towarzysze nieudanej podrozy 15









ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA - Przygoda innego pokolenia (PRL, intelektualiści)








Gazeta Wyborcza - 10/06/2000
 
 
 
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (15)
Przygoda innego pokolenia   Kiedy latem 1980 roku wybucha "Solidarność", ludzie w całym kraju tworzą związki, zakładają organizacje.
Na niezliczonych zebraniach mówią, mówią, mówią, jak na psychoterapii, o własnych przeżyciach, dotąd spychanych w strefę milczenia. Starsi o łagrach czy aresztach, młodsi o tym, jak ich upokarzał partyjny majster. - Od dawna nie żyłem tak pięknie i intensywnie - notuje w dzienniku Wiktor Woroszylski.   W południe 15 sierpnia 1980 roku Wiktor Woroszylski, lat 53, i Julian Stryjkowski, lat 75, odbywają codzienną rundkę po sopockim molo. Woroszylski idzie wolnym, spacerowym krokiem, ale Stryjkowski tak nie potrafi. Nieduży, wysportowany, chodzi szybko, trzymając się prosto, wybiega naprzód, zatrzymuje się i niecierpliwie czeka na swego rozmówcę, dużo gestykuluje. Tego dnia ich rozmowa jest wyjątkowo ożywiona, choć obydwaj są pesymistami i ani im w głowie, że są naocznymi niemal świadkami narodzin dziesięciomilionowego ruchu, który z czasem przyczyni się do zmiany ustroju, a już niedługo przyniesie złagodzenie cenzury i zlikwidowanie zapisów na ich nazwiska.



Przyjechali tu, do Domu Pracy Twórczej ZAiKS-u w Sopocie, jak co roku na kawałek lata. Od Stoczni dzieli ich zaledwie kilka przystanków kolejką, ale - jak wszyscy zresztą w Polsce, nieważne, czy w Gdańsku, czy w Rzeszowie - aby usłyszeć, co się tam dzieje, wieczorami siedzą z uchem przy radiu i wyławiają spośród trzasków i zakłóceń informacje z Wolnej Europy. Stamtąd wiedzą, że 14 sierpnia robotnicy zażądali przywrócenia do pracy w Stoczni Gdańskiej im. Lenina Anny Walentynowicz, suwnicowej, wchodzącej w skład działającej od 1978 r. małej grupki opozycjonistów, która - jak się wydawało bardzo na wyrost - nazwała się Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża. I że inny działacz Wolnych Związków, elektryk, też już wyrzucony ze Stoczni, przedostał się na teren zakładu, wdrapał na koparkę, zagiął dyrektora, który już prawie że namówił robotników, by wrócili do domu, i proklamował strajk okupacyjny. Może też, jako czytelnicy komunikatów KSS KOR, domyślają się, że cichym organizatorem tego strajku jest młody historyk z Gdańska, członek KOR-u i zespołu podziemnego "Robotnika", inicjator Wolnych Związków Bogdan Borusewicz.



Tymczasem strajk się rozrasta, przybiera na sile, powstaje Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, do którego każdego kolejnego dnia dołączają nowe zakłady pracy z Trójmiasta i okolic. Do Domu ZAiKS-u docierają strajkowe gazetki, a także najróżniejsze wieści z miasta. Tę o helikopterze rozsypującym nad Stocznią niebieski proszek, po którym ludzie poczuli się niedobrze, i Woroszylski, i Stryjkowski uznali za nieprawdopodobną. Ale i tak zamartwiają się o los strajkujących, dyskutują nad zagrożeniem pacyfikacją Stoczni i sowiecką interwencją. I nie przychodzi im do głowy snuć marzeń o możliwościach publikowania czy paszportach na wyjazdy za granicę.



Dwa miesiące wcześniej po tym samym sopockim molo spacerował Kazimierz Brandys, który też spędzał urlop w Domu ZAiKS-u. Napisze później w "Miesiącach", że ani przypuszczał, iż w tłumie spacerujących mogli być przyszli uczestnicy i organizatorzy sierpniowych strajków. "Uważałem wtedy, że masa społeczna w Polsce jest bierna i grozi jej sowietyzacja. Myliłem się, nie doceniałem ukrytych w niej rezerw".



W podobnym zresztą tonie utrzymany jest zapis w dzienniku Woroszylskiego: "Nie starczało mi wyobraźni. Całą robotę Komitetu Obrony Robotników, opozycji, traktowałem raczej na zasadzie zbawiania naszych własnych dusz, tworzenia jakichś wysepek wolności, ale perspektyw zwycięstwa społecznego na taką skalę nie brałem pod uwagę".



To lato miał spędzić w Domu ZAiKS-u w Sopocie również Jerzy Andrzejewski, ale - jak zanotował w swoim felietonie "Z dnia na dzień" - przeoczył termin złożenia podania o przyznanie pokoju. Wyjechał więc do podwarszawskich Obór i stamtąd śledził wydarzenia na Wybrzeżu. Swoim niepokojom dawał wyraz ogólnikowo i enigmatycznie, bo w dzienniku pisanym na użytek oficjalnego tygodnika "Literatura": "Skłamałbym, gdybym mówił, że w związku z wydarzeniami dni ostatnich moje nadzieje pozbawione są obaw. Na ogół człowiek mylić się nie lubi, w tym jednak wypadku wolałbym mylić się gruntownie i zasadniczo".
Solidaryzując się z "Solidarnością"

Gdy wieczorem 15 sierpnia Woroszylski idzie z wizytą do przyjaciół, Majki i Bolesława Faców we Wrzeszczu, okazuje się, że gospodarz jest na strajku. Po kolacji jadą więc wszyscy do Stoczni z kanapkami. Tam Woroszylski wysłuchuje przemowy jednego ze strajkowych przywódców. Nie wie, którego - tylko Wałęsa od pierwszego dnia przestał być anonimowy.



W felietonie w "Więzi" tak opisze później tę wyprawę pod Stocznię: "Ciągle ktoś nadchodził lub podjeżdżał, kogoś wołano, podawano listy i zawiniątka, jakiś starszy człowiek przyniósł jabłka, ale nie pytał o swoich, tylko rozdał je pierwszym z brzegu ludziom w kombinezonach. Za bramą w paru rzędach siedziała i stała straż robotnicza - przeważnie młodzi mężczyźni w kombinezonach i hełmach. W chwili, kiedy zbliżaliśmy się, ktoś stojący poza ich szeregiem właśnie kończył przemawiać, głównie do nich, ale chyba i do nas po tej stronie bramy. >>Nie chodzi tylko o pieniądze, mówił, chodzi o naszą godność i wolność, żeby wolno było mówić i pisać prawdę<<".



W dzienniku zanotował, że po raz drugi wybrał się pod II Bramę 18 sierpnia razem z Julianem Stryjkowskim. Gdy czytali wywieszone na bramie 21 postulatów, musiało na nich zrobić wrażenie, że ten żądający podwyżki po 2 tys. złotych dla każdego jest daleko w tyle za postulatem numer trzy, w którym MKS żądał, aby "przestrzegać zagwarantowanej w Konstytucji PRL wolności słowa, druku i publikacji, a tym samym nie represjonować niezależnych wydawnictw".



Woroszylski udaje się potem do Lecha Bądkowskiego, zaprzyjaźnionego pisarza, który bywał po drugiej stronie bramy, i zamawia u niego dziennik z okresu strajku do drugoobiegowego "Zapisu" (ukaże się w nr. 17). Jeszcze tego samego wieczora przepisuje na swojej starej maszynie marki Olimpia otrzymane od Bądkowskiego postulaty strajkowe.



Stryjkowski został jeszcze przez kilka dni w Sopocie i któregoś dnia wybrał się pod Stocznię raz jeszcze. Musiała być piąta po południu, bo trwała akurat odprawiana zwykle o tej porze przez ks. Henryka Jankowskiego msza święta przy prowizorycznym ołtarzu po drugiej stronie bramy, gdzie obok zwaliska rdzewiejących szyn robotnicy wbili w ziemię czterometrowy, nieheblowany krzyż. Stryjkowski opowiadał później Jackowi Żakowskiemu, że stanął w tłumie, a w pewnym momencie złapał się na tym, że klęczy z innymi. On, stary Żyd, modlił się i płakał. Nie przeżył nawrócenia, ale poczuł, że jest "całkiem razem".



Woroszylski natychmiast po powrocie do Warszawy udaje się do swego sąsiada z Żoliborza Jacka Kuronia. Dowiaduje się tam, że Kuroń jest w areszcie, ale w jego mieszkaniu krakowska studentka i współpracowniczka KOR-u Ewa Kulik prowadzi strajkowy punkt informacyjny. Składa podpis pod apelem intelektualistów z poparciem dla strajkujących (widzi już złożony podpis Jerzego Andrzejewskiego i Tadeusza Konwickiego). 25 sierpnia Gajka, żona Kuronia, mówi mu, że Jacek - podobnie jak kilkunastu innych opozycjonistów - dostał sankcję prokuratorską. Natychmiast próbuje dodzwonić się do Gdańska, do Bądkowskiego, by przekazał tę informację negocjującemu z władzami MKS-owi. Udaje mu się połączyć dopiero późnym wieczorem, kiedy telefony na linii Warszawa - Gdańsk akurat na chwilę odblokowano (w Stoczni zaczęły się już negocjacje i MKS postawił to jako pierwszy warunek kontynuowania rozmów). Następnego dnia rusza w miasto zbierać podpisy pod apelem do władz o uwolnienie aresztowanych. Idzie najpierw do redakcji "Więzi", później do redakcji "Twórczości" i wreszcie kawiarni Czytelnika na Wiejskiej.



To tam spotyka Adama Ważyka i kładzie przed nim list. 75-letni poeta, który uciekł od polityki w objęcia francuskich surrealistów i Horacego, a także Edith Piaf, której piosenki tłumaczy, podpisuje bez słowa. Podpisuje też Stryjkowski, który tymczasem zdążył wrócić z Gdańska, i Tadeusz Konwicki, który dochodzi do siebie po operacji raka gardła. On też w pewnym momencie będzie w Sopocie, ale niewiele pamięta z czasów narodzin "Solidarności". - Byłem - opowiada nam - wstyd powiedzieć, wpatrzony w siebie. Zajmowałem się tym, czy będzie mniej bolało, jak ułożę się - tak czy tak. Kładłem sobie cegłę na brzuch, żeby nauczyć się nowego sposobu mówienia, i niewiele docierało do mnie z zewnątrz.



Wieczorem Woroszylski przelicza podpisy; zebrał ich wraz z zaprzyjaźnionym malarzem Janem Dziędziorą - 35. Przez jego dom przewalają się w tym czasie dziesiątki osób, bez przerwy dzwoni telefon, a on sam kursuje między swoim mieszkaniem a mieszkaniem Kuronia, ciągle coś przepisuje na maszynie. Nic dziwnego, że wkrótce przed jego domem pojawia się ubecka obstawa. Z zapisków w dzienniku widać, że Woroszylski był wstrząśnięty, kiedy dowiedział się, że jeden z ekspertów w Stoczni nie chciał dopuścić żony przebywającego w areszcie Jacka Kuronia do prezydium MKS-u, by "nie rozdrażniać władz". On nie podziela zdania, aby trzeba było aresztowanych KOR-owców złożyć na ołtarzu porozumienia.



W dzienniku opisuje spotkanie z "inżynierem Kuroniem", jak powszechnie nazywano ojca Jacka. "Serce mi się kraje, gdy patrzę na Jacka. To wszystko moja wina, brałem go jako dziecko na wiece, na pochody - mówi mu zgnębiony Henryk Kuroń, przedwojenny PPS-owiec - uczyłem zaangażowania, sprzeciwu, myślenia bardziej o kraju, społeczeństwie, niż o rodzinie i domu".



Tymczasem strajki zdążyły się rozprzestrzenić na cały kraj. Woroszylski i pozostali nasi bohaterowie słuchają w Wolnej Europie relacji z Sali BHP, gdzie toczą się pertraktacje w sprawie 21 postulatów z przedstawicielami najwyższych władz. Muszą się denerwować, czym się to skończy, gdy przy omawianiu czwartego postulatu dotyczącego zwolnienia więźniów politycznych słyszą, jak jeden z członków MKS-u Andrzej Gwiazda deklaruje: "To niesłychanie ważna sprawa. Od jej rozstrzygnięcia zależy, czy będziemy żyli w państwie policyjnym, czy demokracji. Żyjemy w kraju, w którym jedność jest narzucona przez policyjną pałkę".



Do obiegu językowego zaraz wejdzie sformułowanie: "samoograniczająca się rewolucja". Dyskusje, gdzie jest ta granica, po której przekroczeniu Rosjanie wejdą już na pewno, będą się rozpalać wciąż na nowo przez cały czas "Solidarności". Spory między "fundamentalistami" i "pragmatykami" zdominują niejedno zebranie publiczne i niejedno spotkanie towarzyskie. Czy wejdą, jeśli wpuści się do Stoczni żonę Jacka Kuronia, by upomniała się o aresztowanego męża, albo jeśli działacze KOR-u znajdą się w strukturach "Solidarności"? Jeśli cały kraj zostanie objęty bezterminowym strajkiem generalnym, co będzie groziło w marcu 1981 roku po tzw. konflikcie bydgoskim? Jeśli zjazd "Solidarności" wystosuje "Posłanie do ludzi pracy Europy Wschodniej", skierowane m.in. "do robotników wszystkich narodów Związku Radzieckiego" ("popieramy tych z was, którzy zdecydowali się wejść na trudną drogę walki o wolny ruch związkowy"), co będzie miało miejsce we wrześniu 1981? Tych sporów nie przetnie nawet stan wojenny. Tuż po 13 grudnia 1981 roku na więziennym spacerniaku będzie miała miejsce słynna wymiana zdań między jednym z czołowych ekspertów "Solidarności" Tadeuszem Mazowieckim a znanym z radykalizmu przewodniczącym "Solidarności" w Hucie Warszawa Sewerynem Jaworskim:



Jaworski: A nie mówiłem, panie Tadeuszu, żeby ostrzej?!



Mazowiecki: A nie mówiłem, żeby mądrzej?!



Jaworski: No i co przyszło z tej waszej mądrości?!



Mazowiecki: A co z waszej ostrości?!
Powrót na scenę

31 sierpnia Woroszylski siedzi akurat przy niedzielnym obiedzie, kiedy dzwoni telefon. To Bolesław Fac z informacją, że zaraz zostanie podpisane porozumienie. Ten wieczór spędza Woroszylski wraz z Julianem Stryjkowskim u Andrzeja Drawicza, wspólnie oglądają "Dziennik", wspólnie zachwycają się Lechem Wałęsą podpisującym porozumienie wielkim długopisem z wizerunkiem Jana Pawła II.



Ryszard Kapuściński, który jeździł po strajkujących zakładach Wybrzeża, opisze ten czas w tekście, który ukaże się w warszawskiej "Kulturze": "Przestępczość spadła do zera, wygasła wzajemna agresja, ludzie stali się sobie życzliwi, pomocni i otwarci. Zupełnie obcy ludzie poczuli nagle, że są - jedni drugim - potrzebni. Wszelkie mówienie i pisanie w stylu >>zniecierpliwione społeczeństwo Wybrzeża oczekuje, że strajkujący podejmą decyzję<< powtarzane ciągle w telewizji i prasie brzmiało tam, na miejscu, jak ponury żart. W tych dniach bramy Stoczni i innych zakładów tonęły w kwiatach. Bo też sierpniowy strajk był zarazem i dramatycznym zmaganiem, i świętem. Zmaganiem o swoje prawa i Świętem Wyprostowanych Ramion, Podniesionych Głów. Cokolwiek się jeszcze stanie od lata 1980, żyjemy już w innej Polsce".



We wrześniu i październiku odbywają się w całym kraju zebrania. Powstają na nich komisje zakładowe nowych związków i nowe organizacje, zaś w organizacjach już istniejących jest to czas zmiany władz, statutów i języka dysputy.



Woroszylski w jednym z felietonów "Więzi" uchwycił precyzyjnie nerw tego czasu, kiedy to na tych setkach zebrań ludzie wstawali i mówili, mówili, mówili, jak na psychoterapii, z głębi własnych przeżyć, dotąd spychanych w strefę milczenia. Starsi o łagrach czy aresztach, młodsi o tym, jak ich upokarzał partyjny majster. Woroszylski opisuje, jak na jakimś zebraniu wstał mężczyzna ze znaczkiem "Solidarności" w klapie i zaczął w nieładzie wyrzucać z siebie wspomnienie sprzed lat: "Ciągle o tym myślę, już dwanaście lat nie mogę zapomnieć, jak paliłem książki Pawła Jasienicy (poruszenie na sali, gdzie odbywa się wieczór - co ten człowiek mówi?), to był rozkaz, ośmiu chłopa, cała nasza drużyna, do kotłowni, książki już pozwożono, wiązaliśmy je w paczki i... A później, już w cywilu, patrzę w księgarni, jest, ten sam tytuł, tylko nowe wydanie, Jezus Maria, myślę, po co wtedy ten rozkaz, po co my do ognia...".



Ducha czasu uchwyci też Tadeusz Konwicki we "Wschodach i zachodach księżyca", niby-dzienniku roku 1981, powtarzającego schemat "Kalendarza i klepsydry": "Partia nasza kochana, partia, która zwalczała Boga, bo odbierał jej wielbicieli, partia, która tępiła przeznaczenie jako aroganckiego rywala, partia, której się zaczęło zdawać, że na którymś plenum powołała do życia wszechświat, ta nasza rozkapryszona, wypieszczona, rozkochana w sobie partia, padła nosem w błoto i już pół roku tarza się w poniżeniu, w kompletnym upadku, w totalnym rozpadzie. I to ścierwo partii włóczą i szarpią nie sępy imperializmu, ale rozwścieczeni szeregowcy partyjni, proletariusze, reprezentanci ludu. A partia, ćwiartowana, kopana, bezczeszczona, kwili tylko cichutko o swojej kierowniczej roli. Społeczeństwo polskie w kilka tygodni podzieliło się na dwie substancje biologiczne. Na ogromną masę narodu i na maleńki szczep bakterii obcej agentury".



W tej gorączce zebrań uczestniczą też literaci. Kiedy 9 września 1980 roku zbiera się Zarząd Główny ZLP, doprasza "jako seniorów" m.in. naszych bohaterów: Kazimierza Brandysa, Tadeusza Konwickiego, Juliana Stryjkowskiego i Wiktora Woroszylskiego. ZLP, podobnie jak nowo powstały Komitet Porozumiewawczy Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, walczy o poluzowanie cenzury. Już w październiku uzyskują skasowanie zapisów na pisarzy krajowych - dotyczy to kilkudziesięciu osób, wśród nich Brandysa, Woroszylskiego i Konwickiego (jednak o wydanej w drugim obiegu "Małej apokalipsie" wolno pisać tylko "ostatnia powieść Konwickiego"). Nie dotyczy to natomiast pisarzy emigracyjnych, wyjątkiem - świeży noblista Czesław Miłosz.



Na zebraniu Oddziału Warszawskiego ZLP w listopadzie 1980 roku zaproszony na nie szef regionu Mazowsze "S" Zbigniew Bujak dziękuje literatom za "Zapis", opowiada, jak trafiły do jego rąk i do rąk kolegów z Ursusa książki NOWej, "Miesiące" Brandysa, "Miazga" Andrzejewskiego. Kazimierz Brandys mówi: "Wydawało nam się, że jesteśmy samotną inteligencką wyspą w masie, która zobojętniała, która żyje w małej codzienności. To była nasza wielka omyłka. Obudziliśmy się w nowym społeczeństwie. Bez względu na to, jak potoczą się wypadki, a mogą potoczyć się różnie, ten czas wejdzie na zawsze do skarbnicy duchowej narodu". Wygłasza pean na cześć KOR-u ("Powinniśmy się zastanowić, co oni zrobili dla nas, dla kultury, dla obrony naszych praw") i NOWej, która "przywróciła egzystencję publiczną pisarzom wyrzuconym za burtę, ocaliła jedność i niepodzielność literatury polskiej". O ludziach KOR-u i NOWej - kończy - "pisze się jako o ludziach podejrzanych. Może nadejść moment, że nasz głos w ich obronie stanie się konieczny".



Nasi bohaterowie wracają na oficjalne łamy i w literackich pismach rozpoczyna się prawdziwy festiwal ich twórczości. Swój powrót na literacką scenę często łączą ze swoistym testem dla cenzury: proponują do publikacji utwory wcześniej drukowane w podziemiu bądź na emigracji. I przechodzi. "Polityka" drukuje fragment "Nierzeczywistości" Brandysa oraz "Literatury" Woroszylskiego, a miesięcznik "Odra" - "Miazgi" Andrzejewskiego. W "Tygodniku Solidarność" udaje się zamieścić fragmenty "Kompleksu polskiego" Konwickiego.



"Solidarność" przynosi naszym bohaterom nie tylko wieczory autorskie (Brandys zanotuje w kolejnych "Miesiącach", że podpisywał swoją książkę "dla NSZZ >>Solidarność<< w Białymstoku ze słowami otuchy" albo "Annie Walentynowicz z Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni") czy telefony z propozycjami z redakcji i wydawnictw (Woroszylski zanotuje, że od dawna nie podpisał w tak krótkim czasie tylu umów wydawniczych: na nowy tomik wierszy, wybór wierszy, na powieść "Kto zabił Puszkina?" oraz zatrzymaną adaptację "Don Kichota" dla dzieci), ale też możliwość wyjazdów za granice. Kazimierz Brandys spędzi wiele miesięcy 1981 roku na stypendium w Berlinie Zachodnim, a potem w Paryżu. Podobnie Woroszylski. Stryjkowski jedzie z wizytą do Izraela, Konwicki odwiedzi córkę w Ameryce.



9 października 1980 roku telewizja polska zmuszona była podać wiadomość, że w tym roku Nagrodę Nobla otrzymał polski poeta i pisarz, żyjący na emigracji Czesław Miłosz. Wiadomo, że od lat brany był też pod uwagę przez sztokholmskie jury Jerzy Andrzejewski, a poprzedniego roku plotka o jego nagrodzie była tak uporczywa, że tuż przed ogłoszeniem werdyktu zadzwonili do niego korespondenci, czyniąc mu złudne nadzieje. Być może to właśnie tak rozgoryczyło pisarza, dość, że dał dziennikarce "Życia Warszawy" niezręczną wypowiedź: "Uważam, że ta nagroda powinna być podzielona między Miłosza a mnie, bo obaj jesteśmy wybitni w dwóch różnych dziedzinach". Miłosz będzie później wielokrotnie wspaniałomyślnie tłumaczył przyjaciela.



Choć nie najstarszy z szóstki naszych bohaterów i dotychczas zaangażowany najbardziej - przynajmniej formalnie - w działalność opozycyjną, Andrzejewski zdaje się być najodleglejszy od "Solidarności". Komentując euforyczną radość Polaków po podpisaniu Porozumień Sierpniowych, zapisze, że nie potrafi już dzielić podobnych uniesień, że solidaryzuje się z ogółem, ale jest obok. Po ponad roku istnienia "Solidarności", w listopadzie 1981 roku, notował w dzienniku: "Z dostatecznie wielu względów nie mogę się zorientować w realiach naszej rzeczywistości". Te "względy" to zapewne pogarszający się wzrok, nasilający się alkoholizm i połączona z tym depresja.



Kiedy "Sztandar Młodych" przeprowadza z pisarzem wielki wywiad, na pytanie, czy do opozycji przystąpił z powodu moralnego kaca po stalinizmie, Andrzejewski odpowiada: "To tak, jak po zoperowaniu katarakty. Człowiek, który przeżył to powolne zanikanie widzialnego świata aż do zupełnej ślepoty, nagle ogląda świat na nowo, ostrzej".



Woroszylski obserwuje nowo powstający ruch oczyma swego syna lekarza, rocznik 1949. Niemal dzień po dniu zapisuje w dzienniku perypetie Komitetu Zakładowego "Solidarności" w szpitalu, w którym pracuje Feliks Woroszylski. Kilka miesięcy później spyta go zachodnioniemiecka dziennikarka:



"Powiedział pan, że to, co dzieje się teraz w Polsce, jest już przygodą innego pokolenia, w której pańskie, owszem, bierze udział, ale z pewną powściągliwością, nieufnością i zmęczeniem".



"Chcę się kontrolować - odpowiada Woroszylski. - Nie chcę zbyt łatwo ulegać nastrojowi chwili i muszę oczywiście uwzględniać doświadczenia innych, wcześniejszych sytuacji. Ale wzrusza mnie i wprawia w podziw ruch >>Solidarności<<, któremu przewodzi młodsze pokolenie, jestem szczęśliwy, że go doczekałem, mimo różnych niebezpieczeństw wierzę w jego szansę. Proszę nam pomóc, wierząc razem z nami".



W listopadzie 1981 roku notuje w dzienniku, że od dawna nie żył tak pięknie i intensywnie. I że po latach bycia free-lancerem poważnie zastanawia się nad przyjęciem propozycji Tadeusza Mazowieckiego, by objąć dział kultury w "Tygodniku Solidarność".



Tadeusz Konwicki, spytany przez nas o stosunek do "Solidarności", mówi, że po doświadczeniach młodości już go nie kusiły żadne inne wiary, również wiara w "Solidarność". Nie odmawia jednak przystąpienia do Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania, który ukonstytuuje się dla obrony aresztowanego przywódcy KPN-u Leszka Moczulskiego.



Konwicki we "Wschodach i zachodach księżyca" przygląda się tym dziwnym czasom, jak zawsze po swojemu, dystansując się wobec obowiązującego patosu.



"Czy zwyciężyliśmy, czy przegraliśmy? Nikt nie wie. Ani Breżniew, ani Papież. Wymyśliłem z rozpaczy kilka marnych grepsów i moi rodacy z posępnym uporem je realizują. Przed rokiem moje filmy szły na przeglądzie w warszawskim kinie Zdrowie pod tytułem >>Lenin w Polsce<<. Dzisiaj film dokumentalny z sierpnia ubiegłego roku >>Robotnicy '80<< idzie w kilku kinach pod tytułem >>seanse zarezerwowane<<. A to przecież ja zażartowałem w >>Małej apokalipsie<<, że w kinie Wołga, dawniej Skarpa, pod szyldem radzieckiej komedii muzycznej "Świetlana przyszłość<<, idzie polski film niepokoju moralnego >>Transfuzja<<".



To, co kiedyś wymyślił w "Małej apokalipsie", teraz ma przed oczyma, te puste półki - "sklepy z octem i sfermentowanymi kompotami, sklepy z butami bez butów, sklepy z artykułami technicznymi oblepione komunikatami, odezwami i apelami społecznych, obywatelskich komitetów ogonkowych dla zakupu odkurzacza czy lodówki w systemie przedpłaty i loterii".



"Kilo kurczaka kosztuje 400 zł. Indyk - 2000 zł. Moje proroctwa z >>Małej apokalipsy<< dawno się zrealizowały - pisze. - Teraz rzeczywistość spiesznie mnie prześciga. Złapano gwałciciela na podstawie kartki na cukier, którą po spełnionym gwałcie zabrał swej ofierze".



W warszawskim Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu ma miejsce 3 grudnia 1980 roku uroczysty wieczór upamiętniający ćwierćwiecze publikacji "Poematu dla dorosłych" Adama Ważyka. Wprowadzenie wygłasza Tomasz Burek - pełne patosu, ale to nuta, która w 1980 r. nie brzmi wcale fałszywie: "Wydarzenia społeczne obecnego roku pokazały, że nie wszystko zostało stracone. Demokratyczne dziedzictwo polskiego Października znalazło swoje przedłużenie, wpisało się w teraźniejszość i przyszłość. Z gniewem obywatelskim >>Poematu dla dorosłych<< zrymowały się nowe strofy zgryzoty i sprzeciwu, nie wygładzone strofy anonimowej poezji walczących bronią strajku robotników": I cytuje: "Wolność słowa, wyznania, publikacji,/ Środki masowego przekazu dla wszystkich/ Bezpartyjni i partyjni - to Polacy/ Którzy mają prawo czuć, działać, myśleć".



"Oto odpowiedź na >>Poemat dla dorosłych<< - kończy Burek. - Po dwudziestu pięciu latach: dopowiedzenie i domknięcie epoki".



Andrzejewski zanotował w dzienniku, że żałuje, ale nie mógł przyjść, bo nie czuje się dobrze. Świadkami triumfu Ważyka są Woroszylski i Stryjkowski.
Na fasadzie i na tyłach

Choć nowa ustawa o cenzurze (która daje możliwość odwołania się od decyzji Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk) jest jednym z pierwszych spełnionych postulatów gdańskich, choć cenzura poluzowuje swój ucisk, i tak trzyma się nieźle. Książki i pisma wychodzą więc nadal w drugim obiegu, a ich produkcja nawet się zdziesięciokrotnia. Szczególnie dużo wydaje się publicystyki historycznej, odkłamującej "białe plamy" - wojnę 1920 roku, 17 września 1939, Katyń, zaś niezależna produkcja zyskuje świetną dystrybucję przez komisje zakładowe "S". Przeszkadza to władzy, że ona przecież tak łaskawa, a tu spotyka się z niewdzięcznością.



Dyskusję na temat drugiego obiegu inicjuje "Polityka" już jesienią 1980 roku, publikując artykuł Adama Krzemińskiego "Między fasadą a tyłami" - o chorej sytuacji literatury podzielonej na pierwszo- i drugoobiegową. "Zbyt wiele kosztuje kulturę narodową nieobecność dla przykładu braci Brandysów" - pisze Krzemiński, apelując o "politykę kulturalną, która by takich pisarzy nie eliminowała". Ale ostrze ataku skierował przeciwko drugoobiegowym twórcom. Smagał ich, posługując się Maksem Weberem, czyniącym rozróżnienie między "etyką przekonań" a "etyką odpowiedzialności". Twórcy zamykający się w swoim getcie, żyjący z syndromem oblężonej twierdzy, wyznający zasady skrajnego moralizmu, poprzez polaryzację na dwa obozy doprowadzili do tego, że została zagrożona substancja polskiej kultury - pisał publicysta "Polityki", jakby nie zauważając, że PRL już przed drugim obiegiem podzieliła literaturę, wyrzucając z niej Miłosza, Gombrowicza, Vincenza i dziesiątki innych emigracyjnych pisarzy.



Odpowiadał mu w "Tygodniku Powszechnym" Piotr Wierzbicki: "Dziennik Gombrowicza wciąż znany jest tylko elicie. To dla naszej kultury strata ewidentna. Ale kultura polska jakoś tę stratę odrobi. Byłaby natomiast to strata nie do nadrobienia, gdyby Gombrowicz - pod wpływem jakichś mediatorów - zdecydował się drukować ów >>Dziennik<<, powiedzmy, w >>Twórczości<<, przystrzygając go tak, aby pod żadnym pozorem nie osłabiać pozycji Jarosława Iwaszkiewicza, bo inaczej przyjdzie gorszy".



Na przystrzyżenie swego tekstu przez redaktora naczelnego "Literatury" Jerzego Putramenta nie godzi się Kazimierz Brandys. Dostał od niego list z propozycjami cenzuralnych skrótów "z przyczyn od redakcji niezależnych": "Nienawidzą rzeczy, wobec których są bezsilni, których nie mogą wyaresztować i unieszkodliwić. Staś twierdził, że kota otruł profesor uniwersytetu mieszkający w sąsiedztwie. Kompletnie zaprzedany Rosji - mówił, patrząc na mnie z badawczą uwagą. Mam przed sobą 11. numer "Zapisu" ze stenogramem dyskusji. Nie mogłem przypuszczać, że spotkamy się ostatni raz w "Zapisie". W tym samym numerze ukazała się pierwsza część moich "Miesięcy" (kursywą zaznaczyłyśmy propozycje Putramenta).



Brandys nie odczuwa żadnej pokusy, żeby wyrazić zgodę. "Nie mogę - pisze do Putramenta - przyjąć sugerowanych przez Pana poprawek, czyli innymi słowy wyrazić zgodę na prewencyjne cenzurowanie literatury. Jestem pewien, że znacznie więcej od redakcji zależy i że w Pana słowach już kryje się autocenzura". Brandys uświadomi sobie zresztą później, że Putrament, pisząc: "Przygotowaliśmy do druku udostępnione nam przez Pana maszynopisy", łże, bo on niczego nie udostępniał, a redakcja musiała wziąć tekst z "Zapisu". Jednak wymienienie nazwy kwartalnika nawet w liście stanowiło już dla Putramenta nieprzekraczalne tabu. "Literatura" wydrukuje w końcu dwa odcinki "Miesięcy" bez zmian.



Nasi bohaterowie żyją więc w przestrzeni "między fasadą a tyłami", współpracując, kiedy to możliwe, z oficjalną prasą i wydawnictwami, ale też publikując w drugim obiegu to, czego oficjalnie opublikować się nie da.



Na pytanie niemieckiego dziennikarza: "Co Pan uważa za największe niebezpieczeństwo dla pisarzy w zmienionej sytuacji?", Wiktor Woroszylski odpowiada: "W okresie największego ucisku i zniewolenia staliśmy się w jakiś sposób bardziej wolni. Nasz powrót do oficjalnego obiegu grozi utraceniem tej wewnętrznej wolności, ponowną pokusą autocenzury".



Inaczej Konwicki - nie wiadomo: serio, żartem, pół żartem, pół serio - ma w sprawie cenzury oryginalny pogląd. Już przed Sierpniem przy słynnym stoliku w kawiarni Czytelnika biadał, że idą straszne czasy - przyjdzie wolność, zniosą cenzurę i "nie będzie pod co pisać".



Wszyscy oni uczestniczą w wielkich bankietach drugoobiegowych, które mają miejsce na Żoliborzu, w mieszkaniu współpracownika KOR-u i NOWej Pawła Bąkowskiego: w październiku 1980 roku z okazji wydania setnej pozycji Niezależnej Oficyny Wydawniczej - są nią "Miesiące" Kazimierza Brandysa - i w czerwcu 1981 roku z okazji przyjazdu Czesława Miłosza, którego wydawcą była przed Noblem NOWa. Na spotkaniach tych panuje nastrój, który każe właśnie tamten czas wspominać jako czas karnawału. W nie tak znów wielkim mieszkaniu tłoczy się blisko dwieście osób, znane postacie ze świata kultury i podziemni drukarze, którzy pierwszy raz tak w komplecie się ujawniają. Na gitarze gra i śpiewa Jacek Kaczmarski. Można kupić koszulki z napisem "NOWa" czy znaczki "I love Biuletyn Informacyjny".



Kazimierz Brandys, będąc w Paryżu, prosi Jerzego Giedroycia, by ten fragment "Miesięcy", który dotyczy stosunków polsko-rosyjskich, wydrukował w "Kulturze" dopiero po jego powrocie do kraju, bo "będąc na miejscu, gotów jestem przyjąć wszystkie złe konsekwencje, załamałbym się jednak, gdyby mi odebrano możliwość powrotu". I zastanawia się: "Brzuchomówcy o dudniących głosach, czy zaliczą mnie jedynie do wrogów socjalizmu, czy też do gorszych monstrów, do rewizjonistycznych agentów CIA?".



Wracając do kraju, rękopis pisanych za granicą kolejnych "Miesięcy" przewozi "na własnym grzbiecie, między koszulą a spodniami". Rozbebeszają mu bagaże, ale nie robią rewizji osobistej. A kiedy 10 listopada 1981 roku Woroszylski też wraca do Polski, na granicy - jak dawniej - skrupulatnie przetrząsają mu bagaże i rekwirują wszystkie książki, w tym Brandysa "Miesiące" (które co prawda publikuje paryska "Kultura" i czyta Wolna Europa, ale zaraz będą też czytane w III Programie Polskiego Radia) oraz dwie jego autorstwa: "Powrót do kraju" i "Literaturę", której fragment dopiero co publikowała oficjalna "Polityka".
Od dołu Październik, od góry Marzec

Pod koniec grudnia 1980 roku Stryjkowski, Ważyk i Woroszylski (Andrzejewski w ogóle nie uczestniczył już w życiu ZLP, Konwicki nie chciał kandydować, a Brandys akurat wyjechał za granicę) wzięli udział w walnym zjeździe ZLP, odbywającym się w atmosferze pełnej wolności. Władze reprezentowane były skromnie, jedynie przez ministra kultury Józefa Tejchmę, który wygłosił przemówienie o potrzebie... dobrosąsiedzkich stosunków z ZSRR. Widać było, co było w tym czasie główną troską rządzących. Towarzyszył jej niepokój, że na zjeździe dokona się "pogrom" partyjnych pisarzy.



Niepokojący musiał się wydać partii fakt, że od przemówienia szefa POP w Oddziale Warszawskim ZLP Andrzeja Wasilewskiego, który lansował tezę, że inicjatorką odnowy w kulturze jest partia właśnie, a za konflikty polityczne w ZLP odpowiadają "nieformalne opozycyjne grupki", odcięli się partyjni koledzy, mówiąc, że występuje we własnym imieniu. Podobnie jak proponowane przez zjazd uchwały, jak choćby te w sprawie odwołania Marca '68, rehabilitacji Pawła Jasienicy czy szerzej - represjonowania pisarzy ("Zjazd zaleca Zarządowi powołanie komisji do zbadania faktów dyskryminacji, wyrządzonych krzywd i zniesławienia pisarzy z powodu ich przekonań politycznych, rodzaju uprawianej twórczości, pochodzenia lub wyznania religijnego, jakie miały miejsce w różnych okresach historii PRL"). Rzeczywiście, organizacja partyjna poniosła totalną klęskę - jej reprezentanci nie weszli do Zarządu. Partii nie mógł się też podobać ani nowy prezes Jan Józef Szczepański, ani fakt, że wśród wybranych był spory procent autorów "Zapisu", podczas gdy skreślano serwilistów i faworytów PZPR.



Szybko więc zaczęły się ataki w prasie. Wybory odbyły się "w warunkach psychicznego terroru, wywieranego przez dobrze zorganizowaną reakcyjną mafię" - pisał "Sztandar Młodych". Wtórował mu w "Życiu Literackim" Władysław Machejek.



W prasie partyjnej przez cały zresztą czas toczy się kampania przeciwko "siłom antysocjalistycznym", do których chętnie zaliczano naszych bohaterów. Kazimierz Brandys tak zdiagnozuje ten czas: "Od dołu październik '56, od góry marzec '68". W prasie i w telewizji odżywają marcowe upiory.



W tygodniku "Za wolność i lud" produkuje się Mieczysław Moczar, przywrócony po Sierpniu '80 do Biura Politycznego KC PZPR, czołowa postać nacjonalistycznego nurtu w partii: "Niech sobie Michnicy, Modzelewscy, Kuronie, Woroszylscy wybiją z głowy, że mogą mieć coś wspólnego z wielką odnową życia społecznego i politycznego, która staje przed nami jako dziejowe zadanie. Podkreślam to z całą mocą, że ci ludzie i im podobni nie mają tu nic do roboty".



Tygodnik "Płomienie" twórczo łączy nurt partyjny z narodowym. Kalendarium Powstania Warszawskiego sąsiaduje z przemówieniami I sekretarza KW PZPR Kociołka, a wywiad z ks. Małkowskim o obronie życia poczętego z tekstem "Kto sprzedaje Polskę" (odpowiedź: Jan Józef Lipski) i z dyskusją o kodeksie moralnym komunisty. W miesięczniku "Barwy" z kolei króluje kuriozalna publicystyka naczelnego Henryka Gaworskiego, dla którego największym zagrożeniem Polski jest KOR i pisarze z nim związani. Oto garść podręcznych epitetów: "Szermierze walki ze sloganowością", "trubadurzy tolerancji", "samozwańczy odnowiciele naszego życia", "kunktatorzy", "neokarierowicze", ludzie z wypróbowanym stalinowskim rodowodem... Gaworski personalnie atakuje Woroszylskiego. "Nie przypadkiem jeden z poetów pisał: >>I pod skórą legitymacji/ Trzeba umieć wymacać wrogów<<. Nie przypadkiem także ów piewca i agitator satrapowskich rządów imigrantów polskich jest dziś zaprzałym zwolennikiem i działaczem KOR-u".



W kwietniu 1981 roku władza powołuje nowy tygodnik "Rzeczywistość", "pismo polskiej lewicy patriotycznej" (rozwinie skrzydła w stanie wojennym). Ulubionym obiektem insynuacji jest też tam KOR, który powstał dzięki "zacieśnianiu więzi z zachodnimi służbami wywiadowczymi", a "jego trzon stanowią inspiratorzy antysocjalistycznych wystąpień z Marca '68, którzy dla stworzenia pozorów dodali sobie prestiżową atrapę w postaci Jerzego Andrzejewskiego czy księdza Ziei".



Nie tylko w partyjnej prasie, ale też w "Solidarności" pojawiają się tzw. prawdziwi Polacy, czasem narzucając swój styl całej komisji zakładowej "S". Niebezpieczeństwa dla Polski upatrują tam, gdzie widzi je i "Rzeczywistość" - w KOR-ze i lewicy laickiej. Popis swej obecności w NSZZ "S" dadzą na zjeździe. Zaproponowana tam uchwała o podziękowaniu dla KOR-u wywoła taki ich atak, że delegat "Solidarności" i członek KOR-u Jan Józef Lipski zasłabnie na sali.
Już się rychtuje lufy odwetu

Córka Adama Ważyka, Katarzyna, pokazała nam nigdzie dotąd nie drukowany, napisany ręcznie na odwrocie zadrukowanych maszynopisów, wiersz, który jej ojciec wysłał do "Tygodnika Powszechnego" w styczniu 1981 roku:

 

Oni nie pili



tego samego mleka co my



oni wysyłali dzieci za granicę



gdzie nie zatrute powietrze



Oni będą zawsze pili inne mleko



i wysyłali dzieci za granicę



Wszystko się zmieni



tylko nie oni



Nic się nie zmieni



póki oni są



Chwalą się, że nie kazali strzelać



chwalą się, że nie są mordercami



wielka to bardzo wielka



zasługa



kule przeznaczone dla robotników



musiałyby przebić czoło Papieża



musiałyby przebić Marię



musiałyby przebić Krzyż



Kul porzuconych przez diabła nie brakło



ale w tym kraju nie było na to rąk



A kiedy ślepi od zachwytu



intelektualiści



biorą się za rączki i śpiewają



- Robotnicy nam wszystko załatwią



ta codzienna odmowa



ta odmowa kłamstwa



to tylko przykrywka



Już się rychtuje lufy odwetu



przy każdej baterii kawaler marcowy



czeka na rozkaz



 



Jerzy Turowicz odpowiada Ważykowi w liście z 1 lutego 1981 roku: "Kochany, drogi panie Adamie, Pański wiersz jest wspaniały, ale i straszliwy! Istnieje - niestety - duże prawdopodobieństwo, że Pańska wizja obecnej rzeczywistości i przyszłości jest słuszna. Niemniej nie zdecydowałem się na opublikowanie Pańskiego wiersza. Po pierwsze, nie ulega według naszych doświadczeń najmniejszej wątpliwości, że cenzura by tego wiersza nie puściła. Po wtóre, gdyby nawet druk był możliwy (w co absolutnie nie wierzę), to nie śmiałbym tego uczynić, by nie odbierać ludziom resztek nadziei, że może przecież z tego, co robotnicy uzyskali, choć część uda się zachować".



Dwa tygodnie po tym jak 19 marca siły porządkowe wkroczyły na salę obrad Rady Narodowej w Bydgoszczy i pobiły obecnych tam w charakterze gości przewodniczącego regionu Jana Rulewskiego i innych działaczy, robotnicy wnosili śpiwory do zakładów pracy, a żony przygotowywały im wałówkę - Związek zapowiedział strajk generalny - nasi bohaterowie niewątpliwie podzielali w tej sprawie zdanie większości doradców "Solidarności": że tego już władza - ani ta, ani ościenna - nie zniesie.



- Ojciec miał katastroficzne przeczucia - opowiada nam Katarzyna Ważyk. - W czasie wydarzeń w Bydgoszczy był przekonany, że Rosjanie wejdą, bo to już dla nich za wiele, i wszystko skończy się potworną jatką. Pod koniec życia był już zmęczony, dużo chorował, wyciszył się, ale temperamencik mu pozostał. Bał się też wariantu "optymistycznego", tego, że w atmosferze wolności powróci endecja.



We "Wschodach i zachodach księżyca" Tadeusz Konwicki tak podsumowuje czas pierwszej "Solidarności": "Matko Boska, który to raz? Ileż razy w życiu oglądałem ten króliczo krótki czas pyszności i potem lata łez, niedoli, upadku? Moment pawiej wspaniałości mężczyzn powstających do boju i dziesięciolecia katorgi kobiet biegających do więzień, noszących paczki i ciepłą bieliznę, kurujących chorych zbiegów i prowadzących ku granicom uciekinierów. Piękny tęczowy rozbłysk i lata lodowatej arktycznej nocy".



Również Kazimierza Brandysa prześladują, jak pisze w "Miesiącach", złe duchy. Myśli o rozlewie krwi, aresztowaniach. I o tym, że on osobiście będzie za to odpowiedzialny, doprowadzi bowiem do tego ustrój polityczny, który kiedyś zaakceptował. Przez cały kryzys bydgoski nie odchodzi od radioodbiornika. Później zanotuje, że zaczyna się bać wybuchu, bowiem "sprawy nabrały cech ostatecznie groźnych i z daleka pachnie dynamitem". Stawia sobie pytanie: "Czy nastąpi kolejne powtórzenie narodowej tragedii?".



Te niepokoje nie odstępują go w czasie wrześniowego zjazdu "Solidarności", którego obradom przysłuchuje się przez chwilę. Tuż przed drugą turą zjazdu podpisuje apel 35 uczonych, pisarzy i publicystów. Apel wzywał obie strony, władzę i społeczeństwo, do osłabienia napięcia w kraju, "do poszukiwania tego, co nas jednoczy, co nas zbliża". Niektórzy uznali go za zbyt kompromisowy i wycofali podpisy, "ja nie - pisał Brandys - bo uważałem, że przyda się kilka chłodnych kropel na wrzątek. Niedawno jeszcze apele i protesty były znacznie ostrzejsze, ale podpisywało się je na własne ryzyko, narażając tylko siebie".



Tymczasem sytuacja ekonomiczna pogarsza się z dnia na dzień. Już w lipcu 1981 roku w marszu głodowym przechodzi przez ulicę Piotrkowską w Łodzi kilkadziesiąt tysięcy kobiet (większość produktów jest już na kartki, ale w Łodzi nawet stanie w wielogodzinnych kolejkach nie gwarantuje wykupienia kartkowych przydziałów), a manifestacja "Solidarności" przez dwa dni blokuje główne skrzyżowanie w Warszawie - Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej; w miejscu blokady zawisa transparent: "Głodny naród może zjeść swoje władze". Wciąż wybuchają lokalne konflikty i wszystko wskazuje na to, że są celowo podkręcane przez władze. We wrześniu powstaje Komitet Ocalenia Narodowego z Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem na czele, co już brzmi jak uwertura do wojny domowej albo obcej interwencji.



Partyjna prasa donosi co chwila o kolejnych przypadkach profanacji czy to pomnika, czy to cmentarza żołnierzy radzieckich. Odwołując się do tego właśnie, "Rzeczywistość" z 1 listopada drukuje wstępniak "Ocalić państwo": "Kto przerwie ten zaklęty krąg? Bandytyzmowi, bezprawiu, przemocy, terroryzmowi psychicznemu i fizycznemu należy wreszcie położyć kres. Tego wymaga interes i państwa i narodu".



Kiedy w grudniu 1981 roku sześciu pisarzy, w tym Wiktor Woroszylski, podpisuje kolejny (po oświadczeniu prezydium ZG ZLP) list apel do władz w sprawie porozumienia narodowego, właściwie nie ma już wątpliwości, że władza prze do konfrontacji.



W jednym z tych patriotyczno-partyjnych pism spod znaku Moczara, "Płomieniach", z datą 13 grudnia ukazuje się tekst "Kontrrewolucja czy głupota" - o tym, że Kuroń zaproponował regionowi Mazowsze "S", by przygotować się do wyborów do Sejmu. "Nic dodać, nic ująć - komentują "Płomienie". - W wyniku tych wyborów Zarząd Regionu Mazowsze wszedłby w całości do Sejmu, stanowisko premiera objąłby Kuroń, ministra spraw wewnętrznych - Bujak, ministra sprawiedliwości - Michnik. Mówi się, że doświadczenie w terrorze psychicznym już zdobyli. Od tego do terroru fizycznego blisko...".
Noc długich łomów

W Teatrze Dramatycznym w Warszawie 11 grudnia rozpoczęły się obrady Kongresu Kultury Polskiej, gali, w której biorą udział przedstawiciele 40 stowarzyszeń - od Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego po Polskie Towarzystwo Gerontologiczne. Przemawiają wielkie nazwiska polskiej kultury i nauki: Jan Białostocki, otwierający obrady, Bohdan Korzeniewski, Witold Lutosławski, Andrzej Wajda, Tadeusz Kantor, przebywający w Polsce Jan Kott. Czesław Miłosz przesyła taśmę z nagraną wypowiedzią.



W Komitecie Organizacyjnym Kongresu figuruje Jerzy Andrzejewski, ale nie zabiera tam głosu. Po raz ostatni wystąpił publicznie w listopadzie 1981 roku na wieczorze autorskim w Domu Literatury, gdzie odczytano fragmenty "Miazgi" poświęcone Pawłowi Jasienicy.



Ostatni dzień obrad, w niedzielę 13 grudnia, ma otwierać Gustaw Holoubek.



W nocy z 12 na 13 grudnia Andrzej Celiński, wówczas sekretarz Lecha Wałęsy, kiedy zaczynają wyłamywać drzwi w jego mieszkaniu w bloku na warszawskich Stegnach, wybiega na balkon alarmować sąsiadów. Jego krzyki słyszy kilka osób z silnie reprezentowanego na Stegnach środowiska współpracowników KOR-u. Ruszają w miasto ostrzegać dalej. Zdążą zawiadomić mieszkającego po sąsiedzku poetę i szefa kulturalnego informatora Regionu Mazowsze Tomasza Jastruna. Ten mija się niemal w drzwiach z czterema panami z łomami, którzy przyszli go internować (wróci do domu po roku ukrywania) i wsiada do swego "malucha" nieść dalej złą nowinę. Kiedy zajeżdża na Żoliborz do Wiktora Woroszylskiego, tego nie ma już w domu, bo - jak mówi żona - został już ostrzeżony i biega po mieście, ostrzegając innych. Dlaczego nie przyszli po niego tego wieczoru i internowali go dopiero nazajutrz - nie wiadomo. Ta noc, kiedy milicyjne ekipy wyważały drzwi u jego przyjaciół i znajomych, wróci u niego w wierszu:



 



zdałeś ten łom



no zdałem



ja nie zdałem



trzeba było zdać



co będę zdawał i brał



zdawał i brał



 



W niedzielę rano wielu uczestników Kongresu, w tym spora część niczego nieświadoma, spotyka się pod Teatrem Dramatycznym. Zastają wypisany niebieskim mazakiem na kawałku bristolu napis: "Na mocy decyzji prezydenta m.st. Warszawy Kongres Kultury Polskiej został rozwiązany". Wkrótce pojawia się profesor Białostocki z zapewnieniem od ministra kultury Tejchmy, że Kongres został tylko zawieszony. Reżyser Andrzej Jarecki przekreśla słowo "rozwiązany" i wstawia "zawieszony".



- Rankiem 13 grudnia - opowiada nam Katarzyna Ważyk, która mieszkała piętro wyżej nad rodzicami i dzieliła z nimi wspólną linię telefoniczną - tata przyszedł do mnie, żeby sprawdzić, czy dobrze odłożyłam słuchawkę, bo telefon nie działał, a on chciał zamówić taksówkę na Kongres Kultury. U sąsiadów też nie działał, ale to jeszcze nie dało nam do myślenia. Dopiero kiedy wyszliśmy z domu, zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak.



- Koledzy dowiadywali się o stanie wojennym pod Pałacem Kultury, ale ja na Kongres nie chodziłem, choć aprobowałem go i kibicowałem mu, tyle że z daleka - opowiada Konwicki. I wzdycha, że będzie żył długo, bo zaraz po 13 grudnia odbyła się w którymś z londyńskich kościołów msza św. za niego, rzekomo zastrzelonego w pierwszych dniach stanu wojennego.



Wspominając tamten czas, Konwicki opowiadał później Stanisławowi Beresiowi o Krajowej Komisji "Solidarności", która skończyła swoje obrady tuż przed 12 w nocy, po czym większość jej działaczy została internowana: "Przecież oni na wszystko mieli odpowiedź! Przychodzono do nich i mówiono: >>Łączność zerwana<<. Mówiono: >>Teleksy odłączone! Otaczają nas!<<. A oni nic. Dopiero jak wyłączyli telefony, to się zainteresowali. A przecież zapowiadali, że to już koniec, że już nie ma władzy. No, dajcie spokój!".



Nam opowiada, że on sam, choć chytry Litwin, też nie wykazał się specjalną czujnością: - Moje życie to jedno wielkie pasmo rozczarowań. To jest związane z miejscem i historią. W 1939 roku też myślałem że jest świetnie, mieliśmy nie oddać ani jednego guzika. A akurat 13 grudnia w prasie szwedzkiej ukazał się wywiad, który dałem dziennikarzowi szwedzkiemu. Zapewniałem tam, że tego wspaniałego ruchu masowego, gdzie wszystkie wspaniałe talenty tego narodu się złączyły, nie da się stłumić. Dałem słowo honoru, że to, co dzieje się w Polsce, jest potężne i nieusuwalne.



Z naszych bohaterów to on jedynie pokusi się o epicki opis tej nocy z 12 na 13 grudnia, kiedy to wyważano drzwi i zabierano ludzi, a "dookoła była naprawdę prawdziwa zima". Drukarz, bohater jego "Rzeki podziemnej, ptaków podziemnych", ucieka dobijającym się do drzwi zomowcom przez balkon i jak wielu, wielu przed nim bohaterów prozy Konwickiego widzi przed sobą wylot ulicy "ze spiczastym masywem Pałacu Kultury na tle zimowego nieba".





 





 





 





Korzystałyśmy m.in. z książek: Timothy Garton Ash, "Polska rewolucja. Solidarność 1980-82", Res Publica, Warszawa, 1990; Stanisław Nowicki (pseudonim Stanisława Beresia), "Pół wieku czyśćca. Rozmowy z Tadeuszem Konwickim", Aneks, Londyn 1986; Leszek Prorok, "Dziennik 1949-84", Wydawnictwo Baran i Suszczyński, Kraków 1998; Jan Józef Szczepański, "Kadencja", Oficyna Literacka, Kraków 1986; "Almanach stanu wojennego nr 1. Kongres Kultury Polskiej", Krąg, Warszawa 1982


GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów










Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
index towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy

więcej podobnych podstron