towarzysze nieudanej podrozy 10









ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA - W szeregach bezpartyjnych (PRL, intelektualiści)









Gazeta Wyborcza - 08/04/2000
 
 
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (10)
W szeregach bezpartyjnych
 
 
 
Dziwiono się na mieście, kto też rządzi krajem, skoro połowa Biura Politycznego zajmuje się przesłuchiwaniem literatów.


 


W Petersburgu 4 kwietnia 1866 roku pewien student próbował zastrzelić cara Aleksandra II, co wywołało potężną falę wiernopoddańczych adresów z wyrazami wdzięczności za cudowne ocalenie i oburzenia na "złowrogie siły" odpowiedzialne za zbrodnię. Historię tę Wiktor Woroszylski uczynił tłem opowiadania "Podpis". Jego bohater Stiepan Gawriłowicz Nieudaczow w dniu zamachu akurat się rozchorował, tak że adres ciała pedagogicznego gimnazjum, w którym nauczał, opublikowano bez jego podpisu. Dosłał go później i odtąd nerwowo sprawdzał każdego dnia gazetę. Z obawy, że może być podejrzany o nieprzyłączenie się do adresu, kulił się na widok dyrektora szkoły i innych lojalnych obywateli, ale w towarzystwie wolnomyślicieli robił zuchwałe i wiele mówiące miny. Gdy wreszcie petersburski dziennik oświadczył, że kończy druk adresów, ma ich bowiem jeszcze 15 tysięcy, nasz bohater był już w stanie totalnego zamętu ducha, "sam nie wiedząc, czy ma się czuć dumnym zwolennikiem wolności, stawiającym czoło przemożnej fali uczuć monarchistycznych i narodowych, czy wiernym tronowi patriotą, skrzywdzonym przez pocztowy bałagan i podejrzliwość zwierzchnika".



Opowiadanie Woroszylskiego, napisane w latach 60., ukazało się - z powodów cenzuralnych - dopiero w latach 80., w tomiku "Historie". Niestety, musimy się zgodzić z cenzorem. Woroszylski pisał nie tylko o Rosji, zaś Nieudaczow, choć trudno byłoby znaleźć dla niego jakiś jeden konkretny pierwowzór, bez wątpienia uosabia znękaną, rozdartą między strachem a chęcią zademonstrowania niezależności duszę polskiego pisarza Anno Domini 1964, wahającego się, czy podpisać kontrlist odcinający się od listu 34 intelektualistów protestujących przeciwko cenzurze i ograniczeniom w dystrybucji papieru.



"Podpis" to bodaj jedyny w literaturze ślad sprawy Listu 34, w której - poza Woroszylskim - jeszcze trzej nasi bohaterowie: Kazimierz Brandys, Tadeusz Konwicki i Julian Stryjkowski przeciwstawili się partii, nie podpisując wiernopoddańczego adresu.



Również Jerzy Andrzejewski i Adam Ważyk przeciwstawili się wówczas władzy, podpisując List 34 i odmawiając odcięcia się od niego (choć może im było łatwiej, bo legitymacje partyjne oddali już na poprzednim zakręcie historii). Ważyk był już wtedy zresztą daleko od polityki, zajmował się swoją pasją jeszcze sprzed wojny - tłumaczeniem poetów francuskich - i czuł się człowiekiem prawdziwie spełnionym. Po lekturze jego "Kwestii gustu", wydanej w 1963 roku, swego rodzaju biografii czytelniczej, rozpoczynającej się lekturami dzieciństwa, a kończącej w sierpniu 1939 lekturą "Nocy i dni" Marii Dąbrowskiej, Tomasz Burek pisał w "Twórczości": "Lata 60., tak niełaskawe dla literatury wziętej w całości, tak wytrawione z poznawczego niepokoju, tak nieodkrywcze, żywiące się papką podfałszowanych obsesji i skomercjalizowanych gustów, dla Adama Ważyka były znów czasami szczęśliwymi".



Czwórka naszych partyjnych bohaterów nie poddawała się partyjnej dyscyplinie, ale wciąż miała legitymacje w kieszeni. Dlaczego?



"Po Październiku był rok nadziei, a potem znów strach, ale powiedziałbym kosmetyczny. Obawa przed samotnością, oportunizm, małoduszność" - odpowie na to pytanie w latach 90. Julian Stryjkowski.



Jednak lektura przechowywanych w Archiwum Akt Nowych protokołów tzw. sprawy Kołakowskiego każe sądzić, że z partią wiązały ich znacznie silniejsze więzy, a zerwanie było naprawdę bolesne.



"Jestem w rozterce i przeżywam depresję. Od pewnego czasu jestem załamany" - mówił Tadeusz Konwicki.



Nie, to nie podsłuch z gabinetu psychoanalityka, a pisarz nie leży na kozetce. Przeciwnie, zasiada przy prezydialnym stole, a naprzeciwko siebie widzi pięć garniturów z PDT-u i pięć ciasno zawiązanych krawatów na szyjach przesłuchujących go aparatczyków z Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej. Zwierza się z tajników swej znękanej przynależnością partyjną duszy przed funkcjonariuszami aparatu.



Nim jednak dojdzie do tej sceny, przez kraj przetoczą się dwie kolejne - po Liście 34 - rozpętane przez władze afery: jedna wokół obchodów milenijnych i listu polskich biskupów do episkopatu Niemiec i druga - wokół wystąpienia Leszka Kołakowskiego w dziesiątą rocznicę Października.
Biskupi, czyli obywatele

"Polska granica na Odrze i Nysie, co rozumiemy dobrze, jest dla Niemiec niesłychanie gorzkim owocem ostatniej wojny. Dla naszej ojczyzny jest to sprawa dalszej egzystencji. Wyciągamy do Was nasze dłonie z ław kończącego się Soboru, udzielamy wybaczenia i prosimy o nie" - list wysłany w listopadzie 1965 r. przez kardynała Wyszyńskiego i 35 biskupów polskich do biskupów niemieckich wywołał największą - obok Marca '68 - kampanię propagandową ery Gomułki.



W prasie, na wiecach i masówkach, odbywających się w całym kraju pod hasłem "nie zapomnimy i nie przebaczymy", opowiadano się przeciw biskupom, a za granicą na Odrze i Nysie, którą biskupi mieli rzekomo podważać. Odgórnie zarządzona nagonka dobrze się wstrzeliła w antyniemieckie urazy dużej części społeczeństwa obolałego po ledwie 20 lat wcześniej zakończonej wojnie.



Jednocześnie trwały obchody milenijne. Partia wyraźnie ścigała się z Kościołem: na przykład, gdy w Gnieźnie odbywała się konferencja biskupów i uroczystości inauguracyjne 1000-lecia chrztu Polski, władza w ramach obchodów 1000-lecia Państwa Polskiego zorganizowała tam zlot sportowy i defiladę wojskową. 3 maja 1966 r. u podnóża Jasnej Góry zebrało się ćwierć miliona wiernych. W czerwcu władze zaaresztowały obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który wraz z kardynałem Wyszyńskim wędrował po kraju; Prymas pielgrzymował dalej z ramą po obrazie.



Ani w twórczości, ani w zapiskach naszych bohaterów nie znalazłyśmy żadnego śladu reakcji na list biskupów. Czy to znaczy, że była to dla nich sprawa obojętna? Musimy się w tej sprawie zdać na dzisiejszą pamięć uczestników tamtych wydarzeń.



Tadeusz Konwicki nic sobie w tej sprawie nie przypomina. Jerzy Markuszewski, który się przyjaźnił z naszymi bohaterami, utrzymuje, że list biskupów zgodnie zaaprobowali: - Na pewno nie włączyli się żadnym słowem ani gestem w ogólnopolską batalię o znieważoną godność polskiego narodu - mówi. - Pamiętam też ton ówczesnych dyskusji, że najwidoczniej władze dały stanowczy odpór ze strachu, jak na to zareagują towarzysze radzieccy.



Czy więc rozumowali tak jak poczuwający się w przeciwieństwie do nich do wspólnoty z Kościołem Andrzej Kijowski, który pisał w dzienniku: "Gest był potrzebny, ale został źle wykonany. Wydaje mi się, że w tej chwili meritum sprawy nie ma już znaczenia. Chodzi znowu - jak w sprawie Listu 34 - o prawa obywatelskie. Biskupi są ciałem reprezentatywnym; mają zatem prawo - jak każdy obywatel - do wypowiadania opinii politycznych i moralnych. Obrona listu biskupów jest więc w tej chwili obroną praw do wygłaszania i publikowania opinii, obroną czystości gry, obroną prawdy".



Jacek Bocheński zapamiętał z kolei, że środowisko literatów było podzielone. On sam miał poczucie, że znajduje się w mniejszości, która uznaje list biskupów za słuszny i sprawiedliwy. Akurat był u Kazimierza Brandysa, kiedy radio nadawało przemówienie Gomułki atakujące list, i pamięta, że doszło między nimi do różnicy zdań. Julianowi Stryjkowskiemu z kolei afera ta musiała być całkiem obojętna. Jego emocje skupiały się wszak wokół trzech spraw: komunizmu, Żydów i homoseksualizmu.
Nie ma powodu do świętowania

21 października 1966. W niewielkiej uniwersyteckiej salce na Wydziale Historii UW tłoczy się koło 300 osób, mimo że zorganizowane w dziesiątą rocznicę Października '56 przez ZMS zebranie pod hasłem "Rozwój kultury polskiej w ostatnim dziesięcioleciu" nie było reklamowane. Referentem zaproszonym przez jednego ze studentów historii Adama Michnika jest Leszek Kołakowski, w latach 50. wiodący prym wśród marksistowskich intelektualistów i ostro zwalczający wszelkie przejawy "filozofii burżuazyjnej", od 1956 r. rewizjonista, autor kultowego, powiedziałoby się dziś, eseju "Kapłan i błazen", dla młodych symbol odwagi i postawy krytycznej, w czołówce popularności uniwersyteckich profesorów.



Referat wygłasza też docent Krzysztof Pomian. Wystąpienie Wiktora Woroszylskiego natomiast zostało w ostatniej chwili odwołane, władze Uniwersytetu zdecydowały bowiem, że nie należy zapraszać nikogo spoza uczelni.



Kołakowski ma na karteczce zapisane jedynie kilka głównych punktów. Improwizowany tekst przetrwa dla historii dzięki ubeckiemu nagraniu.



"Uświadomiliśmy sobie, z opóźnieniem co prawda - mówi - że niesprawiedliwość jest po prostu niesprawiedliwością, terror jest po prostu terrorem, niszczenie kultury nie jest przesłanką rozkwitu kultury, lecz niszczeniem kultury, ucisk nie jest przesłanką wolności, ale tylko jest uciskiem". I przypomina postulaty Października: przywrócenie suwerenności kraju, zniesienie jaskrawych absurdów w ekonomii, zapewnienie swobody krytyki i zakładania zrzeszeń, wprowadzenie zasady odpowiedzialności władzy przed społeczeństwem, zniesienie niszczycielskich treści doktrynerskich w twórczości kulturalnej. Mówi o sytuacji roku 1966 - według tzw. małego kodeksu karnego można być represjonowanym za posiadanie niedozwolonych książek (w pamięci środowiska intelektualnego wciąż żyją dwa procesy z lat 1959 i 1961 za przemyt książek paryskiej "Kultury") czy za opowiadanie kawałów politycznych. Mówi o lekceważeniu prawa, o przywilejach władzy. Mówi o biedzie, podaje, że Polska jest na jednym z pierwszych miejsc w Europie, jeśli chodzi o wskaźnik umieralności niemowląt (ten fragment zresztą szczególnie rozwścieczy władze).



"Nie nasze ubóstwo jest jednak najgorsze. To, co nas najbardziej przygniata, to brak perspektyw, pauperyzacja duchowa, brak oddechu, brak nadziei, poczucie stagnacji. Ta atmosfera związana jest z niespełnieniem tych nadziei, jakie większość społeczeństwa wiązała z Październikiem. W rezultacie nie mamy większych powodów do świętowania" - kończy Kołakowski.



Pierwszy raz to, o czym mówiło się niemal od razu po opadnięciu październikowej euforii - ale tylko w gronie przyjaciół - powiedziano publicznie.



"Na sąsiednich ulicach - napisze Kołakowski po latach - czekały milicyjne >>suki<<, a po ulicy chodzili (jak mi później powiedziano) dwaj członkowie Biura Politycznego. Wiedziałem, oczywiście, że sprawa skończy się skandalem i awanturą, ale nie przewidywałem jednak jej rozmiarów".



Na biurka członków Biura Politycznego i sekretarzy KC już następnego dnia trafia zapis spotkania z nadrukiem "Tajne".
Co towarzysz wiedział"

Leszek Kołakowski zostaje natychmiast wezwany przed oblicze Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej.



- W domu oczekiwali na mnie koledzy - mówi nam profesor Kołakowski. - Była Janina Zakrzewska, Paweł Beylin, Wiktor Woroszylski, jeszcze kilka osób. Po powrocie oświadczyłem, że jestem ku chwale swojej bezpartyjny. Pamiętam to uczucie ulgi. Napisałem odwołanie, ale tylko dla porządku.



W uzasadnieniu Komisja Kontroli stwierdzała, że Kołakowski na spotkaniu ze studentami dyskredytował partię, mówiąc o regresie, stagnacji i wysokiej umieralności niemowląt. "Uderza zbieżność argumentacji tow. Kołakowskiego na temat rzekomo zawiedzionych nadziei społeczeństwa - pisano - z trwającym atakiem przeciw Polsce Ludowej ze strony reakcji kościelnej i innych ośrodków wstecznictwa w kraju i za granicą".



Przy okazji zarzucono mu też, że brał w obronę Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, skazanych w 1965 r. na kilkuletnie wyroki więzienia za "List otwarty do członków partii".



Trzy tygodnie później, 15 listopada 1966, na zebranie uniwersyteckiej organizacji partyjnej przybywa sam sekretarz KC i członek Politbiura Zenon Kliszko i zauważa - skądinąd nie od rzeczy - że "wszystkie ważniejsze wystąpienia Kołakowskiego od ośmiu lat świadczą o tym, że walczy on o inny ustrój polityczny niż ten, który w Polsce istnieje", oraz że "hołduje on burżuazyjno-liberalnym poglądom na demokrację, taką, w której głos mieliby i zwolennicy obalenia przemocą władzy ludowej jak Karol Modzelewski, i siły klerykalne spod znaku kardynała Wyszyńskiego".



"Materiały dotyczące Leszka Kołakowskiego" dorobiły się oddzielnej teczki w Wydziale Kultury KC PZPR, co jest rzadkim wyróżnieniem. I jeszcze jednej teczki dotyczącej pisarzy, którzy zwrócili się do partii o "zrewidowanie pochopnej decyzji Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej" o wydaleniu z partii ich współtowarzysza.



- Wiktor pokazał mnie i Pawłowi Beylinowi tekst listu i w trójkę zbieraliśmy podpisy - opowiada nam Jacek Bocheński. - Pamiętam, że jako ludzie mało doświadczeni umówiliśmy się w kawiarni Hotelu Europejskiego, by namówić do złożenia podpisu jednego kolegę, który się zresztą namówić nie dał. Musieliśmy wtedy wpaść w oko jakiemuś agentowi, bo później, na rozmowach w KC, Zenon Kliszko zabłysnął znajomością kilku szczegółów, w tym z tego spotkania.



Na liście jest 15 podpisów: Paweł Beylin, Marian Brandys, Jacek Bocheński, Flora Bieńkowska, Witold Dąbrowski, Tadeusz Drewnowski, Marian Grześczak, Tadeusz Konwicki, Igor Newerly, Seweryn Pollak, Leon Przemski, Arnold Słucki, Julian Stryjkowski, Wiktor Wirpsza, Wiktor Woroszylski.



Pod listem spotkali się ci, którzy dwa lata wcześniej odmówili podpisania kontrlistu wobec Listu 34, a też dołączyło kilka osób, które kontrlist wtedy podpisały, między innymi Igor Newerly.Ten ostatni był wówczas prezesem warszawskiego oddziału ZLP i dopiero co miał taką oto przygodę. Jednym z argumentów podnoszonych przez władze przeciwko Listowi 34 była jego lapidarna, nonszalancka, jak twierdzono, dobra do czytania w Wolnej Europie, a nie do dyskusji forma. Newerly wziął to za dobrą monetę i napisał długi i poważny memoriał dotyczący różnych problemów i postulatów środowiska literackiego. Wysłał go do świeżo powołanego ministra kultury Lucjana Motyki i... nie dostał żadnej odpowiedzi.



- Tak się złożyło, że na mnie wypadło doręczenie naszego listu adresatowi - opowiada nam Jacek Bocheński, który złożył go na dziennik podawczy w KC w sobotę 19 listopada. - Pamiętam, szedłem w strachu, może nie do końca irracjonalnym, że mi się nie uda go złożyć, że ktoś mnie śledzi, że napadnie po drodze. Władza mogła przecież żywić nadzieje, że jak zapobiegnie złożeniu listu, to tak, jakby on nigdy nie zaistniał.



Po doświadczeniu z Listem 34 (co prawda kontrlist pokazał stopień ujarzmienia środowiska, ale też ujawnił, że istnieje grupa rebeliantów niepodatna na zastraszenie) postanowiono zadziałać szybko i zdecydowanie - zawezwać podpisywaczy na dywanik do KC. Tam też zostaje opracowany zestaw pytań: "Czy towarzysz wiedział, że Kołakowski spotkał się potajemnie ze Zbigniewem Brzezińskim?". Albo: "Czy towarzysz wiedział, że Kołakowski w marcu 1963 spotkał się z kardynałem Wyszyńskim i nie ujawnił kierownictwu partii ani tego faktu, ani treści rozmowy?".



Kołakowski dziś już nie pamięta, o czym rozmawiał z kardynałem. Rozmowę zaaranżował socjolog Jan Strzelecki; miała ona miejsce w podwarszawskich Laskach. Sam kardynał prosił o trzymanie spotkania w dyskrecji, a później w jakieś dyskusji z władzami użył argumentu "nawet wasz filozof marksistowski twierdzi...", stąd Kołakowski był później wzywany przez Zenona Kliszkę. Nie przypomina sobie również ówczesnych rozmów z przyjaciółmi w sprawie listu biskupów. Pamięta natomiast, jak propaganda partyjna skutecznie przekręciła jego sens, który we fragmencie "przebaczamy i prosimy o przebaczenie" mówił o tym, że każdy z nas jest grzesznikiem i musi prosić Boga o przebaczenie. Czy już wtedy tak rozumiał sens listu? Sądzi, że tak. Wcześniej, w październiku 1965, wygłosił w Empiku głośny wykład "Jezus Chrystus - prorok i reformator". Dawny obrazoburca i antyklerykał mówił tam: "Nie przyznaję się do wiary chrześcijańskiej w żadnej odmianie, ale przyznaję się do tradycji, w której chrześcijaństwo jest częścią niezbywalną".
Jedzcie twarożek, towarzyszu

Piątek, 25 listopada, godzina 17, Komitet Centralny, sala 106, I piętro. Woroszylski otwiera listę zaproszonych gości wraz z Jackiem Bocheńskim i Pawłem Beylinem (trzech "prowodyrów" wezwano pierwszych, i tylko ich o jednej porze, co od razu zostało tak zinterpretowane, że władza daje znak: "my wszystko wiemy"). Na 19.40 wyznaczono Juliana Stryjkowskiego, przeznaczono dla niego 20 minut, a na Tadeusza Konwickiego, o 20.15 - tylko 15. Przesłuchuje ich liczne grono najwyższych działaczy partyjnych, m.in. Zenon Kliszko, Wincenty Kraśko, Eugeniusz Szyr, Artur Starewicz.



Rekapitulując po jakimś czasie te wydarzenia w swoim dzienniku, Woroszylski odnotował, że 22 listopada rano zadzwonił telefon i towarzysz Syczewski z KC zaprosił go na rozmowę z towarzyszami z kierownictwa partii. I że razem z Tadeuszem Konwickim, który dostał taki sam telefon, musiał przebukować bilety do Frankfurtu nad Menem, dokąd byli zaproszeni na Targi Książki.



Każdy po kolei dostaje protokół przemówienia Kołakowskiego. W tekście, nagranym na kiepskim magnetofonie przez siedzącego na sali funkcjonariusza UB i spisanym przez nic nie rozumiejącą maszynistkę, roi się od błędów, lapsusów, nie dokończonych zdań, wstawionych w losowe miejsca kropek.



Na wstępie uprzedzono, że rozmowa ma być trzymana w tajemnicy, czego rozmówcy nie będą przestrzegać. Ci, którzy pierwsi opuszczą gmach, zjawią się zaraz z relacją u Kołakowskich. Gospodarz twierdzi, że nie czuć było atmosfery zastraszenia, nie było mówienia półgłosem; jak się zresztą później okazało, w domu był podsłuch, bo komuś zacytowano potem prowadzoną tam rozmowę. Nie pamięta też dramatyzmu sytuacji, przeciwnie, wydaje mu się, że u wszystkich przeważało uczucie: "nareszcie mamy z tym święty spokój".



Taki też nastrój przetrwał w anegdocie. Historyk Jerzy Jedlicki pamięta opowieść żony, która wychodząc późnym wieczorem z budynku Polskiej Agencji Prasowej, gdzie pracowała, spotkała wychodzących z gmachu KC, wielce rozradowanych, Jacka Bocheńskiego i Pawła Beylina.



- Z czego się tak cieszycie? - spytała.



- Bo wyrzucili nas z partii.



- A za co konkretnie?



- Mnie za nieszczerość - odpowiedział Bocheński.



- A mnie za szczerość - powiedział Beylin.



Rzeczywiście, w stenogramie właśnie nieszczerość zarzuca Bocheńskiemu jeden z towarzyszy.



- Każdy z nas wpadł na inny pomysł odpowiadania na pytania komisji - opowiada Bocheński. - Ja przyczepiłem się do tego, że człowiek o umyśle Kołakowskiego nie byłby w stanie formułować zaprezentowanych nam zdań. Bo tekst był spisany z taśmy haniebnie.



Wypowiedź Bocheńskiego jest jasna i klarowna: nie będzie komentował tekstu nieautoryzowanego przez Kołakowskiego. Innym rozmówcom zdarza się brnąć, kluczyć, tłumaczyć, jakby przed komisją prowadzili sami ze sobą monolog wewnętrzny: wyjść z partii czy nie wyjść z partii. I jak by chodziło tu o to - możliwe zresztą, że niektórym naprawdę o to chodziło - by nie zaszkodzić Kołakowskiemu i dać partii szansę przywrócenia go na swoje łono. Witold Wirpsza mówi, że to wszystko stąd, iż Kołakowski to szlachetny utopista, a że ma gruźlicę - wywołuje to u niego stany euforycznej pobudliwości.



Władza beszta pisarzy jak uczniaków. Celuje w tym Kliszko. Zwraca się do Newerlego, który stwierdza, że Kołakowski wyraża poglądy i spostrzeżenia większości: "Co to znaczy, nie ma wolnych wyborów, nie ma swobody zrzeszania się? Czy mamy zezwalać na zrzeszenia katolickie? Czy on żyje na księżycu, czy w Polsce?". A kiedy Newerly obstaje przy swoim, obsztorcowuje go: "Może mylicie się, do jakiej partii należycie?". Gdy Tadeusz Drewnowski mówi, że Kołakowski jest wybitnym filozofem i powinien pozostać w partii, przerywa mu Szyr: "Statut partii nie przewiduje przywilejów dla filozofów".



Późnym wieczorem, zapewne dlatego, że przesłuchujący zgłodnieli, zostaje ogłoszona przerwa na wspólną kolację.



- Pamiętam, jak w którymś momencie - opowiadał nam Marian Brandys - otworzyły się drzwi, zobaczyliśmy nakryty stół i usłyszałem głos Witolda Wirpszy, już wyrzuconego z partii: "Co by tu wybrać?". A Zenon Kliszko: "Jedzcie twarożek, towarzyszu, twarożek jest zdrowy".



"Mimo tyloletniej ewolucji reżimu - komentował przesłuchania kolegów w KC w swoim dzienniku Andrzej Kijowski - mimo zelżenia strachu, mimo postarzenia się tych ludzi wzywanych, mimo ich odejścia od ideologii i mimo niechęci, jaką czują do partii, działają w nich wciąż dawne, wciąż te same odruchy dyscypliny, skoro pozwolili się badać jak złodziejaszkowie małoletni albo spiskowcy za akt jawny przecież i zbiorowy. Dlaczego nie protestują przeciwko rozbijaniu ich, dlaczego nie protestują przeciwko przetrzymywaniu ich przez długie godziny nocne w korytarzach KC, które sami swoją uległością pozwolili zmienić w biuro śledcze? Dlaczego nie porozumieli się przedtem i nie zażądali rozmowy wspólnej? Nie ufają sobie nawzajem, czy tak się boją oskarżenia o frakcyjność?".



- Potem dziwowano się na mieście, kto rządzi tym krajem, kiedy połowa Biura Politycznego zajmuje się przesłuchiwaniem pisarzy - opowiadał Marian Brandys. - Oni chcieli jednych wyrzucić, a drugich nie. Ja byłem zawsze spokojny, bezpłciowy politycznie i oni mnie za takiego spokojniaka uważali, stąd tak naprawdę mnie nie chcieli wyrzucić.



Władza ma wciąż nadzieję, że zasada "dziel i rządź" okaże się skuteczna. Analizuje stenogramy i dzieli pisarzy na tych, którzy - jak Woroszylski czy Konwicki - "nie rokują", i tym na miejscu komunikowana jest decyzja o zawieszeniu w członkostwie - oraz na tych, co do których partia ma jeszcze jakieś nadzieje, jak Julian Stryjkowski. I jedni, i drudzy mają napisać oświadczenia, czy dalej solidaryzują się z Kołakowskim. A potem jeszcze przyjdzie im stanąć przed CKKP. Ich rozstanie z partią było więc rozciągnięte w czasie i rozłożone na trzy etapy.
Wiktor Woroszylski: okienka, które nie szkodzą ustrojowi

Po napisaniu tomiku rozrachunkowych wierszy i minipowieści "Sny pod śniegiem", w której rozliczał się z tęsknoty swego pokolenia za utopią, Woroszylski w latach 60. nadal, w najróżniejszej formie, wraca do rozrachunków z przeszłością.



W 1965 r. wychodzi pierwsza z jego cyklu biografii rosyjskich poetów - "Życie Majakowskiego". Jest to symboliczne pożegnanie z bohaterem rewolucji, którego wiersze zaciążyły nad całą wczesną twórczością Woroszylskiego. Otóż tego poetę, który towarzyszył jego walkom o socjalistyczny kształt polskiej poezji, stawianego za wzór nie dość rewolucyjnym kolegom w artykule "Batalia o Majakowskiego", teraz przedstawia jako człowieka zaszczutego, przegranego. Bard komunizmu zamienił się tu w jego ofiarę.



"Czy zwrócił Pan uwagę - pisał w 1966 r. Jerzy Stempowski do Jerzego Giedroycia - na książkę Wiktora Woroszylskiego >>Podmuch malowanego wiatru<<? Autor opowiada tam dzieciom wszystko, czego nie mógłby powiedzieć dorosłym".



Bohaterowie tej opowieści w czasie wakacyjnej wyprawy w nieznane trafiają do krainy Harmonii rządzonej przez okrutnego despotę Bemola, który wymaga od poddanych, by grali i śpiewali czysto, a pomaga mu w tym wyposażona w kamertony policja zwalczająca surowo wszelkie fałsze, dysonanse i kakofonie. Później droga ich wiedzie do zmilitaryzowanej krainy Muertanii, gdzie drzwi nie mają zamków, by policja w każdej chwili mogła się przekonać, co kto robi. Tam to nasi bohaterowie dowiadują się, że "tu każdy jest wolny, to znaczy pod nadzorem".



"Cenzura - pisze dalej Stempowski, relacjonując Giedroyciowi wizytę pisarza u siebie w Szwajcarii - nie miała do książki Woroszylskiego obiekcji, ale rzucili się na nią K.T. Toeplitz i inni. Cenzura nie jest złośliwa. Trzyma się słów i nie czyta między wierszami. Ale gdy się książka ukaże, napadają na nią krytycy otrzymujący wskazówki od UB i instancji partyjnych. Tak więc partii udało się zorganizować wojnę między literatami bez własnego udziału".



Bohaterowie "Podmuchu malowanego wiatru" w pewnym momencie zostają rozdzieleni i w samotności muszą stawić czoło agentom policji Muertanii, którzy namawiają ich do zdrady przyjaciół i odcięcia się od nich, "by udowodnili swoją lojalność wobec państwa".



Na przesłuchaniu w KC Wiktor Woroszylski broni prawa Kołakowskiego do przynależenia do PZPR: "Nie chciałbym, żeby moja ocena o nim sprowadzona została do tego wystąpienia, w którym się zagalopował, i nie powinien tego mówić. Nie należy przekreślać takiego człowieka jak Kołakowski. Jeśli przysłał odwołanie, to widzi siebie w partii i solidaryzuje się, a jednocześnie szereg spraw go razi. Nie sądzę, by Kołakowskiemu chodziło o otwarcie wszystkich drzwi i okien, ale chodzi o pewne okienka, które nie szkodzą ustrojowi".



W liście Woroszylskiego do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej czytamy: "Sprowadziło mnie do partii naiwne być może marzenie o zbudowaniu społeczeństwa całkowicie odmiennego od dotychczasowego, które uważałem za nieludzkie. Nie rozstałem się z tą tęsknotą po dzień dzisiejszy". Dalej Woroszylski pisze o inwigilacji, podsłuchach telefonicznych, odwiedzeniu jednego z sygnatariuszy przez funkcjonariusza SB, przełamując w ten sposób jedno z podstawowych tabu, na którym opierała się potęga władzy - tabu niemówienia.
Tadeusz Konwicki: nie zależy mi na partii

Spytany przez nas o lata 60. Konwicki powie, że nie miał wtedy jeszcze kłopotów z cenzurą, wiedział jednak, że jeśli w swoim pisaniu przekroczy granicę, będzie je miał. Ponieważ chciał być wydawany, sam tych granic pilnował.



W rozgrywającym się na pograniczu snu i jawy "Senniku współczesnym" główny bohater Paweł próbuje uzyskać przebaczenie od człowieka, na którym miał wykonać wyrok podziemia (ale go tylko zranił), i w ten sposób uporać z przeszłością, w której jest - podobnie jak w życiu samego Konwickiego - i epizod w wileńskiej AK, i epizod stalinowski. Mimo obecności pewnych rekwizytów, jak choćby udział w rytuale samokrytyki, nie jest to jednak książka rozliczeniowa, a sam Konwicki zalicza ją - razem z "Wniebowstąpieniem" oraz "Nic albo nic" - do egzystencjalnego nurtu swej twórczości ("Zaduma pana Konwickiego nad życiem, losem i kondycją ludzką" - powie o nim). W rozmowie telewizyjnej z Jerzym Markuszewskim powie o "Senniku": "To był początek lat 60., antidotum na wojnę, na przygodę z marksizmem, na to, czego łaknąłem po wojnie, tego racjonalizmu, jasności, logiki, że to się nie za bardzo sprawdza, za to jesteśmy osaczeni przez tak wiele przypadków, incydentów, które nie dają się objaśnić w tak prosty sposób".



W czasie opisywanych tu wydarzeń Konwicki kończy "Wniebowstąpienie" (ukazało się w 1967 r.), gdzie daje wyrafinowany opis bylejakości lat 60. i smętnego peerelowskiego bełkotu. Bohater powieści po przebudzeniu gdzieś na ławce w warszawskim parku rusza w miasto. Nie ma pojęcia, kim jest, bo stracił pamięć, zadaje się z jakimś knajackim towarzystwem z półświatka i swoim świeżym, naiwnym spojrzeniem ogląda sobie momentami groteskową, momentami upiorną, momentami tragiczną, ale przede wszystkim tandetną rzeczywistość schyłku lat 60. Patrzy na zastępy spasionych, bladych urzędników przebranych za Krakowiaków i Kaszubów oraz tłumy agentów i milicjantów - bo nazajutrz mają się odbyć dożynki; znajduje trupa listonosza przykrytego gazetą - spadł na niego właśnie świeżo położony tynk z jakiegoś budynku; widzi wszędzie kolejki i obdrapane domy z neonowymi napisami: "Oszczędność matką dobrobytu" oraz "Nigdy więcej wojny"; wędruje po knajpach, trafia do aresztu i na dworzec, i wreszcie na trzydzieste piętro Pałacu Kultury.



Wędrówka ta jest zarazem poszukiwaniem własnej tożsamości, jak i jakiegoś głębszego, metafizycznego sensu oglądanych absurdów. W którymś momencie jedna z postaci pyta: "Pan wierzy w Boga?". "Wierzę w złego Boga" - odpowiada nasz bezimienny bohater.



Popularności książek Konwickiego dorównuje w środowisku popularność jego bon motów. Idąc do KC trasą, po której musiał też wędrować bohater "Wniebowstąpienia", miał Konwicki powiedzieć: "Idziemy NAS wyrzucać z partii". Tak to przynajmniej przetrwało w legendzie oraz w dziennikach Mieczysława F. Rakowskiego.



W przemówieniu, które Konwicki wygłosił przed partyjnym gremium, dobrze widać wszystkie meandry rozumowania większości przesłuchiwanych - jak mówić jednocześnie dobrze o partii i dobrze o Kołakowskim. Zresztą akurat Konwicki staje za nim murem: "W tym, co przeczytałem, widzę postulaty, pragnienie swobody myślenia, dyskusji. Kołakowski krytykuje mały kodeks karny i wydaje mi się, że ma rację. Mówi on o pauperyzacji i braku oddechu, a to i ja odczuwam".



Ale wcześniej zaznacza: "Ja nigdy, czy będę w partii, czy nie, nie będę jej krytykował i atakował, bo raz wybrałem swoją drogę - drogę partii". Natomiast zdecydowanie nie chce składać żadnych deklaracji: "Ja was bardzo przepraszam, ale nie będę pisał oświadczeń, bo one mnie upokarzają". Na co Kliszko natychmiast reaguje: "Zawieszamy was w prawach członka partii, bo widzimy, że partia wam przeszkadza".



W udzielonym Jerzemu Beresiowi wywiadzie-rzece tak Konwicki opisywał swoje dialogi z towarzyszami: "Zgadzacie się, że oświata leży?", "Zgadzam się". "Zgadzacie się, że socjalizm leży?", "Zgadzam się". "Oddajcie więc legitymację partyjną".



Dwa tygodnie później Konwicki staje przed CKKP.



- Siedzieli tam starzy partyjniacy żydowskiego pochodzenia, wierzący w partię, których już zewsząd odsunięto, aż trafili tu - opowiada. - Błagałem na klęczkach, żeby mnie wyrzucili. A oni: " Ale przecież socjalizm...". Ja znowu: "Nie wierzę już w socjalizm". A oni: "Zostańcie, choć nie wierzycie". Groteska.



Przytaczamy te słowa, by pokazać, w jaki sposób Konwicki nawet w rozmowie zamienia rzeczywistość w literaturę, nie zachowując przy tym pozorów, że to prawdziwa relacja. Trudno wszak przecież sobie wyobrazić, że naprawdę klęczał i błagał. W rzeczywistości było tak:



"Tow. St. Misiaszek: - Kołakowski mówi o ostatnim naszym miejscu w produkcji samochodów, a przecież widzieliście zbudowaną Nową Hutę, która daje nam wysokiej jakości stal, widzieliście Turoszów i chyba widzieliście młodzież, która znalazła warsztat pracy.



Tow. Galiński: - Wy mówicie gorzej aniżeli jakiś korespondent zagraniczny. Nawet korespondent mówi o naszych osiągnięciach. Przecież zrobiliście pięć filmów i czy naprawdę widzicie stagnację? Zanalizujcie własny dorobek. Przecież wiecie o tym, że mimo oporów cenzury w tym gmachu powiedziano: >>Niech robi, bo to Konwicki, i mamy do niego zaufanie<<.



Tow. Konwicki: - Mam program socjalizmu naiwnego. Chciałbym, żeby było lepiej.



Tow. R. Nowak: - Czy wam zależy na partii?



Tow. Konwicki: - Szczerze mówiąc: nie".
Julian Stryjkowski: partia nie jest nieomylna

Napisawszy "Czarną Różę", w której opowiedział o swej partyjnej młodości, ale też zakamuflował prawdziwe uczucia wobec partii, Stryjkowski uznał, że rozliczył się z komunistyczną przeszłością i może wrócić do tego, co uważał za swoje prawdziwe powołanie, do tematyki żydowskiej. W latach 60. pisze "Austerię" - zaliczaną, obok "Głosów w ciemności", "Echa" i "Snu Azrila", do tzw. tetralogii galicyjskiej. Powieść ta wskrzesza świat małego żydowskiego miasteczka, sztetł, na Kresach Wschodnich.



Wezwany do KC na rozmowy z partyjną wierchuszką Stryjkowski mówi, że Kołakowski kierował się chęcią naprawienia tego, co złe, a przyciśnięty przez Kliszkę przyznaje, że "zasadniczym błędem było to, iż Kołakowski poszedł ze swoimi poglądami do nieukształtowanego forum, jakim są studenci".



Andrzej Kijowski odnotowuje w "Dziennikach" to, co mu później zrelacjonował Stryjkowski. Jego wypowiedź od progu, że się solidaryzuje z Kołakowskim, wywołała odruch zdumienia Kliszki, który zawołał, że inni przynajmniej kręcili. Stryjkowski mówił Kijowskiemu, że mu się "tak powiedziało", że chciał koniecznie iść do domu spać, bo był środek nocy, i zaraz potem przeraził się własnej odwagi.



W oświadczeniu dla CKKP Stryjkowski napisze: "Moja ideologia opierała się na pracach Stalina. Zdemaskowanie stalinizmu musiało zniszczyć moją wiarę dogmatyczną. Złamanie dogmatu jest jak przerwanie tamy. A więc Partia nie jest nieomylna. A więc Partię wolno krytykować. Już nigdy nie wróciła do mnie niezachwiana wiara, ślepe zaufanie, które mną władało aż do XX Zjazdu KP ZSRR. Solidaryzuję się z Leszkiem Kołakowskim jako przejawem wiecznego ducha krytyki będącej wykwitem myśli, niezniszczalnego atrybutu ludzkości".



Z kolei gdy usłyszał od Komisji Kontroli: "Kołakowskiego cechuje tchórzostwo, nie ma on odwagi przyjść z tymi sprawami do KC, lecz wychodzi do młodzieży, i to jest nieszczere", dawał odpór: "Ja znam waszą życzliwość, towarzysze, ale ja jestem pisarzem i inaczej patrzę".



Widać partii nie wystarczyło to, by go wyrzucić, o czym świadczy list Stryjkowskiego do CKKP z 27 stycznia 1967 r.: "Ponieważ moje poglądy są podobne do poglądów tych, co zostali skreśleni, proszę o skreślenie i mnie".
Kazimierz Brandys: dołączyłem do kolegów

Lata 60., podobnie zresztą jak lata 50. to dla Kazimierza Brandysa czas sukcesu. Jego rozpoczęte jeszcze w minionej dekadzie "Listy do pani Z.", tak jak "Sposób bycia", mają grono zagorzałych wielbicieli, wielkim powodzeniem cieszy się film Wojciecha Hasa wedle jego opowiadania "Jak być kochaną" i ekranizacja "Samsona". Jego opowiadania przerabiane są na scenę teatralną.



W wydanym w 1966 r. "Dżokerze" - podobnie jak w późniejszym o dwa lata "Rynku" - Brandys wypróbowuje nową formułę autobiograficzno-autotematycznego pisania, które w pełnym kształcie poznamy w późniejszych "Miesiącach", gdzie o swoim partyjnym zaangażowaniu pisać już będzie wprost. W "Dżokerze" posługuje się w tym celu aluzją, cytatem. Pisze o Johnie Kennedym, który przez lata milczał w Senacie, gdy McCarthy terroryzował amerykańską opinię, a uderzył w jego program dopiero, gdy McCarthy'ego oskarżono o finansowe machinacje. Komentuje: "Ludzie współcześni nauczyli się milczeć, gdy sprawa, którą uważają za słuszną, przegrywa, i wiedzą, że przeciw sprawie złej można wystąpić dopiero w momencie jej poważnego osłabienia; zanim ów moment nadejdzie, każde ujęcie się za dobrą sprawą obraca się na jej szkodę i zwiększa szanse złej". Czyż nie brzmi to jak samotłumaczenie, dlaczego milczał tak długo i tak późno wystąpił z partii? I czyż nie do niego samego odnoszą się przytaczane tam słowa Alberto Moravii: "Ludzie czują się dziś nieszczęśliwi, bo gardzą innymi i sobą za to, że się okazali zdolni do życia pod dyktaturami?".



Równie chętnie używa Brandys kostiumu historycznego, i tak fragmenty "Dżokera" poświęcone księciu Pepi to ten rodzaj refleksji nad polskim losem i jednostką uwikłaną w obdarzoną potężną siłę destrukcyjną historię, które muszą nasuwać współczesne skojarzenia, ale są do strawienia dla cenzury.



Kazimierz Brandys na własnej skórze doświadcza, jak czujnie partia przysłuchuje się nadal każdemu słowu pisarzy. Opowiadał nam, jak po zjeździe literatów w 1965 r., na którym wygłosił jakieś nieprawomyślne sądy, zaprosił go Kliszko. Zaczął od tego, że z dwóch źródeł ma wiadomości, iż przed zjazdem odbyło u Brandysa przygotowawcze spotkanie literatów kontestujących politykę partii. To był czas, kiedy nie dziwiono się, że jeden z partyjnych przywódców kraju posługuje się ubeckimi materiałami.



- Wiadomość jest prawdziwa, powiedziałem, tyle że to były urodziny mojej żony - opowiadał nam Brandys. - Kliszko na to: "Cieszę się, żeśmy to sobie, towarzyszu Kazimierzu, wyjaśnili". Otarł twarz i mówił dalej: "Wiem, że są kłopoty, może za pół wieku w Chinach będzie zrealizowany prawdziwy komunizm, martwię się, czy moja córka w Polsce się go doczeka". Nie wypiłem podanej mi kawy, by nie stwarzać nastroju towarzyskiego. Kliszko wypowiadał się ostro o Kołakowskim w związku z jego wypowiedzią na zjeździe literatów (za którą Kołakowski był już przed swoim wystąpieniem na UW wzywany przed CKKP) - że nie była to wypowiedź partyjnego intelektualisty. Powiedziałem, że usunięcie z partii Kołakowskiego wywołałoby kryzys u pisarzy partyjnych i że partia powinna wykazać cierpliwość. Wtedy przestał odnosić się do mnie przyjacielsko.



Kiedy Konwicki, Stryjkowski i Woroszylski rozstawali się z partią, Kazimierz Brandys był za granicą. Dołączył do kolegów zaraz po powrocie.



- Zawezwano mnie na zebranie egzekutywy POP oddziału warszawskiego ZLP - opowiadał nam. - Przemawiali mi do rozsądku Jerzy Putrament i Jerzy Jurandot, który zapytał surowo: "Czy zdajecie sobie sprawę, że umacniacie wroga?". Poczułem ulgę. A dlaczego koledzy tak przeżywali oddanie legitymacji? Sądzę, że to był wstyd, że trzeba zaprzeczyć sobie sprzed lat.
Załączam legitymację

Podanie do CKKP o skreślenie z listy członków partii wystosował też Marian Brandys: "Wydalenie z partii Leszka Kołakowskiego, odejście z partii mego brata Kazimierza, usunięcie z partii Jacka Bocheńskiego i Tadeusza Konwickiego - to dla mnie tak dotkliwe ciosy osobiste, że pogodzić się z nimi nie potrafię. Dwulicowym być nie umiem, a w roli opozycjonisty partyjnego czuję się nieznośnie, gdyż od 24 lat przyzwyczaiłem się wierzyć, że partia jest jedyną siłą zdolną przeobrazić na lepsze kraj, w którym żyję. Dlatego to po dojrzałym namyśle zdobywam się na najcięższą decyzję w moim życiu i proszę was o skreślenie mnie z szeregów partii. Być może, iż obiektywnie popełniam błąd, którego kiedyś będę gorzko żałował, ale w tej chwili inaczej postąpić nie mogę. Załączam moją legitymację partyjną".



Z powodu "sprawy Kołakowskiego" partia pożegnała w sumie kilkunastu znanych pisarzy, poetów, tłumaczy z Warszawy; dołączyła do ich grona, oddając legitymację w Krakowie, Wisława Szymborska. Część (Bocheński, Konwicki, Woroszylski) skreślono, ale większość sama oddała legitymacje. Jedną osobę CKKP uznała za tak prawomyślną, że pożegnała ją słowami: "Pomagajcie partii nadal".



Tymczasem w relacji z zebrania POP oddziału warszawskiego ZLP, z udziałem sekretarzy KC Kraśki oraz Starewicza, które odbyło się w grudniu 1966, już w uszczuplonym składzie, znajduje się konstatacja: "W obronie stanowiska partii wystąpili na zebraniu jedynie towarzysz Włodzimierz Sokorski i Jan Lenart". Obnaża to rzecz dotąd nie do pomyślenia: władza poczuła się bezradna. Komentując to zebranie w swoich dziennikach, Mieczysław F. Rakowski pisze, że "w kierownictwie (głównie Wiesław) istnieje pogląd, że trzeba gorącym żelazem wypalić wszystkie nieprawidłowości na linii intelektualiści - partia, tj. wyrzucić wszystkich, którzy stawiają opór".



Pod datą 25 lutego 1967 w dzienniku Woroszylskiego jest zapis, że odwiedza go bez zapowiedzi dawny znajomy Jan Ch. (ten sam Jan Ch., który przed laty zwerbował do pracy na rzecz wywiadu Tadeusza Borowskiego): "Ostrzeżenie, żeby uważać, bo sprawa jest niezamknięta, obserwacja jest kontynuowana i prowokacja niewykluczona".



Poza partią znaleźli się już wszyscy nasi bohaterowie. Ale na ich otwarcie opozycyjną działalność przyjdzie jeszcze poczekać. 



 



 



 











Korzystałyśmy m.in. z publikacji: Barbara Łopieńska, "Szczerze mówiąc - nie", Res Publica nr 7-8/1991; Zbigniew Romek, "Droga Leszka Kołakowskiego ku antykomunistycznej opozycji. Od ortodoksyjnej ideologii ku wolności myślenia", "Dzieje Najnowsze" nr 4/1999 oraz z materiałów z Archiwum KC PZPR (w Archiwum Akt Nowych). Tekst przemówienia Leszka Kołakowskiego cytujemy na podstawie wersji autoryzowanej



GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów












Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
index towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy

więcej podobnych podstron