towarzysze nieudanej podrozy 04










ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA - Uciekł tam, gdzie mógł (PRL, Tadeusz Borowski)







Gazeta Wyborcza - 12/02/2000
 
 
ANNA BIKONT, JOANNA SZCZĘSNA
TOWARZYSZE NIEUDANEJ PODRÓŻY (4)
Uciekł tam, gdzie mógł



 

 

Dlaczego Tadeusz Borowski popełnił samobójstwo? Nie zrealizował swych ambicji pisarskich? Wypalił się? Niezależnie od tego, co tak naprawdę sprawiło, że Borowski zażył środki nasenne i odkręcił gaz, legenda jest uparta - to właśnie on jako pierwszy z grona fanatycznych wyznawców socrealizmu zrozumiał i przejrzał istotę systemu.

 

W warszawskim teatrze Rozmaitości ma się właśnie rozpocząć wiec przeciwko imperialistycznej agresji na Koreę Północną. Jest 2 lipca 1951 roku. Na sali - robotnicy, aktywiści partyjni, pisarze. Jest wśród nich Wiktor Woroszylski. Tuż przed rozpoczęciem dowiaduje się od jednego z kolegów, że jego przyjaciel Tadeusz Borowski zatruł się gazem i przewieziono go do lecznicy Ministerstwa Zdrowia przy Hożej.

Ta pierwsza wersja, którą usłyszał Woroszylski i która zresztą na długo stanie się wersją oficjalną, głosiła, że Borowski wrócił do domu zmęczony, może też po alkoholu, postawił na gazie czajnik i zasnął, a gotująca się woda zalała płomień. I że rano znalazła go gosposia. To miał być wypadek, bo przecież prawdziwy komunista nie popełnia samobójstwa, nie schodzi z barykady walki klasowej, nie oddaje walkowerem pola wrogom. Dlatego w pierwszych pośmiertnych wspomnieniach pisze się enigmatycznie o bezsensownej, niesprawiedliwej, przypadkowej, niepotrzebnej, przedwczesnej, tragicznej śmierci. Dlatego na pytanie: "dlaczego" - odpowiadać się będzie po latach.

Drobny, niewysoki brunet ze skłonnością do tycia, wybuchający raz po raz nerwowym śmiechem, oczytany, gadatliwy, błyskotliwy i dowcipny, w dyskusjach napastliwy i prowokacyjny, zwykle z plikiem książek pod pachą - taki jego obraz przechował się w pamięci przyjaciół.

"Najlepiej pamiętam jego wygląd zewnętrzny - pisał Tadeusz Konwicki w "Kalendarzu i klepsydrze". - Krępą, niewysoką postać, spodnie - pumpy ni to sportowe, ni to harcerskie, okrągłą skulastą twarz, niespokojne oczy szukające spokoju w raptownym, trochę celebrowanym śmiechu".

- Promienny, radosny, pełen entuzjazmu, na zebraniach zawsze zabierał głos, ustawiał publiczność, apelował o więcej wysiłku w walce o pokój, w walce o socjalizm - opowiada nam o Borowskim Ryszard Kapuściński, który widział go trzy-cztery dni przed śmiercią, kiedy przyszedł po kolejny felieton do "Sztandaru Młodych", o walce z imperializmem. I nigdy by mu do głowy nie przyszło, że rozmawia z człowiekiem, który za chwilę targnie się na swoje życie.

Jerzy Pomianowski, eseista i tłumacz, a z wykształcenia lekarz, był jednym z pierwszych, którzy dowiedzieli się o wypadku. W 1951 r. pracował w Ministerstwie Zdrowia, a że już wtedy pisał i znał środowisko literackie, był tą instancją, która pomagała dostać jakieś lekarstwo, wezwać karetkę pogotowia, zdobyć miejsce w szpitalu. Załatwił Borowskiemu miejsce w klinice, postarał się o rzecz prawie niemożliwą - pięć litrów krwi do transfuzji. Ale było już za późno. Jako lekarz nie mógł mieć wątpliwości, że to samobójstwo. Na prośbę Jerzego Putramenta powiedział jednak matce Borowskiego: "Błagam, niech pani nikomu nie mówi, że syn się zabił".

- Oczywiście, wiedziałem od razu, że to samobójstwo - mówi nam Kazimierz Brandys. - Byłem członkiem zarządu ZLP i Putrament prawie nazajutrz po jego śmierci na zarządzie zgłosił wniosek, by nazwisko Borowskiego wykreślić z nagrody dla młodych twórców jego imienia. Argumentował to tym właśnie, że Borowski odebrał sobie życie. Zachowałem wtedy milczenie, czego do dziś żałuję.Koniec misji specjalnej

"Kiedy wyjeżdżał za granicę - pisał Wiktor Woroszylski dziesięć lat po śmierci Borowskiego w opowiadaniu "Człowiek wybiera śmierć" zamieszczonym w tomie "Okrutna gwiazda" - powierzono mu misję, jedną z tych, w które nie wtajemnicza się nawet żony. Odniósł sukces, więc kiedy wrócił do kraju, powierzono mu nową misję. Chciał ją wykonać, nie miał już żadnych skrupułów, ale nagle uświadomił sobie, że tam, za granicą, wiara postrzępiła się i wypełzła. Pożałował talentu, honoru, starych przyjaźni i przywiązań". Choć bohater opowiadania odbiera sobie życie strzałem z rewolweru, nietrudno się domyślić, o kogo chodzi. Przyjaciel i biograf Borowskiego Tadeusz Drewnowski będzie miał to zresztą za złe Woroszylskiemu. - Gdyby nie to opowiadanie - mówi nam - sprawa współpracy poety z wywiadem wojskowym nigdy by nie wypłynęła.

Za granicę wyjechał Borowski w czerwcu 1949. Oficjalnie miał pracować jako referent kulturalny w Polskim Biurze Informacji Prasowej w Berlinie wschodnim. Skąd Woroszylski wiedział o jego misji wywiadowczej wypełnianej na zlecenie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego? Swoją rolę w całej tej historii opisał najpierw w latach 70. w powieści "Literatura" i potem raz jeszcze, 20 lat później, już bez żadnych kamuflaży, w piśmie "Lewą nogą".

Podobnie jak wielu ludzi ze środowiska pisarskiego Woroszylski przyjaźnił się z Janem Ch. Podczas okupacji w Armii Ludowej, po wojnie w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, starał się imponować młodym literatom swoimi sekretnymi misjami za granicą. "Parę miesięcy przed wyjazdem Tadeusza na berlińską placówkę - wspomina Woroszylski - Janek oznajmił, że chciałby się z nim spotkać u mnie (...), było w tym coś z efektownego teatralizowania sytuacji przez naszego >>asa wywiadu<< - mógł przecież zaaranżować tę rozmowę w MSZ-ecie czy w innym urzędowym miejscu, ale do jego stylu należało widać stwarzanie wokół swoich poczynań aury jak z sensacyjnego filmu - i dzięki temu jedynie również ja dowiedziałem się mimochodem o berlińskiej >>misji<< Tadeusza - misji, której podjęcie się leżało w całej logice jego ówczesnej postawy. Po powrocie do Warszawy Borowskiego łączyła z Jankiem zażyłość taka sama jak wielu spośród znających go wcześniej, a może i serdeczniejsza".

A jednak żona była wtajemniczona. Maria Borowska mówi nam, że od początku wiedziała, iż mąż pracował w wywiadzie. Po powrocie z Berlina dostał zresztą propozycję od Luny Brystygerowej, szefa V departamentu MBP, szarej eminencji od spraw kultury, żeby w tym samym charakterze pojechać do USA.

- Tadeusz nie miał w tej sprawie żadnych moralnych wątpliwości, ja właściwie też nie - kontruje Borowska rozważania Woroszylskiego. - Ja go tylko zapytałam: "Czy ty chcesz dalej pisać, czy wolisz pracować w wywiadzie, bo moim zdaniem tych dwóch rzeczy połączyć się nie da". I Tadeusz zrezygnował. Przekonało go, że to dla niego robota zbyt ryzykowna, że szkoda jego talentu. Wcale nie uważaliśmy w tamtych czasach, że to sprawa hańbiąca, przeciwnie - to był w pewnym sensie obywatelski obowiązek. A Janowi Ch. Tadeusz napisał kiedyś referat na jakieś partyjne zebranie w MBP i on zrobił tym referatem prawdziwą furorę, za co zawsze był Tadeuszowi wdzięczny.

Poeta i tłumacz Andrzej Mandalian powie nam, że pamięta łzy Jana Ch. po śmierci swego podopiecznego. Nie ukrywał rozpaczy, obnosił się z nią publicznie. Słyszano, jak krzyczał: "To obce służby go zabiły. Upozorowały samobójstwo".

Jednak co było w raportach Borowskiego, tego Maria Borowska powiedzieć nie umie. Chociaż mąż potrafił ją obudzić w środku nocy, żeby przeczytać opowiadanie czy artykuł, raportów do czytania jej nie dawał. Kiedy Wiktor Woroszylski będzie o to po latach wypytywał Jana Ch., dowie się, że "konkretnie jednego dziennikarza angielskiego nam przygotował, a do swoich nie wścibiał nosa".Oszałamiające, bolesne dialektyki

Czy Borowski, angażując się w komunizm, decydując na pracę dla wywiadu, myślał o doświadczeniach i przejściach swojej rodziny, o wysłanym na budowę Kanału Białomorskiego ojcu, zesłanej na Syberię matce? Zdaniem Marii Borowskiej Tadeusz się wcale nie dziwił, że Sowieci aresztowali mu ojca. W końcu był przedwojennym "dwójkarzem", wrócił zresztą wymieniony na jakichś komunistów.

W Niemczech pisze Borowski opowiadanie "Muzyka w Herzenburgu" o małym saksońskim miasteczku, w którym odbywa się akurat koncert laureatów Konkursu Chopinowskiego i które staje się widownią symbolicznej konfrontacji faszyzmu i komunizmu. Żołnierz Wehrmachtu, były jeniec radziecki, opowiada tam wrogo nastawionej publiczności, jak w opuszczonym obozie koncentracyjnym Sowieci zagnali niedobitki jego kompanii do łaźni. "Pomyślałem wtedy gorzko, mordowaliśmy inne narody, czemu więc mają nas oszczędzać? Nagle prysznice syknęły. W łaźni podniósł się wielki krzyk i umilkł. Wtem syk ustał i z pryszniców spadła na nas ciepła, roześmiana, pieniąca się woda. Z jaką radością chwytaliśmy ją w dłonie. Jak odzyskane życie! I wtedy zrozumiałem, jaka jest różnica między faszyzmem a komunizmem".

- Po tym opowiadaniu - wspomina Maria Borowska - Tadeusz mi wprost powiedział, że przecież wie, czym jest komunizm, co robi NKWD, ale w porównaniu z Hitlerem to wszystko nic. Przeżyliśmy Oświęcim dzięki Armii Czerwonej, co na zawsze zaważyło na naszym stosunku do Rosji i do komunizmu. Dla nas, oświęcimiaków, między totalitaryzmem hitlerowskim a stalinowskim była zasadnicza różnica. Bo jakkolwiek by na to patrzeć, stalinizm tępił ludzi, których uważał za wrogów czy potencjalnych wrogów, ale to nie były powody rasistowskie.

Borowski, twierdzi Maria, naprawdę uważał, że komunizm ulegnie przeobrażeniu, że zło nie jest jego cechą immanentną, że zbrodnie przeminą. Miał cały czas złudzenia co do Rosji. - Nie byliśmy wobec tego ustroju bezkrytyczni, ale uważaliśmy, że jest to okres przejściowy. Zresztą wtedy naprawdę nie widzieliśmy żadnych budujących przykładów. Jak się zachowywali Amerykanie, Churchill, cały zachodni świat? Przecież wiedzieli, że Niemcy palą Żydów. Nikt palcem nie kiwnął. Nasza świadomość była taka - świat toleruje tę podłość. Porównania między Zachodem a Wschodem wtedy wyglądały inaczej.

A jednak Aleksander Wat, który latem 1949 r. spotkał Borowskiego w Niemczech na uroczystościach ku czci Goethego, wspomni w liście do Woroszylskiego z roku 1963 o targających pisarzem wątpliwościach: "Nie wiem, czy wiadomo panu, że bardzo zbliżyłem się z Borowskim i że potem chadzał do mnie z rzadka na schizofreniczną spowiedź gorącego serca. To dialektyki oszałamiające i bolesne. Może kiedyś przyjdzie kolej, spiszę. Miałem do niego stosunek bardzo gorący".

Trzy lata później w audycji Radia Wolna Europa Wat powie: "W najgorszych latach terroru wielu, bardzo wielu przychodziło do mnie potajemnie na zwierzenia. Także komuniści, i to czołowi. (...) Żywym należy się dyskrecja. Z umarłych myślę, że mam prawo, że nawet powinienem wymienić Tadeusza Borowskiego, wielkiego zaiste prozaika. Po jego głośnym ataku na niekomunistycznych pisarzy usprawiedliwiał się przede mną, że tezy, a nawet zdania artykułu były mu podyktowane przez telefon do Berlina. Ostatecznie rozczarował się do komunizmu w Berlinie wschodnim. Boleśnie było patrzeć, jak tym świetnym pisarzem wysługiwali się jak chłopcem na posyłki komunistyczni grafomani. W okresie gdy pisał najbardziej agresywne felietony do >>Nowej Kultury<<, przychodził do mnie od czasu do czasu na spowiedź. Gdy ostrzegałem go, że grozi mu kliniczna schizofrenia, dowodził, że w grucie rzeczy po Oświęcimiu nie jest w stanie żyć; oszałamia się komunizmem, który jest dla niego ersatzem samobójstwa. Niedługo potem słowa wprowadził w czyn, tragiczny protagonista polskiego losu".

A potem raz jeszcze, w "Moim wieku", rozmowie z Czesławem Miłoszem, Wat powie o tych rozmowach z Borowskim, kiedy ten opowiadał mu o swojej nadgorliwości komunisty, o fanatyzmie jako środku niszczenia siebie.

Te wzmianki Wata to bodaj jedyny ślad rozterek Borowskiego z czasów berlińskich.Na pierwszej linii

Gdy Borowski po dziewięciu miesiącach wraca z Berlina do kraju, wszędzie go pełno, jego flirt z nową władzą rozwija się lawinowo, on sam staje się najczystszym piewcą socrealistycznej odrazy do wszystkiego, co zachodnie i klasowo obce. Jak choćby kapitalistyczna poezja: "Z wściekłym psem nie należy bawić się w pogawędki. Wściekły pies może ugryźć śmiertelnie. Wściekłego psa poezji kapitalistycznej trzeba izolować; sam zdechnie w konwulsjach, wyprzedzając swoją klasę. Eliot jest świadomym prowokatorem, piewcą obskurnego Średniowiecza, heroldem imperializmu i - chwałą faszyzmu".

Janusz Sławiński z Instytutu Badań Literackich pisał, że Borowski był mistrzem w stylizowaniu swoich wypowiedzi na mowy prokuratorskie, i dowodził na przykładzie tego tekstu, że Borowski wzorował się na przemówieniach radzieckiego prokuratora Andrzeja Wyszyńskiego.

W swoim sztandarowym tekście "Rozmowy" (powstałym jeszcze w Berlinie, dedykowanym Jerzemu Andrzejewskiemu i Wiktorowi Woroszylskiemu) Borowski pisał: "Mam teraz siły, aby wszystkimi sposobami przykładać się do walki z imperializmem: pamfletem i paszkwilem, reportażem i wywiadem, felietonem i esejem. Nie chcę zrezygnować z żadnego ciosu, który można zadać". Zgłaszając w pełnych pasji słowach swój akces do socrealizmu, potępiał bezwzględnie całą swoją dotychczasową twórczość.

Jego publicystyczny temperament znany zresztą był już wcześniej. W 1947 r. swoją recenzją książki Zofii Kossak-Szczuckiej o Oświęcimiu "Z otchłani" wywołał lawinę polemik, ataków, kontrataków. W tym drukowanym w dwutygodniku "Pokolenie" paszkwilu zatytułowanym "Alicja w krainie czarów" zarzucał pisarce, że upiększała obozową rzeczywistość, bowiem należała "do uprzywilejowanej kasty Polek, które dzięki paczkom, stosunkom i opiece funkcyjnych wiodły w szpitalach i na wypoczynkowych blokach żywot stosunkowo wygodny i bezpieczny". Jak pisał po latach Tomasz Łubieński, Borowski wystąpił w roli "eksperta i monopolisty oświęcimskiego, który domaga się wyłączności dla swojego widzenia. Uderza nienawiść, z jaką traktuje ludzi ośmielających się twierdzić, że przeżyli obóz solidarnie".

W atakach sekundował Borowskiemu Woroszylski, który nazwał książkę Kossak-Szczuckiej "stekiem mistycznych bredni w rodzaju >>siłą, która utrzymywała Polki w należytej postawie, była modlitwa przyjaciół<<". Broniąc Borowskiego przed atakami prasy katolickiej, Kazimierz Brandys pisał: "Istotą jego talentu jest fanatyzm widzenia życia bez upiększeń, brutalność, wstręt do kompromisu, moralna odraza do zakłamania".

Teraz z tą samą siłą, z którą atakował Kossak-Szczucką, poprowadził atak przeciwko sobie samemu: "Dużo pisano o moim kompleksie obozowym. To był >>antyfaszyzm<< bez pozytywnych rozwiązań. Kiedy się ukazuje upodlenie człowieka w warunkach faszyzmu, trzeba pokazać jednocześnie jego bohaterstwo; nie wolno z udziału w walce klasowej wymigać się >>okrutnym oburzeniem moralnym<<. Nie umiałem klasowo podzielić obozu. Zabawiłem się w ciasny empiryzm, behawioryzm i jak to tam się nazywa. Miałem ambicję pokazania >>prawdy<<, a skończyłem na obiektywnym przymierzu z ideologią faszystowską" (można tu przypatrzyć się precyzyjnemu zastosowaniu języka soc, w którym raz po raz słowa opatrywano cudzysłowem, by je zdeprecjonować).

"Kiedy inni zatrzymali się, przestraszeni zbyt rwącą z kopyta historią, on, nie oglądając się na nikogo, szybko wyruszył na pierwszą linię ognia" - napisze o nim Wiktor Woroszylski we wstępie do przygotowanych pośmiertnie przez niego, wraz z Jerzym Andrzejewskim i Tadeuszem Drewnowskim, "Dzieł wybranych".

W "Nowej Kulturze" Borowski drukuje stałe felietony i wielkie teksty publicystyczne, instruktażowe, sprawozdawcze. Na przełomie marca i kwietnia 1951, na drugim zjeździe młodych pisarzy w Nieborowie, mówi o pokoleniu, które debiutowało w 1950, pierwszym roku Planu Sześcioletniego, i przeciwstawia jego możliwości "sztuce mieszczańskiej dwudziestolecia, tej służce sanacyjno-faszystowskiego ustroju, popierającej machinę państwową burżuazji, Święty Krzyż i Berezę Kartuską". Jako przykład do naśladowania podaje radzieckiego pisarza Fadiejewa poprawiającego "Młodą Gwardię". Ale sam nie poszedł w jego ślady, odciął się od swoich opowiadań oświęcimskich, ale nigdy ich nie zmienił. Pięć lat później to Fadiejew pójdzie w jego ślady, popełni samobójstwo po referacie Chruszczowa o zbrodniach stalinowskich.

Artykuły i reportaże Borowskiego z 1951 r. składają się na książkę "Na przedpolu", gdzie Zachód pokazany jest jako gniazdo imperialistów alias faszystów, marzących o wojnie atomowej, "wczorajszych szczurów czujących zapach jutrzejszej krwi". Borowski zastanawia się, co robi dziś żołnierz amerykański, którego przywitał płaczem radości, gdy wyzwalano obóz w Dachau. "Może wkłada w oblepione krwią ręce SS-manów amerykański karabin i uczy, jak strzelać do kobiet i dzieci. Może jeszcze nie obmył łap z krwi partyzantów greckich. Może stoi na warcie obozu Amerykanów w Korei i zagryza obojętnie rozmiękłą czekoladę, głuchy na jęk katowanych ludzi".

Żonie powiedział kiedyś Borowski: "Jak nie będę mógł pisać, to nie będę żyć". Musiał zdawać sobie sprawę, że jeśli zastosuje się do głoszonych przez siebie reguł, nie może z tego wyjść dobra literatura. Był skazany na publicystykę. Przez cały czas swego zaangażowania w socrealizm nie napisał niemal nic poza publicystycznymi agitkami i dwoma opowiadaniami ("Muzyka w Herzenburgu" oraz "Kłopoty pani Doroty"), nie licząc kilku niedokończonych, wyciągniętych z szuflady po śmierci.

W "Kłopotach pani Doroty" pojawia się tak propagowany w literaturze socu pozytywny bohater. Jest nim prokurator wydający wyroki śmierci. Szwarccharakter to mały kombinator, który podkłada ogień w PGR-ze, żeby zatuszować kradzież koni. "Aby uwydatnić małość wroga, Borowski używa zdrobnień w zagęszczeniu XVIII-wiecznym: urzędniczek, handelek, stosuneczki, reportażyk, konszachciki, mieszkanko - pisał Michał Głowiński, który wspomniane opowiadanie uważa za kwintesencję tego, co przekazać chciał socrealizm. - Głównymi wyrazicielami opinii są ci, którzy tworzą aparat terroru. Sformułuję rzecz z brutalną otwartością. Socrealizm to literatura pokazująca świat z bezpieczniackiego punktu widzenia. Stanowi aprobatę dla zbrodni wyrażoną środkami literackimi. Pisarz staje się wspólnikiem plutonu egzekucyjnego".

Niedokończone opowiadania Borowskiego - "Czerwony maj" o Feliksie Dzierżyńskim (miał zresztą w planach całą wielką powieść o nim) i "Dysputy księdza dobrodzieja", oparte na ubeckich materiałach przygotowanych do toczącego się w Krakowie procesu, wytoczonego "reakcyjnej bandzie", w tym księdzu - pokazują, że w swoim pisaniu nie zbaczał z wyznaczonej przez partię drogi."Jestem okropnie dwulicowy"

W czerwcu 1951 Borowski odwiózł żonę do jedynej w Warszawie prywatnej kliniki przy ulicy Goszczyńskiego. Tam 26 czerwca urodzi się córka Małgorzata. Wcześniej troszczył się o samopoczucie Marii, wywoził ją z miasta taksówką, zabierał na długie spacery po Wybrzeżu Kościuszkowskim.

Maria Borowska pamięta, że akurat w niedzielę 1 lipca siedział u niej wyjątkowo długo. Po okresie radosnej euforii z powodu narodzin córki był znowu w złym nastroju. Usiadł na łóżku i powiedział: "Jestem okropnie dwulicowy". Ona na to: "Każdy ma taki okres w życiu, kiedy bywa dwulicowy". Wtedy on podszedł do balkonowego okna, popatrzył na rogalik księżyca i powiedział: "Tak bym chciał uciec na księżyc". Ale zaraz potem dodał, że ma dobre wiadomości, bo dostali przydział na nowe mieszkanie i że przyniesie w poniedziałek pieluszki. Chciała mu powiedzieć: "Zostań, nie odchodź jeszcze", ale pomyślała, że przecież nie może się mazgaić tylko dlatego, że urodziła dziecko.

Wrócił do ich klitki na Ochocie, do - jak zapisano we wspomnieniach - "surrealistycznego pokoju o krzywych ścianach podobnego w swym kształcie do cząstki tortu, z łazienką usytuowaną pośrodku, który kupił za drogie pieniądze u pośrednika-prywatniaka", do "pokoju ciemnego i podłużnego jak garaż". Jeszcze koło północy paliło się tam światło. Pracował, bo na stole znaleziono niedokończony tekst. Potem uszczelnił wentylator, postawił na gazie czajnik z wodą - to będzie alibi, kto zechce, ten uwierzy w wypadek - łyknął środki nasenne i położył się na wąskim tapczaniku. Następnego ranka gosposia przyszła później niż zwykle, bo skoro żona w szpitalu, to nie ma się do czego spieszyć.

W poniedziałek pieluszki przyniósł do szpitala Wiktor Woroszylski. Powiedział, że Tadeusz musiał wyjechać w teren. Maria Borowska była wściekła, że zapomniał o gazetach. Nie wiedziała, że lekarka zakazała informować ją o czymkolwiek. I nie pozwoliła przynosić gazet, w których pojawiły się pierwsze nekrologi. Następnego dnia Woroszylski powiedział Marii, że Tadeusz leży w szpitalu. Całej prawdy dowiedziała się dopiero od gosposi po powrocie z córką do domu. Na początku trochę wierzyła w wypadek. Ale z drugiej strony, pamiętała, że trzy lata wcześniej próbował odebrać sobie życie, że całkiem niedawno proponował wspólne samobójstwo.

Maria Borowska wie oczywiście, jak trudno jest mieć pewność: "dlaczego". Co to było? Chorobliwa skłonność? Niezrealizowane ambicje pisarskie? Wypalenie się? Kłopoty osobiste? Ona sama uważa, że jedynym powodem samobójstwa jej męża była depresja. Ale zawsze była w tym poglądzie dość osamotniona. Jak tu rezygnować z legendy, kiedy na scenie są wszystkie rekwizyty i namiętności niezbędne do wielkiego dramatu: historia, polityka, wielkie pisarskie ambicje, wielkie rozczarowanie, a nawet pozamałżeński romans.

Wiktor Woroszylski ten osobisty wątek uzna za jeden z głównych motywów samobójstwa swego bohatera: "Była to wielka miłość, romantyczna i bezkompromisowa. Wobec takiej miłości śmierć wydawała się błaha i śmieszna. Kiedy dziewczynę aresztowało gestapo, poszedł do jej mieszkania: wiedział, że tam musi być kocioł, chciał zginąć razem z nimi". Kiedy bohaterowie, podobnie jak Maria i Tadeusz, ocaleli z obozu i wojny, ten "zrozumiał, że miłość spopieliła się w Oświęcimiu. Nienawidził siebie, gardził sobą, zmuszał się do miłości, całą siłą woli usiłował odtworzyć to, co było kiedyś. Pilnował się, aby ona nic nie poczuła, zakłamał wszystkie swoje słowa i gesty".

Można sobie wyobrazić, że taka wersja zdarzeń musiała mieć dla Woroszylskiego, który wciągnął Borowskiego do partii, walor psychoterapeutyczny. Lepiej było z myślą, że przyjaciela zabił nie romans z komunizmem, ale romans z kobietą.

Maria Borowska o tej dziewczynie wiedziała. Powiedziała mężowi, że jeśli chce, może odejść, ona zatrzymywać go - mimo ciąży - nie będzie. Ale on nie chciał.

Tej nocy, 1 lipca 1951 roku, dziewczyna podobno stała pod oknami Borowskiego. Paliło się światło. Uznała, że on pracuje i nie będzie mu przeszkadzać.Na tym krysztale nie ma skazy

Wiosną 1951 r. UB aresztowało pułkownika Czesława Mankiewicza, przyjaciela Marii i Tadeusza Borowskich, działacza PPR z czasów wojny. To w jego mieszkaniu na Puławskiej Maria Rundo, a w ślad za nią Borowski wpadli w 1943 r. w kocioł gestapo. Borowski był absolutnie przekonany, że Mankiewicz jest niewinny.

Udał się najpierw do Pawła Hoffmana, naczelnego "Nowej Kultury", żeby załatwił mu audiencję u Jakuba Bermana.

- A czy wam się nie wydaje podejrzane - zapytał go Hoffman - że Mankiewicz cało i zdrowo wrócił z Niemiec?

Borowski znany był z niewyparzonego języka w sytuacjach, gdy atakowano jego przyjaciół. Wystarczy przypomnieć jego napaść na Woroszylskiego na zjeździe w Nieborowie w 1946 r. w obronie nieżyjących kolegów z grupy Sztuka i Naród.

- A czy to nie jest podejrzane - rzucił - że wyście nie zdechli w ZSRR, tylko wróciliście cało i zdrowo?

Hoffman sięgnął po słuchawkę i umówił Borowskiego z Bermanem.

Berman miał powiedzieć: - Powtórzę towarzyszom z bezpieczeństwa wasze zdanie w tej sprawie, a jak trzeba będzie, to was wezwą.

A potem dodał: - Muszę wam powiedzieć, że nam się czasem wydaje, że ktoś jest kryształ, a na tym krysztale są skazy.

- Na tym krysztale nie ma skazy - krzyknął podobno Borowski i wybiegł.

Zachowało się wiele różniących się w szczegółach relacji z tej rozmowy, ale w jednym punkcie wszystkie są zgodne - Borowskiemu nic nie udało się wskórać.

Maria Borowska pamięta, że kiedy wcześniej zaczęły się aresztowania przyjaciół Mankiewicza z PPR-owskiej partyzantki, spytała go, co o tym sądzić. - Skoro ich aresztowano, muszą być winni - odpowiedział.

Była świadkiem obrony na procesie Mankiewicza. Cały proces, sędzia zachowujący się jak prokurator - to był dla niej szok. Borowski już od trzech lat nie żył. W wielu późniejszych wspomnieniach ten wątek bezskutecznego dobijania się o uwolnienie niewinnego przyjaciela pojawia się jako jedna z przyczyn rozczarowań Borowskiego, jako to źdźbło trawy, które łamie grzbiet wielbłąda. Borowska jednak i tę przyczynę bagatelizuje: - Tadeusz uważał, że to błąd, pomyłka. Nie sądził, że to świadome działanie systemu. Tu też miał złudzenia.

Zmaltretowany Mankiewicz wyszedł z więzienia i został zrehabilitowany na fali odwilży.Gdzie się błąka duch Borowskiego

Wtedy w teatrze Rozmaitości wieść o Borowskim dociera do Wiktora Woroszylskiego razem z informacją, że tuż przed śmiertelnym zatruciem gazem czytał "Burzę" Ilii Erenburga. Wraca do domu i sięga po tę książkę, tak jakby tam było ukryte jakieś wyjaśnienie: "dlaczego?". Ta potrzeba wytłumaczenia sobie, zrozumienia śmierci kolegi była wśród ludzi, którzy się z nim zetknęli, bardzo silna. Będą o nim pisać: Jerzy Andrzejewski, Kazimierz Brandys, Andrzej Kijowski, Adolf Rudnicki, Bogdan Czeszko, Tadeusz Konwicki, kilkakrotnie Woroszylski - w wierszu, opowiadaniu, powieści, wspomnieniu, przedmowie do "utworów wybranych" Borowskiego.

Jerzy Pomianowski pamięta, jak Tadeusz Borowski mówił mu: "Każdy człowiek jest materiałem i na bydlę, i na anioła. Jedynym lekarstwem na faszyzm jest jego przeciwieństwo, poddanie się kuracji komunistycznej. Do leczenia trzeba stosować silny środek kontrastowy". Jego zdaniem Borowski odkręcił gaz, gdy zrozumiał, że zamiast "środka kontrastowego" zastosował metodę homeopatyczną - podobne leczył podobnym.

Już następnego dnia po śmierci wiadomo było, że to samobójstwo, w mieszkaniu znaleziono opróżnioną fiolkę po środkach nasennych, powtarzano wiadomość o zatkanym specjalnie wentylatorze. Jedynie Tadeusz Konwicki, przewrotnie i prowokacyjnie, jeszcze dziś upiera się, że wcale nie jest pewien, czy to rzeczywiście było samobójstwo.

- Nigdy nie byłem gwałtownym orędownikiem tezy o samobójstwie, zwłaszcza że używana ona była do różnych manipulacji - mówi nam. - Pisałem już o tym w "Kalendarzu i klepsydrze", że Borowski był takim człowiekiem, który chętnie by się poddał okolicznościom, które przynoszą śmierć. Wszyscy uwierzyli w samobójstwo, bo ono pasuje jakoś do czasu, do jego losu, do legendy. Ta śmierć mogłaby mu być na rękę. Ale gdzieś sobie myślę, że to mógł być przypadek. Prymitywna kuchenka gazowa, byle jaki czajnik. A jeśli nawet popełnił samobójstwo, to wcale nie musiały być powody ideologiczne, ale jakiś rodzaj życiowego impasu.

Pod koniec 1951 r. Konwicki wstępuje do partii. Legenda głosi, że chodziło o "uzupełnienie kruszących się szeregów i zapełnianie miejsca po Borowskim".

Kiedy pytamy go o to, odpowiada: - Rzeczywiście, słyszałem i czytałem, że na cześć Borowskiego poszedłem do partii, że zadeklarowałem, iż w pierwszym szeregu bojowników zastąpię zmarłego. Czytałem i nie mogłem się nadziwić. Każdy, kto czyta moje książki, wie, że ja się nie nadaję na energicznego aktywistę. Zacząłem się więc zastanawiać, skąd się to wzięło. W tamtych czasach był taki styl, że młodzi, zdolni muszą być w partii. Ja nie miałem nic przeciwko temu, bo idee socjalistyczne były mi bliskie. Ale partia była czujna. "Z taką przeszłością... AK-owiec... reakcyjny... był w partyzantce antyradzieckiej..." - jednym słowem komitet dzielnicowy powiedział "nie". Normalnie było się kandydatem sześć miesięcy, a ja kandydowałem kilka lat. Niestety, miałem życzliwych i wpływowych protektorów, którzy wszelkimi siłami starali się utorować mi drogę do partii. Może to oni właśnie wyciągnęli tę kartę, powiedzieli, że chcę zastąpić zmarłego, skorzystali z tej żałoby, żeby mnie wciągnąć? W każdym razie rzeczywiście wstąpiłem do partii w drugiej połowie 1951 roku. A ta legenda najwidoczniej wydała się możliwa i musiała się spodobać.

- Wśród młodych bohaterów mojej "Obrony Grenady" - opowiada nam z kolei Kazimierz Brandys - błąkał się duch Tadeusza Borowskiego. Razem ci bohaterowie tworzą jego postać.

Zbiorowy Borowski w książce Brandysa to młodzi chłopcy, którzy chcą wystawić "Łaźnię" Majakowskiego. Chodzą po mieście, prowokując dyskusję. Szukają niezdecydowanych, żeby im okazać pogardę. Jeden z Borowskich mówi: "Kopniemy w brzuch drobnomieszczanina, należy mu się to od dawna. Jeśli ci się wydaje, że można będzie nas ugłaskać, mylisz się. Nie ma łagodnej rewolucji. Właśnie nasza, dlatego że oszczędziła krwi, musi swoimi słowami przykładać rewolwer do skroni".

Tak, to był ten typ argumentacji, którym posługiwał się Borowski. Odtworzy ją również Andrzej Kijowski w opowiadaniu z kluczem "10 lat życia". Pisarz T. nawraca tam na słuszną drogę wątpiącego krytyka A.: "Wam, humanistom, wydaje się, że marksizm stworzy społeczeństwo, które wam się podoba, społeczeństwo, które będzie cenić to, co wy cenicie: indywidualistyczną moralność, racjonalistyczną filozofię, psychologiczną literaturę, formalistyczne malarstwo. A jeśli nie tak, to do kitu z tą rewolucją. Prawda? A jeśli w interesie rewolucji jest, aby indywidualistyczną moralność zastąpić zbiorem brutalnych przepisów, racjonalizm - mitologią, literaturę dydaktyką, malarstwo - kiczem?".Śmierć nadziei

"Samobójstwo Borowskiego - napisze po latach Jan Kott - było wstrząsem, jaki można porównać z wcześniejszym o lat dwadzieścia jeden samobójstwem Włodzimierza Majakowskiego. Borowski był największą nadzieją literatury polskiej wśród okrutnie przetrzebionego przez wojnę pokolenia jego rówieśników. Był również największą nadzieją komunistycznej partii, jej wyznawcą, apostołem i inkwizytorem; musiało minąć wiele lat, zanim wielu z nas zrozumiało, że był również jej męczennikiem".

Niezależnie od tego, co tak naprawdę sprawiło, że Tadeusz Borowski uszczelnił wentylator, zażył środki nasenne i odkręcił gaz, legenda jest uparta. To właśnie Borowskiego uważa się za tego, który jako pierwszy z grona fanatycznych wyznawców socrealizmu zrozumiał i przejrzał istotę komunizmu.

Czesław Miłosz po śmierci Borowskiego doda w "Zniewolonym umyśle" do rozdziału "Beta - czyli nieszczęśliwy kochanek" postscriptum: "Ci, którzy obserwowali Betę w ostatnich latach jego gorączkowej aktywności, byli zdania, że pomiędzy jego publicznymi wypowiedziami i możliwościami jego bystrego umysłu zachodził coraz większy konflikt; zachowywał się zbyt nerwowo, aby nie przypuszczać, że sam ten kontrast dostrzega". Miłosz pożegna go też wierszem:

Borowski zdradził.

Uciekł tam gdzie mógł.

Przed sobą widział gładką ścianę

WSCHODU

Za sobą mury polskie Ciemnogrodu.

Na dwa miesiące przed swoim samobójstwem, w maju 1951, Borowski razem z Woroszylskim wyjechali do Berlina na kongres młodych artystów niemieckich. Któregoś dnia, gdy wypuścili się do Berlina Zachodniego - nie było jeszcze muru - Borowski zachęcił Woroszylskiego do kupna książki "Ein Gott, der keiner war" ("Bóg, który nie był Bogiem") - zbioru wyznań takich "renegatów komunistycznych", jak Arthur Koestler czy Ignazio Silone. W samym zainteresowaniu takimi lekturami - napisze 40 lat później Woroszylski - "tkwiła nieuświadomiona ambiwalencja". I doda, że książka ta, doszczętnie zaczytana, towarzyszyć będzie początkom jego z kolei drogi odchodzenia od komunizmu. Ale na to trzeba będzie poczekać jeszcze kilka lat.

 

 

 

PS. W poprzednich odcinkach naszego cyklu znalazło się zdanie o przyjaźni Tadeusza Borowskiego i Andrzeja Trzebińskiego. - Wbrew temu, co pisze się we wspomnieniach z tamtych czasów, byli tylko kolegami z kompletów - prostuje Maria Borowska. - I prawdę mówiąc, wybitnie się nie lubili.

 

Korzystałyśmy m.in. z książek: Tadeusz Drewnowski, "Ucieczka z kamiennego świata", PIW, Warszawa 1972; Tomasz Łubieński, "Bohaterowie naszych czasów", Aneks, Londyn 1986


GAZETA WYBORCZA - wybór tekstów















Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
index towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy
towarzysze nieudanej podrozy

więcej podobnych podstron