ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA - Traktory zdobywają wiosnę (PRL, intelektualiści)
Gazeta Wyborcza - 29/01/2000
SOCREALIZM
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (3)
Traktory zdobywają wiosnę
Wydawałoby się, że nic prostszego niż realizm socjalistyczny.
Ale nie, na każdym kroku czyhały pułapki. Na zebraniach Związku Literatów Polskich pisarze całymi godzinami rozbierali utwory na akapity, zdania, a nawet słowa, przyglądali się im pod kątem ideologicznej słuszności. I zarzucali sobie nawzajem staczanie się na niewłaściwe pozycje oraz brak klasowej czujności.
O ile w pierwszych powojennych latach dawało się jeszcze jakoś żyć w cieniu polityki i ideologii, po 1948 roku jest to niemal niemożliwe. Teraz władza stara się wszystkich zagonić do ideologicznego zaprzęgu: popołudnia na zebraniach partyjnych, niedziele na masówkach - cały czas pod wszechobecnym okiem partii. Każdy - uczeń, robotnik, urzędnik - musi zachowywać czujność i demaskować wroga, inaczej sam może zostać zdemaskowany za brak czujności. A wszystko to oczywiście w znacznie większym stopniu niż zwykłych obywateli dotyczy pisarzy, którym przodujący ustrój wyznacza rolę inżynierów ludzkich dusz.
Odciąć się od siebie
Odpowiedzialny za kulturę w Komitecie Centralnym PZPR Jakub Berman w lutym 1950 roku wezwał literatów na ideologiczny dywanik, podrzucił im trochę nieruszonych dotychczas tematów (np. o dyrektorach Państwowych Ośrodków Maszynowych) i pochwalił za żarliwość Jerzego Andrzejewskiego, Wiktora Woroszylskiego, Tadeusza Borowskiego. Na kolejnej naradzie, w styczniu 1951, zaapelował: "Dosięgnijcie waszą ostrą bronią kułaka i spekulanta, szpiega i dywersanta, amerykańskiego podżegacza i neohitlerowca. Odsłońcie zawiły mechanizm kułackiej postawy". I wygłosił wielką pochwałę samokrytyki: "Zrozumienie tej broni jest bodaj najmniejsze, tymczasem jest to coś niesłychanie pięknego, wyzwolenie najlepszych cech, niszczenie złych cech, zawiści, zarozumialstwa, samouwielbienia".
Pierwszą wielką publiczną samokrytykę złożył w styczniu 1950 r. Jerzy Andrzejewski. W tygodniku "Odrodzenie" uznał całą swoją przedwojenną twórczość za "moralny bełkot" ("Nie umiałem zrozumieć, że moralista musi być człowiekiem walki, człowiekiem czynnie zaangażowanym po stronie postępowych wartości historii"). Odcinał się od przedwojennego "Ładu serca", ale również od powojennego "Popiołu i diamentu". Napisał później politycznie poprawną wersję tej drugiej książki i to ona zadomowiła się w kanonie lektur szkolnych. Nie dbając o realia, wprowadził tam partyjną frazeologię z okresu dużo późniejszego, a swoich bohaterów z PPR uczynił bezkrytycznymi szermierzami partyjno-marksistowskich racji. Tłumaczył, że "ideowe skazy powieści" odsłoniły mu pochwały czytelników ideowo mu obcych, słuchaczy Głosu Ameryki i Radia Madryt.
Na wieczorach autorskich będzie się zresztą Andrzejewski bił w piersi nie tylko za siebie, ale za całą powojenną literaturę, "którą cechował eklektyzm, póki Zjazd Szczeciński nie pchnął jej na właściwą drogę". W artykule dla moskiewskiej "Prawdy" z 1950 r. jednym tchem wymienia grzechy główne literatury polskiej: liberalizm, inteligencką apolityczność, drobnomieszczaństwo, moralizatorstwo, pociąg do opisywania konfliktów patologicznych, zwyrodniały psychologizm i formalizm.
W "Rozmowach", kolejnym sztandarowym tekście publicystycznym tamtego czasu ("Odrodzenie" nr 5, 1950), Borowski, zgłaszając w pełnych pasji słowach swój akces do socrealizmu, też bezwzględnie potępił całą swoją dotychczasową twórczość. O opowiadaniach oświęcimskich pisał: "Nie umiałem klasowo podzielić obozu. Miałem ambicję pokazania prawdy, a skończyłem na obiektywnym przymierzu z ideologią faszystowską". Swoje słynne hasło sprzed kilku lat: "Patrzeć demokracji na ręce" uzna tam za "bojową tezę wroga klasowego, cóż z tego, że nieuświadomionego".
Andrzejewski był pierwszy, zaraz potem samokrytyka stała się rytualnym zachowaniem partyjnych pisarzy i nie obyło się bez niej żadne zebranie Związku Literatów Polskich.
W tym samoupokorzeniu pisarze nie byli osamotnieni. Władza każdemu starała się przetrącić kręgosłup, zarówno tym, którzy wierzyli, jak i tym, którym obca była doktryna, ale nieobcy strach i przekonanie o konieczności dziejowej. Już dwa dni po aresztowaniu prymasa Wyszyńskiego 26 września 1953 roku samokrytykę złożył Episkopat Polski. W wiernopoddańczym oświadczeniu odciął się imiennie od biskupa Kaczmarka i bez podawania nazwiska - od prymasa Wyszyńskiego ("Episkopat przeciwstawia się politycznej postawie i akcji pewnego odłamu hierarchii"). 17 grudnia tego samego roku biskupi polscy w Urzędzie Rady Ministrów składają ślubowanie na wierność Polsce Ludowej.
Za dobre chęci i zgodność z linią partii
Pierwsze produkcyjniaki powstały jeszcze przed zjazdem w Szczecinie, ale dopiero po roku 1949 mamy ich prawdziwy wysyp. Pisano je według jednej sztancy: bohater pochodzenia chłopskiego lub proletariackiego buduje socjalizm i walczy o wykonanie planu, a ten drugi, od początku podejrzany, najlepiej były akowiec, z pochodzenia burżuj albo kułak, zostaje zdemaskowany jako agent imperializmu kolaborujący z faszystami. Witold Zaleski - "Traktory zdobędą wiosnę", Jan Wilczek - "Nr 16 produkuje", Jerzy Pytlakowski - "Fundamenty", Mirosław Kowalewski - "Kampania znaczy walka", Aleksander Jackiewicz - "Górnicy", Bogdan Hamera - "Na przykład Plewa"... Kto, poza badaczami epoki, zagląda dziś do tych książek?
I kto pamięta, że do literackiego aktywu dołączali też katolicy, że powstawały powieści "realizmu katolickiego", jak choćby Janiny Kolendo "Szukając drogi", gdzie bohaterowie rozstają się, gdyż on jest marksistą, a ona - katoliczką ("Łączyły ich tylko noce, ale dzieliły dnie" - pisał krytyk literacki Zygmunt Lichniak. I zarzucał autorce pewne niedociągnięcia jak to: "cytowanie w momentach wstępnych podniecenia erotycznego artykułów ideologicznych z tygodnika >>Dziś i jutro<<").
Latem 1950 r. na posiedzeniu Biura Politycznego, na którym przyznano pierwsze po Zjeździe Szczecińskim nagrody państwowe, prezydent Bierut miał powiedzieć, że "to nagrody za dobre chęci, chodzi o to, żeby pisarze wiedzieli, czego od nich oczekuje partia". Wśród nagrodzonych znaleźli się: Tadeusz Borowski za opowiadania i reportaże, Tadeusz Konwicki za książkę o Nowej Hucie "Przy budowie", Wiktor Woroszylski za poemat o generale Świerczewskim i tom wierszy "Śmierci nie ma" oraz Kazimierz Brandys za cykl powieściowy "Między wojnami".
Rzeczywiście, gdy dziś czyta się książki laureatów, łatwo uwierzyć, że nagradzano "dobre chęci i zgodność z linią partii". Żaden z nich zresztą nie zgodził się później na wznowienie utworów z tego czasu (nawet w krytycznoliterackich antologiach), wykreślając je ze swego dorobku.
Rozpiłować wytuptaną platformę
Grunt pod realizm socjalistyczny przygotowywała od początku lat 40. w swojej publicystyce "Kuźnica". To kuźniczanie organizowali i ideologicznie przygotowywali Zjazd Szczeciński. Zapewne nie przypuszczali, że i ich zmiecie wiatr historii, a na scenie pojawi się nowe pokolenie, dla którego będą już nie dość rewolucyjni. W kwietniu 1950 r. władze likwidują zarówno bojową, marksistowską "Kuźnicę", jak i "Odrodzenie", planowane jako pismo "szerokofrontowe", a na ich miejsce powołują tygodnik "Nowa Kultura" (">>Nowa Kultura<< uwolniła siły literackie obozu lewicy od spadku kuźnicowo-odrodzeniowego eklektyzmu i zamętu ideowego" - napisze Woroszylski). Głównymi realizatorami tez Zjazdu Szczecińskiego szybko staną się skupieni wokół "Nowej Kultury" i "Sztandaru Młodych" "pryszczaci".
Dziś już nie sposób odtworzyć, kto pierwszy rzucił tę nazwę. Julian Przyboś, który w czasie jakiejś operatywki na temat literatury na widok Wiktora Woroszylskiego miał wykrzyknąć: "Co tu porabiają jacyś pryszczaci?". A może Tadeusz Różewicz na głośnym zjeździe młodych pisarzy w Nieborowie? Albo Jan Kott na konferencji na temat literatury w Radzie Państwa w lutym 1950 roku? Kott z kolei pisze w "Przyczynku do autobiografii", że autorką tego określenia jest Maryna Zagórska, żona poety Jerzego Zagórskiego. Według Kazimierza Brandysa natomiast nazwę tę wymyślił satyryk i bon vivant Janusz Minkiewicz. Zaś autorzy "Leksykonu polskich powiedzeń historycznych" Maciej Wilamowski, Konrad Wnęk i Lidia A. Zyblikiewicz przypisują autorstwo "pryszczatych" Zofii Nałkowskiej.
Tak czy inaczej, faktem jest, że określenie natychmiast się przyjęło, a obok najmłodszych z naszych bohaterów: Wiktora Woroszylskiego, Tadeusza Borowskiego, Tadeusza Konwickiego do "pryszczatych" zalicza się też: Jacka Bocheńskiego, Andrzeja Brauna, Bohdana Czeszkę, Andrzeja Mandaliana, Witolda Zaleskiego.
Pryszczatym "Kuźnica" wydawała się zbyt mieszczańska, liberalna, oportunistyczna. Nie bez racji. Kuźniczanie mieli przedwojenne wykształcenie, rozeznanie w światowej literaturze. Borowski, atakując "Kuźnicę", pisał: "Trzeba rozpiłować tę wytuptaną platformę, na której całowali się Żółkiewski z Zawieyskim". Było to odniesienie do jednego ze zjazdów ZLP, na którym główny ideolog "Kuźnicy" Stefan Żółkiewski został wybrany na przewodniczącego, a reprezentujący środowiska katolickie Jerzy Zawieyski na wiceprzewodniczącego zjazdu - i obaj publicznie się wyściskali.
Po latach kuźniczanin Jan Kott tak opisze w swoim "Przyczynku do autobiografii" relację między redakcją "Kuźnicy" a "pryszczatymi": "Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak szybko w tym wyścigu do żdanowszczyzny zmieniali się wartownicy i jak szybko nowa ekipa przejmuje pałeczkę czy raczej pałkę". Jakby zapominając, że również nad poczynaniami kuźniczan unosił się groźny cień głównego ideologa sowieckiego socrealizmu Andrieja Żdanowa.
Co tu robią ostrygi?
Do Zjazdu Szczecińskiego od pisarzy wymagano, żeby pisali, oczywiście najlepiej, jeśli we właściwym duchu. Teraz pisanie - pod jedną socrealistyczną sztancę - staje się tylko cząstką ich aktywności. Trwają nieustanne zebrania, akademie, uroczystości, pogadanki, prasówki, wreszcie regularne lekcje marksizmu-leninizmu. Powstają różne ciała literackie przy rządzie, przy związkach zawodowych, przy organach administracji, przy KC. W komisji literackiej przy KC PZPR zasiadają między innymi Kazimierz Brandys i Adam Ważyk.
Zebrania Podstawowej Organizacji Partyjnej ZLP potrafiły ciągnąć się i po dziewięć godzin. W archiwum akt nowych figuruje sprawozdanie z pewnej egzekutywy POP, gdzie dyskutowano sprawę towarzyszki, która odwiedziwszy w hotelu w czasie Kongresu Pokoju inną towarzyszkę ze Stanów Zjednoczonych, wyraziła się negatywnie o stosunkach w Polsce Ludowej i gloryfikowała Amerykę. Amerykańska towarzyszka przed wyjazdem, a była w Polsce kilka dni, zdążyła o tym donieść władzom. Przed oblicze egzekutywy zostają wezwani świadkowie, koledzy z niedawnych wczasów w Bułgarii. Odcinają się od oskarżanej koleżanki, twierdząc np., że na jednej z pieszych wycieczek "bezkrytycznie podziwiała stroje kobiet amerykańskich". Na zebraniach ZLP dyskutowano też, czy pisarz X dobrze odnosi się do żony; żona Y skarżyła się organizacji partyjnej, że mąż ma kochankę i nie daje pieniędzy na dom.
Czym w owych czasach zajmowali się intelektualiści bliscy władzy, dobrze obrazuje notatka służbowa sporządzona dla KC przez Jana Kotta. Przyszłego wielkiego znawcę Szekspira partia wysyła w tzw. teren, by zbadał zasadność zarzutów w partyjnym donosie na wiejskiego pisarza, członka PZPR. Kott po przesłuchaniu delikwenta w obecności kierownika wydziału personalnego Komitetu Powiatowego PZPR stwierdza, że pisarz jest "ideologicznie niedojrzały i obciążony lumpenproletariackimi nawarstwieniami", natomiast "zarzut sprzedaży nielegalnej bydła pociągowego nie został potwierdzony".
Dwie wielkie akcje mają uporządkować pisarską twórczość. Pierwsza to wysyłanie pisarzy w teren; jej opiekunem jest Tadeusz Borowski. Poszczególne ministerstwa kierują zapotrzebowania, np. by napisać powieść o "ob. Koźluku, który odznacza się walką o jakość produkcji". We wstępniaku w "Nowej Kulturze" Borowski wylicza, że w 1950 r. 80 literatów wyjechało w teren na kilka miesięcy - plonem ma być ukazanie się w 1951 r. 38 powieści, 16 tomów opowiadań, 16 tomików poetyckich i czterech sztuk teatralnych.
Druga akcja ZLP to tworzenie sekcji twórczych. Kierownictwo sekcji prozy powierzono Kazimierzowi Brandysowi. Jerzy Putrament oświadcza: "Bez sekcji poezji ryzykujemy przypadki samowoli poetyckiej ze strony tego czy innego osobnika". Lektura sprawozdań z posiedzeń owej sekcji poezji robi dziś piorunujące wrażenie i potwierdza to, co później trafnie nazwał Zbigniew Herbert: w czasach stalinizmu Związek Literatów Polskich to był zakład wychowawczy.
Czasami pojawi się jakaś propozycja konstruktywna, jak ta, by przedyskutować zagadnienia pieśni masowej, ponieważ w Związku Kompozytorów powstała Sekcja Pieśni Masowej, więc ZLP nie może pozostawać w tyle. Najczęściej jednak pisarze, poeci i krytycy ganią się, karcą, strofują. Całymi godzinami rozbierają utwory na akapity, zdania, wersy, a nawet słowa ("co te ostrygi robią dziś we fraszce polskiego satyryka?") i przyglądają się im pod kątem słuszności ideologicznej. Zarzucają sobie nawzajem staczanie na niewłaściwe pozycje oraz brak czujności klasowej. Do reguły należy, że poeci wstają i, bijąc się w piersi, przyznają rację oponentom.
Prawomyślność utworu przed niczym nie chroni. Wydawałoby się, że nic prostszego niż realizm socjalistyczny. Ale nie, na każdym kroku czyhają pułapki. Tu jakiś formalizm, tam psychologizm. "Niech kolega Witold Wirpsza wyjaśni, skąd się w jego wierszu >>Stocznia<< wziął XIX wiek" - przygważdżał delikwenta jeden z dyskutantów. Kolega Wirpsza przyznawał, że zabrnął we francuski symbolizm, choć wydawało mu się, że wiersz był właśnie próbą wybrnięcia z niego. A że najlepszą obroną jest atak, więc atakował: "Brnąc w ślepym zaułku ulegałem naciskowi redakcji >>Kuźnicy<< i >>Odrodzenia<<, gdzie redaktorzy mieli określony gust. Nie znalazł się tam nikt, kto by mi pewne rzeczy wyjaśnił".
Zebranie sekcji prozy, rok 1954. Leopold Tyrmand uczestniczy w tym obrzędzie (nieuczestniczenie, jak pisał, "przyczyniłoby się do usunięcia mnie ze związku, a ja ciągle chcę jeść obiady za siedem złotych, potrzebne mi są do fizycznego przetrwania."). To bodaj najbardziej znany cytat z jego "Dziennika 1954": "Pastwiono się nad niejakim Konwickim - młodym literatem, posłusznym i oddanym członkiem partii i wszelkich jej młodzieżowych przybudówek. Napisał opowiadanie o miłości. Z wszystkimi akcesoriami jak trzeba: szlachetny oficer UB, kochankowie p...olą się niemal pod kontrolą podstawowej organizacji partyjnej, nigdy przeciw, zawsze za i ze Związkiem Radzieckim, w łóżku nieustannie mowa o proletariacie. A jednak okazało się >>nie takie<<. Ludzie w wieku przydrożnych kamieni, o powierzchowności karłów i maszkar - Melania Kierczyńska, Adam Ważyk - informowali ludzi w średnim wieku i o normalnym wyglądzie o tym, co to jest spółkowanie - dojrzałe, klasowo odpowiedzialne, a nie animalistyczne, wynaturzone, amerykańsko-imperialistyczne".
Gdy czyta się dziś opasłe, ziejące nudą sprawozdanie z tego spotkania, można tylko podziwiać Tyrmanda, że z tej wielogodzinnej nowomowy był w stanie wyłowić jedyne godne zapamiętania frazy. Nie do wiary, ale Ważyk rzeczywiście mówił o animalizmie, o tym, że "trzeba podnieść kulturę życia miłosnego", bo w "grupach młodzieży pozostających w tyle panuje promiskuityzm zwierzęcy", zaś Kierczyńska faktycznie oznajmiła, że przygoda erotyczna jest kapitalistycznym przeżytkiem ("Rozwój człowieka do społeczeństwa komunistycznego prowadzący, możemy mieć nadzieję, sprawi to, że przywiązanie erotyczne w małżeństwie będzie się gruntowało").
Z lektury sprawozdania wynika, że omawiano trzecią już wersję powieści (poprawianą zresztą przez Kazimierza Brandysa i Bohdana Czeszkę). Słuchający rad i sugestii kolegów autor na zakończenie odpowiada w stylu, który znamy z "Kalendarza i klepsydry" czy "Pamfletu na siebie": "Niewiele mam do powiedzenia, bo słuchałem cały czas i dość się zmęczyłem".
Wedle licznych świadectw niezmienny rytuał tych zebrań przerywał tylko od czasu poeta Aleksander Wat. Po którymś kolejnym peanie na cześć socrealizmu zabiera głos, biorąc w obronę prawdziwe wartości w kulturze. Kontruje go Jerzy Putrament, kończy po rosyjsku: Kogda miedwied worczit, dasz jemu dubinoj po gołowie i togda on mołczit ("Kiedy niedźwiedź ryczy, daj mu lagą po łbie, żeby zamilkł"). Wtóruje mu inny głos, że tu obecni literaci są z partią, a Aleksander Wat to po prostu renegat. ("Uważałem, że to straszne draństwo, co ten wróg klasowy gada, wszystko się we mnie gotowało" - będzie wspominać po latach to zebranie Wiktor Woroszylski). Nikt nie odważa się stanąć w obronie Wata, choć na sali są też jego przyjaciele. Wat wychodzi sam, jest mróz, długo czeka na autobus. Następnego dnia zaczynają się dręczące go odtąd regularnie szumy w uszach i bóle twarzy. To połącznie stresu, rozpaczy, poczucia osamotnienia - jak twierdzi jego żona - przyniosło mu chorobę, straszliwe, powtarzające się ataki zapalenia nerwu trójdzielnego twarzy, co kilkanaście lat później pchnie go do tego, by targnąć się na własne życie.
Adam Ważyk: rozpala się klasowa bitwa
W czerwcu 1950 roku, na V Zjeździe ZLP, który usankcjonował socrealizm jako styl i formę obowiązującą odtąd w literaturze, a Związek Literatów jako egzekutora dyrektyw Wydziału Kultury KC, do władz ZLP wchodzą między innymi: Adam Ważyk, Jerzy Andrzejewski, Tadeusz Borowski i Kazimierz Brandys. Centralnym wydarzeniem Zjazdu staje się referat Ważyka "Perspektywy rozwojowe literatury polskiej" - brutalny, skrajny, pogromowy.
"Dla ciemnych sił imperializmu dobre jest wszystko, co ciemne - co zaprzecza prawom rozwoju społecznego, co odwraca człowieka od perspektyw rozwojowych, co wtrąca go w mrok samotnictwa i niewiedzy, co gasi wiarę w człowieku. Dobry jest formalizm, bo odbiera sztuce zdolność do walki o wartości życia".
W teczce Wydziału Kultury KC PZPR, na referacie Ważyka "O słuszności", pochodzącym z tego samego okresu, widnieją korekty dwóch towarzyszy z Wydziału Kultury (jeden ołówkiem zwykłym, drugi kopiowym). Wystawia tam Ważyk cenzurki kolegom. Na przykład: "szczególne upodobania poetyckie zaślepiły Woroszylskiego tak dalece, że odebrały mu jasność sądu ideowo-politycznego". Albo: "Bratny prezentuje chaos myślowy. W tym samym wierszu pisze o krwi przelanej za wolność Chin i o krwi z wycinanych migdałków".
Te zarzuty mogłyby wydawać się śmieszne, gdyby nie to, że głos Ważyka przekładał się na zgodę albo zakaz publikacji. To on ferował literackie wyroki - we wszystkich wspomnieniach z epoki Ważyk właśnie jawi się jako najzagorzalszy, poza Wiktorem Woroszylskim, propagator socrealizmu i strażnik "politycznej poprawności". Kiedy napisał krytyczną recenzję z "Zakazanych piosenek", film zdjęto z ekranu. Kiedy zdemaskował Gałczyńskiego jako drobnomieszczanina, "Przekrój" natychmiast przerwał druk "Zielonej Gęsi", a Gałczyński zabrał się za socrymowanki. To on był tym, który utrącił pomysł przygotowania przez ZG ZLP serii poświęconej przypomnieniu dorobku pisarzy polskich zmarłych w czasie II wojny. Wznowienie twórczości Światopełka Karpińskiego, Zuzanny Ginczanki, Bolesława Micińskiego, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej uznał za zbędne i szkodliwe. ZLP wydało zamiast tego "Strofy o Stalinie. Wiersze poetów polskich". W najgorszych latach 1950-54 oddano mu redakcję miesięcznika "Twórczość" odebraną wybitnemu historykowi i krytykowi literatury Kazimierzowi Wyce.
Dla Ważyka szkołą poezji była "dobrowolna kontrola, narzucanie sobie dyscypliny, ciągła kontrola popędów". Rezultaty tych lekcji znajdujemy w opublikowanym w Czytelniku w 1950 r. "Nowym wyborze wierszy" z najbardziej znanym utworem "Lud wejdzie do śródmieścia":
Patrz, jak stoi uparta
na rusztowaniach partia,
rozpala się klasowa
bitwa - nasza budowa.
Po latach sam powie o sobie tamtym: "Napisałem kilkanaście wierszy propagandowych. Dużo teoretyzowałem. Byłem teoretykiem groźnym i napastliwym intelektualnie".
Kazimierz Brandys: prawdziwe, piękne, socrealistyczne
W sierpniu 1949 roku, po opublikowaniu w "Kuźnicy" programowego socrealistycznego manifestu "Pomyślny wiatr", Brandys natychmiast wciela w życie głoszone przez siebie zasady.
Tetralogia "Samson", "Antygona", "Troja miasto otwarte" i "Człowiek nie umiera" stanowi wprost wymarzony obiekt badań porównawczych na temat stężenia socrealistycznych reguł w twórczości Brandysa. Na skali od zera do stu "Samson", ukończona w grudniu 1947 roku opowieść o młodym Żydzie, którego marzeniem czasu wojny jest, by zginąć nie jako Żyd, plasuje się blisko zera. W późniejszej o rok "Antygonie", gdzie oglądamy ostatnie podrygi odchodzącej w nicość klasy, poza jednym wyjątkiem mamy do czynienia z samymi odpychającymi burżujami. Powieść "Troja miasto otwarte" jest już socrealistyczna nie tylko w treści, ale i w języku. Jednak dopiero czytając ksiażkę "Człowiek nie umiera", można się zorientować, co to jest socrealizm w stanie czystym. Już od pierwszego zdania: "Hrabia Bór-Komorowski, wystraszony skutkami swej zbrodni, spłoszony jak szczur dymem płonącego miasta i widokiem podstępnie przelanej krwi, której był hojnym szafarzem...". Tu są już obecne wszystkie niezbędne rekwizyty: jest sabotaż i dywersja, są podżegacze i wściekłe psy imperializmu, jest też nawrócony AK-owiec, który odnajduje swoje powołanie, służąc władzy ludowej... jako szofer.
Również następna powieść Brandysa "Obywatele" jest wzorcowym socrealistycznym produktem, choć jednocześnie, jak na tamte czasy, zupełnie niezłym czytadłem. Brandys w "Miesiącach" wyznaje, że w jednej ze spółdzielni każdy, kto chciał nabyć wiadro, musiał jednocześnie kupić książkę z cyklu "Między wojnami". Ten wątek odnajdziemy u Zbigniewa Herberta w słuchowisku radiowym "Lalek" - rzecz dzieje się w jakimś prowincjonalnym mieście: "Północną stronę rynku zajmuje spółdzielnia wielobranżowa: smoła, Brandys, perfumy, łańcuchy, buty, perkal, kosy, pierścionki, zgrzebła, zegarki, lusterka".
Wiktor Woroszylski: na barykadzie klasowej
"Batalia o Majakowskiego - pisał Woroszylski w lutym 1950 r. w artykule pod tym właśnie tytułem - toczy się nie tylko w ZSRR. Dzięki trwającej obostrzonej walce klasowej każda wypowiedź ideologiczna natychmiast i bezpośrednio służy jak nie jednej, to drugiej stronie barykady klasowej".
Tekst Woroszylskiego dopuszcza w poezji wyłącznie frazę Majakowskiego, czyli kwestionuje twórczość wielu poetów akceptowanych przez władze. Krąg "Kuźnicy" wykorzystuje to, by wystąpić z frontalnym atakiem na "pryszczatych". Woroszylskiego wzywają na nadzwyczajne zebranie organizacji partyjnej, które trwa do późnej nocy, obecni są nie tylko pisarze, ale też dygnitarze z KC i redaktorzy partyjnych gazet.
Ten jeden raz Woroszylski został przywołany do porządku za zbytnią ortodoksję. Ale z reguły to on, członek egzekutywy POP, lustrator Anno Domini 1950, wytyka, żąda, oskarża. Jest czujny. Na egzekutywę POP wzywa jednego z pisarzy z pytaniem, dlaczego w ankiecie personalnej, wypełnionej, gdy wstępował do partii, zataił, że należał do PPS, co Woroszylski odnalazł w jakiejś wcześniejszej ankiecie?
W referatach Woroszylskiego z tamtego czasu (przechowały się w archiwach KC, gdyż zanosił je przed wygłoszeniem do Wydziału Kultury) cały czas powtarzają się słowa: zaostrzająca się walka klasowa, demaskowanie wrogów, burżuazyjna degeneracja. Woroszylski rozdaje kopniaki i laurki. Borowskiego gani za "Kamienny świat", gdzie widać "wpływy patologicznego naturalizmu amerykańsko-francuskiego", i zarzuca mu, że negacja kapitalizmu nie jest negacją dialektyczną, ponieważ autor nie wykazał tego, czego dowodzi Engels: z tego, co zostało skazane na zagładę, wyrasta to, co postępowe i twórcze; chwali natomiast za "Bitwę pod Grunwaldem", gdzie Borowski "pokazał nie tylko faszyzm niemiecki, ale też faszyzm amerykański". Chwali Andrzeja Brauna za poemat "Człowiek" o Stalinie i Krzysztofa Gruszczyńskiego za wiersz "Stalin - inżynier naszych marzeń". Krytykuje "Twórczość" (jej szefem jest jeszcze Kazimierz Wyka) za to, że na jej łamach "zachłystywał się faszystą Eliotem niesławnej pamięci Czesław Miłosz". Atakuje Pawła Hertza za "systematyczną propagandę francuskich dekadentów" w "Kuźnicy" i Mieczysława Jastruna za to, że jako redaktor pisma tolerował tę "antyhumanistyczną praktykę poetycką" Hertza.
Hertz zostaje wezwany na zebranie POP i zaatakowany za eskapizm, za zajęcie się w tak przełomowych czasach tłumaczeniami. Woroszylski apeluje o samokrytykę. Ma licznych sekundantów. Janina Broniewska: "Odejście od twórczości jest świadomym strajkiem". Lucjan Rudnicki: "Miłosz nie chciał zostać realistą krytycznym, został faszystowskim". Jerzy Putrament: "Hertz stał się sztandarem wrogów wetkniętym w partyjne szeregi". Atakuje też Kazimierz Brandys. Kończy dyskusję Broniewska: "Powiedz, czy w tej chwili partia ci więcej daje, czy więcej dusi?". "Więcej dusi" - odpowiada Hertz z brawurą w tych czasach i w tych kręgach niespotykaną.
Tadeusz Konwicki: zadawałem sobie gwałt
W październiku 1949 r. Tadeusz Konwicki, walcząc z inteligenckimi kompleksami, rusza do Nowej Huty ("Szukałem swojego miejsca na ziemi" - powie nam), gdzie przez pół roku będzie pracował jako robotnik ziemny i poznawał "życie klasy robotniczej". To z tych doświadczeń zrodzi się książka "Przy budowie", za którą dostanie nagrodę państwową. W 1951 roku, jak i inni pisarze, otrzymuje trzymiesięczne stypendium - ma przyjrzeć się robotniczej pracy w hucie szkła w Krośnie.
Pisarskie desanty nie zawsze musiały być w smak władzom partii w terenie.Wysłany do Krosna Tadeusz Konwicki skarży się w listach zachowanych w teczce Wydziału Kultury KC PZPR w Archiwum Akt Nowych na nieżyczliwy stosunek czynników partyjnych w hucie. Jeszcze gorzej poszło mu w tamtejszych zakładach lniarskich. Komendant Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa zakazał dociekliwemu pisarzowi wstępu na teren zakładu. Konwicki narzeka w liście, że się nudzi, wałęsa bez sensu, marnuje społeczne pieniądze; prosi Warszawę o interwencję oraz "sprecyzowanie wobec dyrekcji, jak daleko mogę być wtajemniczony w problematykę fabryki. W związku z postulatem czujności dyrekcja jest bowiem w kłopocie i dość niechętnie udziela mi informacji". Warszawa nie pomogła i Konwickiego skierowano do Huty Hortensja w Piotrkowie Trybunalskim, skąd wreszcie napisał reportaż.
W tym samym roku Konwicki jedzie do Berlina na Światowy Zlot Młodych Bojowników o Pokój. Jest tam też Andrzej Braun, Andrzej Mandalian, Wiktor Woroszylski. Piszą razem wielki reportaż otwierający numer "Nowej Kultury": "Pokój to najbardziej nośne hasło, jakie wymyślono. Z pozoru hasło pozytywne, radosne, jednoczące, ale podszyte nienawiścią do imperialistów". Opisują, jak "setki tysięcy młodych gardeł skanduje: Pokój Stalin, Pokój Stalin".
Konwicki publikuje w tym samym czasie w "Nowej Kulturze" wstępniak o swojej miłości do Kraju Rad, gdzie porównuje żołnierzy armii alianckich do żołnierzy Armii Czerwonej ("tamci, walcząc, kierowali się zwitkiem banknotów dolarowych z ostatniego żołdu").
Pisze "Godzinę smutku", "Z oblężonego miasta", "Władzę" (miała być w zamierzeniu polskim "Cichym Donem"). Kolejne wydania "Władzy" różnią się - jak sam powie - ingerencjami nie tyle cenzury, co "inspiracyjnymi", odzwierciedlającymi meandry ówczesnej polityki. Raz główny bohater Korejwo nie może się zgadzać z napaściami na marszałka Titę, to znów ma obowiązek się z nimi zgadzać.
To był czas, kiedy urzędnik aparatu kultury i cenzor ściśle współpracowali z autorem, uczestnicząc w procesie twórczym, wnosili swój wkład w dialogi i wątki, w charakterystykę postaci i w zakończenia.
Jerzy Andrzejewski: demaskujcie nas
Andrzejewski nie uczestniczy w sporach między kuźniczanami a "pryszczatymi". Do nikogo nie chce się dołączać. Wyrabia sobie własną pozycję - najwyższego autorytetu socmoralnego.
Kiedy w 1950 r. wstępował do partii, sekretarz organizacji wygłosił zdanie, że to zaszczyt dla partii mieć w szeregach tej rangi pisarza. "Zerwałem się i powiedziałem, że to nie jest dla nas żaden zaszczyt - opowiadał później Wiktor Woroszylski - że to zaszczyt dla Andrzejewskiego, że go chcemy do partii przyjąć. I Jerzy był uszczęśliwiony tym, że ja się tak odezwałem. On łaknął właśnie tego rodzaju poniżenia. I myślę, że po tej mojej odzywce on tak mnie polubił i uznał za prawdziwego przyjaciela". Gdzie indziej napisze, że kiedy Andrzejewski zaprzyjaźnił się z nim i jego pokoleniem (pisarzy dzieliło ponad 20 lat różnicy), "było trochę tak, jakby chciał się w nas wcielić, patrzeć na świat naszymi oczyma, w naszej skórze, z naszym zapałem i naiwnością przeżywać to, co nam przypadło w udziale".
Andrzejewski w tym samym 1950 roku pisze w "Odrodzeniu": "Ani nasz wróg wewnętrzny, zasilany judaszowymi dolarami z trumanowskiego funduszu dla zdrajców i szpiegów, nie rezygnuje z oporu, ani bankierzy i producenci broni nie przestawią dobrowolnie produkcji wojennej. Mamy wszystkie dane, aby i na odcinku naszej literatury oczekiwać nie wygasania elementów walki klasowej, lecz odwrotnie. Gdzie szukać na odcinku literatury wrogów? Dziczeją i odsuwają się od narodu pisarze, którzy w imię fałszywie pojętego szacunku i miłości dla swojej twórczej indywidualności uchylają się od odcięcia swych schorzałych, starych lub zbyt wybujałych cech indywidualnych". Wzywa kolegów pisarzy do "współzawodnictwa w przyswajaniu sobie ideologii proletariackiej". Apeluje do władzy: "Nie bądźcie dla inteligenckich artystów i intelektualistów zbyt pobłażliwi. Natomiast demaskujcie ich, jeśli sami się nie potrafią demaskować. Popędzajcie ich, jeśli nie chcą lub nie potrafią kroku przyspieszyć".
On sam przyspiesza kroku. Z zapałem przyłącza się do kolejnych nagonek: przeciw Watykanowi (który nazwie jedną z komnat waszyngtońskiego labiryntu), przeciw Gałczyńskiemu, czy rządowi londyńskiemu, w czasie wojny "współpracującemu z hitlerowskim okupantem".
Wydaje tomiki bojowej politycznej publicystyki: "Ludzie i zdarzenia 1951", "Ludzie i zdarzenia 1952", "O człowieku radzieckim", "Partia i twórczość pisarza". Postuluje w tej ostatniej: "Pisarze nie mogą być wyodrębnieni spod ogólnonarodowego obowiązku wzmożenia wydajności dla przekroczenia Planu Sześcioletniego". Jak obliczył zajmujący się socrealizmem Zdzisław Łapiński z Instytutu Badań Literackich PAN, Lenin przytoczony jest tam 14 razy, Bierut - 9, Stalin - 8, Marks - 7, Engels - 5, Jakub Berman - 3, Mao Zedong i Paweł Hoffman - po dwa razy, a Hilary Minc - raz, zaś treść książeczki wyczerpana została w następującym zdaniu: "I partia na koniec uczy nas partyjności".
W 1952 r. redaktorzy i współpracownicy Radia Wolna Europa zrobili głosowanie na "najbardziej służalczy artykuł". Wygrał Jerzy Andrzejewski.
W tym czasie wchodzi do kin film (którego scenariusz pisał Andrzejewski w 1945 roku z Czesławem Miłoszem), o współczesnym Robinsonie Cruzoe, inteligencie warszawskim, zmuszonym przetrwać wśród ruin po Powstaniu Warszawskim. Kilka lat trwało dopisywanie kolejnych wątków (Miłosz się z tego wyłączył jeszcze przed podjęciem decyzji o emigracji), wciąż powtarzały się próby odrzucenia za mało słusznego pomysłu wyjściowego. Co z niego w końcu zostało, można wyczytać w recenzji w "Nowej Kulturze". Film poświęcony jest, jak się okazuje, "walce narodowowyzwoleńczej prowadzonej przez Gwardię i Armię Ludową". Głównym bohaterem jest spadochroniarz radiotelegrafista Fiałka, ginący w zgliszczach Warszawy. Zdaniem recenzenta jedna postać jest zupełnie niepotrzebna: "ów robinson warszawski, szwendający się bez celu wśród min, mieszczuch, bezradnie i z osłupieniem patrzący na zbrodnie faszyzmu".
W Andrzejewskim budzi się działacz. Był m.in. w Zarządzie Głównym Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, został też przewodniczącym Wojewódzkiego Komitetu Obrony Pokoju w Szczecinie (artykuły i przemówienia będące owocem tej działalności wydał w tomie "Aby pokój zwyciężył"). Jeździł po kraju agitować w wiejskich świetlicach i na spotkaniach rad gminnych. W 1952 r. został posłem na Sejm ze Szczecina, ale też naczelnym "Przeglądu Kulturalnego", w związku z czym przeniósł się do Warszawy. Przemawiał na ważnych kongresach. "Stugłowy potwór imperialistyczny demaskowany i tropiony w swym labiryncie łudzi się, że wykorzystując uczucia religijne ludzi pracy, uda mu się tych wierzących zamknąć w mrokach polityki watykańskiej" (I Polski Kongres Pokoju, 1950).
17 listopada 1952 roku. Uroczysty wieczór zorganizowany z okazji 40-lecia pracy twórczej Marii Dąbrowskiej. Jerzy Andrzejewski wygłasza apologetyczne, choć nie pozbawione akcentów krytycznych, przemówienie ("Nie nauczymy się u Marii Dąbrowskiej nienawiści do wrogów. Samo życie i nasza świadomość ideowa niech tę nienawiść zaostrzają i potęgują."). W pewnym momencie kątem oka spostrzega, jak trzęsąca ówczesnym życiem kulturalnym Janina Broniewska, sekretarz POP przy Związku Literatów Polskich, i Paweł Hoffman, kierownik Wydziału Kultury KC, pochylają się ku sobie i coś szepczą (po latach usunięty z wszelkich stanowisk Hoffman zapewni Andrzejewskiego, że nie mieli żadnych zastrzeżeń, a wymiana zdań mogła dotyczyć duchoty na sali). Andrzejewskiego ogarnia paraliżujący strach, że w swoim przemówieniu zawarł sformułowania niezgodne z aktualną linią ideologiczną partii, że popełnił jakieś świętokradztwo. W środku referatu osuwa się zemdlony na mównicę.
Jest wtedy, przypomnijmy, u szczytu swojej politycznej i partyjnej kariery.
Korzystałyśmy m.in. z książek: Michał Głowiński, "Rytuał i demagogia. Trzynaście szkiców o sztuce zdegradowanej", Open, Warszawa 1992; Zbigniew Jarosiński, "Nadwiślański socrealizm", IBL, Warszawa 1999; Zdzisław Łapiński, "Jak współżyć z socrealizmem. Szkice nie na temat". Polonia, Londyn, 1988; Wojciech Tomasik, "Słowo o socrealizmie. Szkice", Wydawnictwo Uczelniane WSP, Bydgoszcz 1991, "Polska powieść tendencyjna. Problemy perswazji literackiej". Zakład im. Ossolińskich, Wrocław 1988; Grzegorz Wołowiec, "Nowocześni w PRL. Przyboś i Sandauer", FNP, Wrocław 1999, Mariusz Zawodniak, "Literatura w stanie oskarżenia. Rola krytyki w życiu literackim socrealizmu", UN-O, Warszawa 1998. Podziękować też chciałyśmy Wszystkim Paniom z Biblioteki Domu Literatury, gdzie korzystałyśmy z teczek z wycinkami dotyczącymi naszych bohaterów, oraz Archiwum Akt Nowych, gdzie przeglądałyśmy teczki Wydziału Kultury KC PZPR
GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
towarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozyindex towarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozytowarzysze nieudanej podrozywięcej podobnych podstron