledczego Gletkina z "Ciemności w południe", powieści Artura Koestlera o czasach Wielkiej Czystki. Jak Rubaszow w celi więziennej, tak ojciec Diego w celi klasztornej zostaje przekonany do nowej wiary oraz konieczności ponoszenia ofiar i staje się żarliwym wykonawcą doktryny.



"Czuł się bezgranicznie szczęśliwy - opisuje Andrzejewski tę przemianę - pełen wolności i bezpieczeństwa, jakby nad zamętem, który go dotychczas zewsząd napastował, zatrzasnęły się nagle i na zawsze ciężkie drzwi". W "Wyznaniach osobistych" (opublikowanych w 1976 r.) Andrzejewski napisze, że okres socrealizmu był jedyny w jego życiu, kiedy nie dręczyły go niepokoje egzystencjalne i czuł się naprawdę szczęśliwy.



Czyż to wyznanie nie tłumaczy monologu jednego z bohaterów powieści: "Trzeba przez to wszystko przejść, żeby zrozumieć. Zanurzyć się trzeba w to bagno, rozumiesz? Zrobisz w jak najlepszej wierze kilka nieostrożnych kroków i już się nie możesz cofnąć. Możesz się tylko szamotać i coraz głębiej pogrążać. Bredziłeś o odwadze. Jest tylko strach. Owszem, z początku usiłujesz się przed nim bronić. Potem wyżera w tobie wszystko, wszystkie myśli i uczucia. W zamian możesz żyć i przyczyniać się do budowy Królestwa Bożego".



Dlaczego Andrzejewski zaczął odchodzić od nowej wiary?



Może zrobił na nim wrażenie widok siebie samego w lustrze podstawionym mu przez Miłosza? Bo wiadomo, że przeczytał "Zniewolony umysł", a w nim rozdział o sobie "Alfa, czyli moralista", w którym Miłosz nie oszczędzał dawnego przyjaciela. "To był dla niego cios, ale otrzeźwiający" - napisze po latach poeta w przedmowie do tomu korespondencji z pisarzami. Kiedy zresztą Andrzejewski po Październiku wyjedzie za granicę, zaraz odwiedzi Miłosza i przyjaźń się odnowi.



Może zachwiały jego wiarę rozmowy z przybyłym z ZSRR Wiktorem Woroszylskim, od którego kiedyś tę wiarę chłonął, a który teraz nie krył rozczarowania?



A może po prostu szala balansująca między szczęściem i strachem przechyliła się w stronę strachu i postanowił się od niego uwolnić?
Kazimierz Brandys: obrona przed faktami

Wiceprezes ZLP, członek egzekutywy POP, niedawny delegat na zjazd PZPR, przewodniczący Stołecznego Komitetu Frontu Narodowego Kazimierz Brandys, który już za chwilę zrzeknie się wszystkich tych zaszczytów, w 1955 r. drukuje w "Nowej Kulturze" opowiadanie o emigrancie - "Nim będzie zapomniany". "Ta mysz - czytamy tam - uciekła z prawdziwie trudnego kursu. Nie róbcie z niego ideologa, to mysz. Za rok nie starczy mu śliny, żeby na nas pluć".



"Mysz" to malarz Wejmont, który w czasie wojny miał litewski paszport na nazwisko Wejmontinas, co uratowało go z rąk gestapo w czasie łapanki. W bohaterze powszechnie rozpoznawano Miłosza (w tę stronę szedł propagandowy atak na niego, kiedy został na Zachodzie - nie pierwszy raz zdradził, w czasie okupacji w Warszawie chronił go litewski paszport; tymczasem Miłosz nie miał litewskich papierów, pracował jako tragarz w bibliotece dla ausweisu). Sam Brandys skądinąd zaprzeczał, że chodziło mu o Miłosza. Nam powiedział, że napisał to z goryczy po przeczytaniu "Zniewolonego umysłu", ale na jego bohatera złożyła się czwórka, która wybrała wolność: Andrzej Panufnik, Stanisław Jerzy Lec, Roman Palester i Czesław Miłosz.



Miłosz z kolei opowiada nam, śmiejąc się tubalnie, że sam sobie winien. W czasie wojny dostał do recenzji powieść Brandysa, uważanego za nadzieję młodej prozy. - Akcja działa się w środowisku urzędniczo-handlowym, dużo było tam freudyzmu, psychoanalizy. Napisałem: "Niech Pan da spokój psychoanalizie, Pana talent jest realistyczny, niech Pan pisze realistycznie". No to napisał.



W styczniu 1956 r. ukazuje się w "Twórczości" rozliczeniowe opowiadanie Brandysa "Obrona Grenady", w którym zderzają się racje młodych, ideowych komunistów i partyjnych doktrynerów. Aktorzy chcą wystawić "Łaźnię" Majakowskiego, czemu sprzeciwia się doktor Faul ("wszystko, co nie pomaga produkcji, jest nieużyteczne"), dygnitarz od kultury, jak się okaże wkrótce - fałszerz rewolucji, w którym chciano widzieć wszechwładnego Bermana. Temat wybrany został nieprzypadkowo: gdy Kazimierz Dejmek chciał zrealizować rok wcześniej w łódzkim Teatrze Nowym "Łaźnię", pierwsze próby prowadził potajemnie, bo nie miał zgody cenzury.



Dziś trudno zrozumieć, dlaczego akurat to opowiadanie wywołało tak burzliwą dyskusję. W każdym razie dobrze ilustruje to fakt, że w 1956 r. spory ideowe intelektualistów zaangażowanych w komunizm nie dotyczyły bynajmniej jego odrzucenia, tylko poszukiwania, gdzie jest to miejsce dla uczciwego partyjnego. Ujawnienie "spekulacji wroga klasowego na odwilży" oraz "największej tragedii komunisty - współdziałania z wstecznictwem" - oto co poruszało recenzentów.



W czasach "Solidarności" jakiś czytelnik na wieczorze autorskim spyta Brandysa, kiedy po raz pierwszy ogarnęły go wątpliwości. Ten odpowie, że decydującym momentem były dla niego rozmowy z ludźmi zwalnianymi z więzień w latach 1954-56.



"Jednakże właściwa odpowiedź powinna brzmieć inaczej - skomentuje to w dzienniku-eseju "Miesiące". - Wątpliwości czułem od początku, a im wyraźniej je czułem, tym silniej je w sobie zagłuszałem. Każda wątpliwość naruszała logikę i etykę przyjętego założenia i obciążała poczuciem winy. W 1955 r. jeszcze próbowałem bronić się przed faktami. W gruncie rzeczy już tylko broniłem siebie i chyba przed sobą samym".



Kazimierz Brandys opowiada nam, jak Zenon Kliszko, wtedy już członek KC, w pierwszym przemówieniu po Październiku, kwestionując osiągnięcia socrealizmu w literaturze, zrobił jeden wyjątek - dla jego powieści "Obywatele". Zaproponowano mu wtedy kolejne wydanie w 100 tys. egzemplarzy, a kiedy odmówił - Kliszko oświadczył, że towarzysz Brandys wyparł się "Obywateli".



Powieść tę Brandys skończył akurat w momencie, kiedy zaczęto wypuszczać ludzi z więzień. Tymczasem jest to książka, w której przekształcono w fabułę najgorsze wzorce stalinowskiej propagandy; wątpiący w nowy ustrój bohater negatywny zostaje zdemaskowany jako przedwojenny "dwójkarz", a jego przyjaciel, bohater pozytywny, odcina się od wroga.



- Nie mogłem pozwolić na wznowienie książki, w której opisywałem proces polityczny jako uczciwy i zgodny z prawem - opowiada nam Brandys. - Słuchałem o niewinnych ludziach, których torturami zmuszano do zeznań i ziemia usunęła mi się spod nóg. Był wśród nich generał Kuropieska, przyjaciel z oflagu mego brata Mariana. Był Bronisław Zieliński, tłumacz Hemingwaya, którego Humer kopał w twarz. I Szczęsny Dobrowolski, torturowany w śledztwie. Znałem go sprzed wojny. Był działaczem komunistycznej organizacji akademickiej Życie, ja należałem do pozostającego w orbicie PPS-u ZNMS-u, wspólnie braliśmy udział w akcjach pod uniwersytetem przeciwko bojówkom. Jego zwierzchnikiem w Życiu był Anatol Fejgin, spotkał go znów w więzieniu - jako śledczego. Oskarżony w ramach walk frakcyjnych o udział w spisku i agenturę Szczęsny po wyjściu z więzienia zażądał zwrotu legitymacji partyjnej.



Pytamy Brandysa, czy nie wiedział tego wszystkiego wcześniej.



- Wiedzieliśmy o aresztowaniach, ale nie o torturach. "Kuźnica" i ludzie z mego środowiska dopatrywali się analogii z rewolucją francuską. Wyroki śmierci jawiły nam się jako wyroki na Dantona, Kamila Desmoulins, panią Roland. Rozrachunki z trockistami porównywaliśmy do zniszczenia Żyrondy. Prowadziłem takie monologi wewnętrzne, bo czułem, że coś jest nie w porządku.



Wielkim przełomem 1956 r. stało się uwalnianie i rehabilitacja AK-owców, artykuły o AK i Powstaniu Warszawskim (najgłośniejszy, "Na spotkanie ludziom z AK", napisali trzej dwudziestokilkulatkowie z "Po prostu": Jerzy Ambroziewicz, Walery Namiotkiewicz i Jan Olszewski, zresztą późniejszy premier). Maria Dąbrowska notowała w dzienniku (24 kwietnia 1956 r.): "Na razie mamy do czynienia z burzą w łonie >>kościoła<<. Drze się szaty z powodu mordowania przez Stalina komunistów. A co z milionami pomordowanych niekomunistów?". Jednak nasi bohaterowie dużo bardziej przeżywają to, że komunizm niszczył komunistów. Brandys wyjaśnia nam, że i dziś wciąż fascynuje go pytanie, czy rewolucja musi zawsze pożerać samą siebie.



Na zorganizowanej w grudniu 1955 r. przez KC naradzie ideologicznej z udziałem Jakuba Bermana i ponad setki twórców Brandys zada te nurtujące go pytania: "Dlaczego dyktatura proletariatu jest pieczęcią milczenia? Dlaczego pewne rzeczy są tylko dla wtajemniczonych? Dlaczego praworządność jest w dalszym ciągu stosowana połowicznie? Sam spotykam ludzi, którzy po odsiedzeniu kilku lat w więzieniu nie uzyskują ani rekompensaty moralnej, ani rehabilitacji".
Tadeusz Konwicki: obolały obserwator

W 1954 r. Tadeusz Konwicki napisał powieść "Z oblężonego miasta", której bohater ma jego wileński życiorys, odchodzi od swego oddziału AK, wstępuje do partii. Przy okazji wyjazdu służbowego zostaje za granicą, ale i ten krok będzie kolejnym aktem samooszukiwania się, kolejną zdradą. Wszystkiego tego dowiadujemy się z wymuszonej okolicznościami spowiedzi, jaką staje się wywiad dla wrogiej rozgłośni. Bohater "Z oblężonego miasta" ma wiele cech późniejszych bohaterów powieści Konwickiego: poczucie wyobcowania, skłonność do rozprawiania się z narodowymi mitami, autoironię. Jak pisał Tadeusz Sobolewski, to właśnie ta powieść otwiera wielki cykl książek Konwickiego, w których autor "rozsuwa kulisy rzeczywistości i pokazuje Peerel jako część kosmosu, w perspektywie zagłady i wieczności" - w której codzienne zmagania mieszkańców Peerelu tylko na pozór wydają się miałkie i trywialne. Jest tam jednak jeszcze niemało ukłonów w stronę socu, jak choćby obecność pozytywnego bohatera - młodego inżyniera, sekretarza POP, który nie zdradza, nie ucieka, ale buduje Polskę Ludową.



Sam Konwicki tej swojej książki stanowczo nie lubi.



"Nie tylko nic nie zyskałem, ale i straciłem - powie wiele lat później o swoim epizodzie socrealistycznym. - Mogę na to przytoczyć dowód - pięć moich nieudałych, wadliwych, ułomnych i chorych książek to właśnie straty spowodowane moim lekkomyślnym przyłączeniem się do marksizmu. Nie można tam doszukiwać się takiego koniunkturalizmu jak w późniejszych pokoleniach, już sytych, odzianych i lekko rozwydrzonych".



Zaś rok 1956 przeżył, jak napisze, w charakterze obolałego obserwatora. Prowadził nawet dziennik przeciwko Październikowi, który potem spalił. "Ja miałbym też powiedzieć - ironizował w "Kalendarzu i klepsydrze" - >>Pomyliłem się, przepraszam, i już jestem świeżutki, inny<<. Runęła moja nadpiłowana gałąź, a ja razem z nią. Nade mną grzmiał październik, huczał listopad, stękał grudzień, szemrał styczeń, popiskiwał luty. Ja leżałem bez ruchu, oblizując krew płynącą z nosa".



- Byłem wstrząśnięty tym, że ci, co mnie szturchali jako inteligenta, mieszczanina, reakcjonistę, AK-owca, w którymś momencie rzucili legitymacje i to wtedy, kiedy zaistniała możliwość ponoszenia odpowiedzialności - doda w rozmowie z nami. - Uważałem, że ktoś musi tę odpowiedzialność ponosić i dlatego ja legitymacji nie rzucę. Ja, dżentelmen wileński, miałbym się wymigiwać? Proszę bardzo, biorę wszystko na siebie, stalinizm to Bierut, Radkiewicz i ja.
Wiktor Woroszylski: powrót pilnie potrzebny

- Kiedy w 1952 r. wyjeżdżałem do ZSRR - powie rok przed śmiercią - myślałem, że to, co dzieje się tu, w Polsce, jest psute przez małych, słabych ludzi. Dlatego trzeba jechać tam, pożyć z tamtymi ludźmi, z prawdziwymi proletariuszami. Zdawałem sobie sprawę, że mogą być jakieś trudności materialne, braki w zaopatrzeniu, ale byłem przekonany, że atmosfera moralna będzie wspaniała.



O swoich pierwszych rozczarowaniach Woroszylski opowie towarzyszom z KC PZPR, gdy przyjedzie na pierwsze wakacje do Polski i opisze je w szkicu "Materiały do życiorysu": "Znalazłem się w ZSRR w okresie, kiedy tzw. beriowszczyzna osiągnęła swą kuluminację. Panowała atmosfera nieufności, podejrzliwości, strachu. Na moich oczach rozegrała się wielka prowokacja epoki - sprawa lekarzy. Przeraziła mnie towarzysząca jej faszyzacja nastrojów, dzikie wykoślawienie świadomości ludzkiej, demoralizacja młodzieży. Najbardziej zaś uderzyły mnie wynaturzenia w życiu literackim. Biurokracja, asekuranctwo, nacisk administracyjny, dogmatyzm, schematyzm".



Swoje sowieckie doświadczenia opisze też w wierszu "Cztery zimy".



 



Pierwsza zima mrozem zwarzyła



krew na krę gęstniejącą w żyłach.



Druga zima sypnęła śniegiem:



nic nie czuję, nie widzę, nie wiem.



trzecia zima: pod grudą białą



coś ruszało się, coś tajało.



A teraz jest czwarta zima,



której serce już nie wytrzyma.



 



Właśnie tej trzeciej moskiewskiej zimy Woroszylski jest świadkiem pierwszych przejawów odwilży. Rozmawia z pisarzami powracającymi z łagrów. W 1954 r., będąc w Gruzji, czyta w gazecie, że zrehabilitowano trzech wielkich gruzińskich pisarzy zamordowanych przez NKWD, i dedykuje im wiersz. To, że system zdolny jest do uznania swej winy, oddania sprawiedliwości ofiarom, samooczyszczenia - jest wciąż dla niego przejawem prawdziwego piękna.



Wiosną 1956 r. pisze do niego Kazimierz Brandys: "Bardzo potrzebny byłby teraz Twój powrót. Domyślasz się, że przeżywamy tu ciężkie chwile. Ja osobiście nie mogę odepchnąć od siebie najgłębszych obaw o sprawy zasadnicze. Nie ja jeden zresztą. Jest coraz więcej sytuacji i spraw, w których brak nam Ciebie".



4 lipca 1956 r. Woroszylski wraca do kraju, a już 12 lipca, dwa tygodnie po Czarnym Czwartku, kiedy to na ulicach Poznania zginęło z rąk wojska i UB ponad stu manifestantów, redakcja "Nowej Kultury" wysyła go tam na reportaż. Pierwsze kroki, jak na partyjnego dziennikarza przystało, kieruje do siedziby PZPR. Uczestniczy w plenum komitetu miejskiego. Widać, co go naprawdę nurtuje: jak partia się podniesie się po tym ciosie. Z czytelnikami dzieli się nadzieją, że "kryzys w Poznaniu to szansa na odrodzenie organizacji", że trwa walka "o rewolucyjną postawę dołowego aktywisty, samodzielnego działacza, bojownika o sprawę robotniczą". Po wizycie w UB pisze: "Towarzysze z Bezpieczeństwa proponują rozróżnienie terminów >>spisek<< i >>prowokacja<<. Jeżeli spisku prawdopodobnie nie było, to elementy prowokacji antypaństwowej miały miejsce".



Jeszcze w tym momencie, mimo całej swej wiedzy i wahań, Woroszylski wchodzi w rolę partyjnego propagandzisty. W sierpniu na III plenum Zarządu Głównego ZMP buntuje się nie tyle przez pamięć zamordowanych w Poznaniu robotników, co przeciw zbiurokratyzowaniu życia partyjnego: "Jesteśmy abstrakcją, niezmaterializowaną ideą, pozycją w biurokratycznym sprawozdaniu, tylko nieżywą, rewolucyjną organizacją młodzieży. Oto dno klęski, fikcyjność naszego istnienia". I zgadza się kandydować do prezydium Zarządu Głównego ZMP.



Tymczasem starszy o pokolenie Ważyk jest już odarty z wszelkich złudzeń. Jego napisany wówczas wiersz o poznańskim Czerwcu ujrzy światło dzienne dopiero w czasach "Solidarności".



 



Zawieście sumienie w szafie (...)



Staruszka niesie pod chustką dwa



chleby przebite kulami



radio nadaje pęczek dźwięków



sygnał geodezyjny



którego nikt nie rozumie



Tak być powinno



słowa się już nie liczą



tyle ich poległo



czerwiec się już kończy



jak ten wiersz milczeniem.



 



Od plenum do plenum

Z dzienników Mieczysława Jastruna dowiadujemy się, że latem 1956 r. Jerzy Andrzejewski zaczyna rozmyślać o wystąpieniu z partii. W rozmowie z Jastrunem pyta: "Bo czyż można być w tej samej organizacji, w której są Nowak, Kłosiewicz, Witaszewski?".



Gen. Kazimierz Witaszewski, szef Głównego Zarządu Politycznego WP i członek KC, zwrócił na siebie uwagę literatów wystąpieniem w łódzkim zakładzie pracy, gdzie składał antyinteligenckie deklaracje ("Panuje wielki zamęt wśród inteligencji, literatów i dziennikarzy. Oni są przyczyną zamętu w naszym kraju. Prawo do krytyki ma tylko klasa robotnicza"), wprost atakował Antoniego Słonimskiego ("Panu Słonimskiemu i podobnym pismakom nie podoba się ten ustrój. Gdyby Słonimski przyjechał tu do Scheiblera, toby musiał włożyć hełm strażacki, żeby mu głowa nie spadła"), a miał także powiedzieć, że do obrony partii przed antypartyjnymi elementami "jak zajdzie potrzeba, użyje się gazrurki".



Na zwołanym w lipcu VII Plenum KC PZPR padają słowa, że "toczy się walka klasowa, którą prowadzi podziemie wspierane i inspirowane przez ośrodki imperialistyczne" (Franciszek Jóźwiak), czego dowodem mają być wypadki poznańskie, "akcja kontrrewolucyjna wymierzona przeciw władzy ludowej" (Kazimierz Mijal). Mówi się o "chaosie ideologicznym" i "warcholstwie prasowym" (Wiktor Kłosiewicz). A "kołtun chce demokratyzacji i wróg chce demokratyzacji, i on, towarzysze, szlusuje do tego hasła i robi swoją robotę", a "myśmy na Biurze niejednokrotnie mówili, że trzeba wziąć i zrobić w prasie porządek" (Zenon Nowak). Te wystąpienia tzw. dogmatyków (zwanych też natolińczykami), kontrowane przez partyjnych reformatorów (zwanych też puławianami), mogłyby się wydać śmieszne po odwilżowym odświeżeniu języka. Budzą jednak grozę, ponieważ nie ma wątpliwości, że siłę ich słów mogą wesprzeć radzieckie czołgi.



Z drugiej strony - piszą Zbysław Rykowski i Wiesław Władyka w książce o Październiku '56 - plenum pokazuje, jaka jest alternatywa: dalsza demokratyzacja albo rządy silnej ręki. A społeczeństwo demonstruje władzy, co woli. Lato 1956 r. to setki nowych samorządów fabrycznych, tysiące rezolucji do KC z żądaniem demokratyzacji, kilkanaście tysięcy wniosków rolników o wystąpienie ze spółdzielni produkcyjnych, a także coraz śmielsze artykuły w prasie, kilkusettysięczna rzesza pielgrzymów na Jasnej Górze i Festiwal Muzyki Jazzowej w Sopocie.



Również większość partyjnych literatów demonstruje poparcie dla demokratyzacji i reformatorskich sił w partii. Na jednym z zebrań POP ZLP padają głosy, że na VII plenum toczyła się walka między komunizmem a faszyzmem, a "Natolin to grupa o tendencjach faszystowskich. Jeśli się tych tendencji nie zniszczy, to partia zginie".



16 października, tuż przed kolejnym, VIII Plenum KC, Bolesław Piasecki, szef PAX-u, publikuje w "Słowie Powszechnym" głośny artykuł "Instynkt państwowy", gdzie dowodzi, że tocząca się ogólnonarodowa dyskusja przekroczyła "ramy odpowiedzialności narodowej i państwowej" i niedwuznacznie straszy stanem wyjątkowym.



19 października o godzinie 7 rano na Okęciu ląduje samolot z przywódcami sowieckimi: Chruszczowem, Kaganowiczem, Mikojanem i Mołotowem. Chruszczow wychodzi do polskiej delegacji i wywija jej pięścią przed nosem. Na VIII plenum, które się rozpoczyna trzy godziny później, I sekretarz Edward Ochab proponuje, by wybrać na jego miejsce Władysława Gomułkę (odsuniętego od władzy w 1948 r. i więzionego do 1954), i prosi o przerwę ze względu na wizytę radzieckich przyjaciół. Wieczorem prosi o kolejne odroczenie obrad. Delegacja KC KPZR odjeżdża dopiero następnego dnia rano. Przez cały ten czas - i przez dwa następne dni - plenum obraduje "pod kontrolą" wiecujących na Politechnice Warszawskiej. Wiec to akt poparcia dla partyjnych reformatorów, ale też sposób, by powstrzymać wiecujących od demonstracji pod ambasadą radziecką.



Wiktor Woroszylski idzie oczywiście 19 października na politechnikę. W tym samym gmachu w grudniu 1948 na kongresie zjednoczeniowym PPS i PPR przyglądał się - wraz z Tadeuszem Borowskim - jak sala wytupywała Gomułkę. Dziś, gdy pada nazwisko towarzysza Wiesława, wybuchają niekończące się oklaski. Po powrocie do domu zanotuje w dzienniku: "W pewnym momencie poruszenie od wejścia, przez salę przebiega fala owacji. To wkracza delegacja Żerania z Goździkiem. Ma tłum w rękach jak glinę. Widać, że nie spał. Ze zmęczenia słania się na nogach. Ochrypnięty głos, powoli powtarza różne frazy, jakby chciał je wtłoczyć słuchającym do głowy. Nie jest efektowny, ale nie sposób go nie słuchać. Odwaga, szczerość, mądrość, szacunek do słuchaczy i siebie. Tak wyobrażam sobie mówców w 1917 r. w Smolnem".



Lechosław Goździk czyta proponowaną przez reformatorów partyjnych propozycję zmian w Biurze Politycznym i sekretariacie KC. Ujawnienie listy, którą powinno zaproponować i zatwierdzić plenum, ma stać się środkiem nacisku, postawić władze przed faktami dokonanymi. Goździk daje do zrozumienia, że "działacze tej nocy winni być ostrożni".



"Wokół Warszawy - zapisuje Woroszylski w dzienniku - zaciska się pierścień wojsk radzieckich, a węższy pierścień wojsk KBW zdecydowany jest jej bronić. KBW wraz z bezpieczeństwem są po naszej stronie. Były przygotowania do zejścia komitetu wojewódzkiego partii w podziemie, a w bezpiece powołano komendę obrony miasta".



W tych dniach, kiedy wydawało się, że w grę wchodzi - używając późniejszego określenia - rozwiązanie siłowe, Julian Stryjkowski, człowiek niewielkiej postury, idzie do KW PZPR wraz z kolegą, też niedużym, Tadeuszem Zabłudowskim, by zgłosić gotowość bronienia partii. Towarzysze odsyłają go jednak do domu, obiecując, że w razie zagrożenia zadzwonią.



Do Woroszylskiego przychodzi pisarz Witold Wirpsza. Mówi, że można się spodziewać puczu wojskowego i że gotowa jest lista 700 osób do aresztowania. Radzi nie nocować w domu. "Jakieś ziarenko w tym wszystkim jest, ale Wirpsza wszystko rozdmuchuje, o nienocowaniu nie ma mowy - komentuje Woroszylski. - Idziemy spać późno, nie wiedząc, za jakiej władzy się obudzimy".



23 października Woroszylski jest na kolacji u Artura Międzyrzeckiego. Późnym wieczorem wysłuchują w radiu komunikatu o nowym składzie Biura Politycznego, z Gomułką jako I sekretarzem. "Siły postępowe, siły patriotyczne - zwyciężyły" - zanotuje później Woroszylski. I dalej: "Ruszamy na miasto przewietrzyć euforię".



Ludzie na mieście rozchwytują dodatki nadzwyczajne gazet i radośnie komentują wydarzenia. Jest po północy, ale Woroszylski nie chce wracać do domu, wie, że i tak nie zaśnie. Idzie więc z kolegami na Stare Miasto, do Kazimierza Brandysa. Wyciągają go z łóżka. Wręczają mu "Trybunę Ludu". "Czy się nie łudzimy? Czy uczucia nasze nie są oparte jedynie na pragnieniach? To pokaże czas. Ale na razie znowu po raz pierwszy od dawna wierzymy" - czytamy w dzienniku Woroszylskiego.



Następnego dnia i Brandys, i Woroszylski są w tłumie 400 tysięcy warszawiaków zgromadzonych na placu Defilad, by poprzeć Gomułkę.
Czym jest socjalizm?

Z tą samą pasją i namiętnością, z jaką wierzył w nieomylność partii, Woroszylski atakuje teraz jej błędy i wypaczenia. Pryszczaty zamienił się w rewizjonistę. "Nowa Kultura" jest pełna jego rozliczeniowej publicystyki. Ale atakuje tak, jakby sam był jednym z oszukanych, a nie tych, którzy oszukiwali. I wciąż jeszcze wierzy w komunizm, tylko nie ufa wykonawcom.



"Pozwoliliśmy wmówić sobie - pisze - że są nazwiska, których nie wolno wymieniać, i że to wcale nie jest fałszowanie historii, tylko jej rewolucyjna perspektywa, że są inne nazwiska, które stale należy wymieniać, i że to nie jest dworactwo, tylko ideowość. Pozwoliliśmy wmówić sobie, że nasze natchnienie może podlegać, w związku z rocznicą bądź jubileuszem, mobilizacji w trybie administracyjnym". I jeszcze: "Stalinizm to nie tylko gwałt zadany ekonomice, to również stały gwałt zadawany ludziom, jednostkom i grupom, to system terroru, szpiclostwa, prowokacji, brutalnego nacisku dla osiągnięcia pozorów >>jedności moralno-politycznej<< narodu".



Od tej jesieni zaczyna publikować na łamach "Nowej Kultury" Leszek Kołakowski. Jednak tekstu "Śmierć bogów", gorzkiego pożegnania z utopią komunizmu, cenzura nie przełknęła.



"Kiedy stajemy się komunistami mając lat osiemnaście - zaczyna Kołakowski - jesteśmy braćmi komunardów paryskich, robotników rosyjskich z czasu rewolucji, żołnierzy z hiszpańskiej wojny domowej. Mamy zatem przed sobą cel, który usprawiedliwia wszystko. Nie cierpimy tych, którzy głosikiem czystym i dźwięcznym jak śpiew kastratów nawołują nas do umiaru i ostrożności". Charakteryzując logikę systemu, Kołakowski zauważa, że stalinizm był mitologią zdolną do życia dzięki swej integralności, zaś kapłan stalinowski rozumował tak: "Dzisiaj spodoba ci się obraz Paula Klee, jutro przestaniesz się zachwycać architekturą socrealizmu, pojutrze zwątpisz w przechodzenie ilości w jakość, a następnego dnia wypowiesz wierność Cesarzowi; że zaś władza Cesarza jest władzą ludu - będziesz wrogiem ludu. W ten sposób, skoro podoba ci się obraz Paula Klee, jesteś wrogiem ludu in potentia, jesteś obiektywnym wrogiem ludu, obiektywnym szpiegiem i dywersantem".



Równie niestrawny dla cenzury okazał się inny tekst Kołakowskiego - "Czym jest socjalizm". Uznany za manifest rewizjonistów będzie krążył latami w samizdacie na cienkich niebieskich przebitkach.



"Powiemy wam, czym jest socjalizm. Ale najpierw powiemy, czym nie jest. Otóż socjalizm nie jest:



- społeczeństwem, gdzie pewien człowiek, który nie popełnił przestępstwa, czeka w domu na przyjście policji;



- społeczeństwem, gdzie pewien człowiek jest nieszczęśliwy, ponieważ mówi to, co myśli, a inny jest nieszczęśliwy, ponieważ nie mówi tego, co myśli;



- państwem, w którym ktoś żyje lepiej, ponieważ wychwala przywódców państwa;



- państwem, z którego nie można wyjechać;



- państwem, które samo określa, kto i jak może je krytykować...".



To z Kołakowskim zapewne polemizował Bolesław Piasecki w "Instynkcie państwowym", wpisując się w stały peerelowski zwyczaj atakowania tekstów, które z powodów cenzuralnych nie ukazały się w druku: "Próba przemienienia Polaków na stałe w niewiedzących, czym jest socjalizm, a jednocześnie żyjących w socjalizmie, dla praktycznego życia narodu nie oznacza nic innego niż anarchię".
Zmasakrowana nadzieja

23 października przed pomnikiem generała Bema w Budapeszcie węgierscy studenci urządzają manifestację na rzecz solidarności z Polską. Przemawia do nich Adam Ważyk, który pojechał tam na konferencję, a trafił na rewolucję. Tego dnia spadnie z cokołu pomnik Stalina, policja zaatakuje manifestantów i tak rozpocznie się powstanie. A Ważyk napisze:

 

Byłem z wami w ten dzień, gdy pod



pomnikiem Bema



wznosiliście węgierskie i polskie



sztandary.



Nie wiem, kto z was raniony, a kogo już



nie ma,



kiedy głosy umilkły i świecą pożary.



Twój głos, Tiborze Dery, w godzinie



zamętu



pytał mnie przez telefon, czy jestem



bezpieczny;



i głos ten usłyszałem z gmachu



parlamentu



załamany w eterze jak krzyk ostateczny.



My, cośmy byli dziejów sumieniem,



milczymy,



i oto racją stanu jest ta mowa niema...



Gdzie po zwłokach powstańców pełzną



gorzkie dymy,



tam ostatni mit runął. Został pomnik



Bema.



 



30 października, samolotem z transportem leków i krwi dla powstańców, przylatuje do Budapesztu Wiktor Woroszylski. Jest świadkiem tego, jak 4 listopada do miasta wjeżdżają radzieckie czołgi. Następnego dnia wysyła iskrówkę do ZLP w Warszawie z apelem, by koledzy pisarze poparli węgierską rewolucję i zaprotestowali przeciwko zbrodni ludobójstwa.



Z okupowanych przez Sowietów Węgier wraca do Polski dopiero 11 listopada - całkowicie odmieniony. A choć jeszcze przez dziesięć lat będzie próbował naprawiać partię, nigdy nie powie i nie napisze niczego w partyjnej nowomowie, nigdy nie stanie już po stronie władzy. Aby cenzura puściła mu wiersz o Budapeszcie, zatytułuje go "Port Said" (trwa konflikt wokół Kanału Sueskiego); dopiero w tomiku z 1989 r. powróci tytuł "Miasto".



 



Więc jeszcze tego było trzeba,



więc jeszcze to w pamięci zmieszczę:



odłamki strzaskanego nieba



deptać bezradnie w obcym mieście.



Potem zejść niżej. Nie do piekieł:



do podziemnego lazaretu.



Lekarzom oddać się w opiekę,



podobnym do zmęczonych kretów.



Patrzeć, jak sączy się powoli



w szklanych arteriach surowica,



patrzeć na rany, wiedzieć: boli,



wiedzieć i widzieć okiem widza.



Potem stąd wyjść. I wszystko przeżyć.



Nad miasta stojąc popiołami,



w sklejone niebo znów uwierzyć -



w sklejone niebo z aniołami.



 



Woroszylski długo jeszcze będzie opowiadał o pogrzebanych węgierskich nadziejach, o poznanych w Budapeszcie przyjaciołach. Już z Warszawy śledzić będzie ich dalsze losy.



Geza Losonczy, jego pierwszy kontakt, minister stanu w rządzie Imre Nagya, umiera w więzieniu skutek brutalnego przymusowego karmienia.



József Dudas, lider jednego z ugrupowań tworzących Narodowy Komitet Rewolucyjny, zostaje stracony na mocy wyroku sądu przez nową, lojalną wobec Moskwy władzę.



Attila Szigethy, dziennikarz, sekretarz stanu w rządzie Nagya, po kolejnych próbach samobójczych wyskakuje przez okno w więziennym szpitalu.



Niemal natychmiast po powrocie z Budapesztu Woroszylski siada do pisania na podstawie sporządzanych na gorąco notatek "Dziennika węgierskiego", który później przełożono na francuski (tłumaczka pod wpływem tej lektury wystąpi z Komunistycznej Partii Francji), rosyjski (będzie krążył po tamtejszym samizdacie), niemiecki. W Polsce opublikuje go w odcinkach "Nowa Kultura" (w książce ukaże się lata później na emigracji). Jeszcze nie skończył się druk "Dziennika", kiedy zespół "Nowej Kultury" wybiera Woroszylskiego na redaktora naczelnego.



W grudniu 1956 r., na walnym zjeździe literatów, Wiktor Woroszylski powie: "Nie wiem, czy ktokolwiek potrafi zapłacić za rozstrzelany w Budapeszcie socjalizm, za zmasakrowaną nadzieję na prawdziwy socjalizm, nie skażony nieludzkością i kłamstwem". I zgłosi wniosek, aby ZLP zaprosiło do Polski pisarzy węgierskich, którzy chcieliby z takiego zaproszenia skorzystać (i drugi, by związek wystąpił o zlikwidowanie wszelkich form cenzury). Jednak zjazd nie decyduje się na podjęcie uchwały w sprawie Węgier, żeby nie rzucać Gomułce kłód pod nogi. Za to 291 pisarzy, w tym wszyscy nasi bohaterowie, podpisuje list solidaryzujący się z pisarzami węgierskim."Wstrząśnięci tragedią narodu węgierskiego, nie mogąc milczeć wobec apelu pisarzy węgierskich pragniemy - jako pisarze, obywatele kraju znającego wagę i cenę wolności - wyrazić swój najgłębszy ból z powodu rozlewu krwi, do którego doprowadziły skompromitowane metody rządzenia i interwencja obcych wojsk".



Na tym samym zjeździe zdecydowaną większością głosów delegaci wybierają na prezesa ZLP Antoniego Słonimskiego (który poprzednie władze ZLP określa mianem plutonu egzekucyjnego literatury), zaś w uchwale wypowiadają się za zniesieniem wszelkich form cenzury prewencyjnej, włączeniem prohibitów do normalnych zbiorów bibliotecznych i naprawieniem krzywd represjonowanym w czasach stalinowskich.



Tej jesieni i zimy na spotkaniach w zakładach pracy, na uczelniach, w klubach dyskusyjnych Wiktor Woroszylski przyjmowany jest jak bohater. Któregoś dnia zapraszają go na odczyt dla młodych oficerów w Sztabie Generalnym WP. Do sali wkraczają w asyście polskich oficerów, i zajmują miejsca w pierwszym rzędzie, generałowie sowieccy. Ale grozy w powietrzu nie czuć. Sowieccy generałowie przysłuchują się jedynie rozognionemu poecie z ironicznymi uśmieszkami.



Polski Październik nie zostanie zdławiony za pomocą sowieckich czołgów. Za to konsekwentnie, krok po kroku, polska władza przekreślać będzie jego ideały i zdobycze. 



 



 



Korzystałyśmy z materiałów: Zbysław Rykowski, Wiesław Władyka, "Polska próba. Październik '56", WL, Kraków 1989; stenogramy zjazdów ZLP (biblioteka Domu Literatury); stenogramy zebrań POP PZPR ZLP (archiwum m.st. Warszawy). Dziękujemy pani Janinie Woroszylskiej za udostępnienie nam niepublikowanych dzienników Wiktora Woroszylskiego




GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów











Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
index towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy

więcej podobnych podstron