Był sobie agent. Czterdziestolatek z tzw. bagażem doświadczeń. Tych zawodowych i tych życiowych. Wśród ludzi z branży miał nawet już stałą ksywkę - Kapiszon. Bo w swojej pracy był jak ów kapiszonowiec: dużo huku, dużo dymu i... nic poza tym. Kapiszona znali wszyscy (co jest dokonaniem nie lada, bo rzecz dotyczy dużego polskiego miasta). O jego podejściu do pracy i osiąganych w niej wynikach opowiadano (i nadal się opowiada) anegdoty.
Kapiszon był entuzjastą. Zapaleńcem. Pojawiał się w kolejnych agencjach i z werwą zaczynał opowiadać o swoich planach. Nie uznawał słowa „porażka”, był optymistyczny i na każdym kroku podkreślał, że życie bierze za rogi. O swojej pracy, planach, sukcesach - potrafił rozmawiać godzinami. Rzecz jasna, entuzjastycznie.
Współpracowników nawracał na drogę pozytywnego myślenia. Z lekka zgaszonych, dumających jak rozwiązać jakiś problem - Kapiszon przywracał do pionu potężnym, a przede wszystkim niespodziewanym pacnięciem między łopatki i radosnym okrzykiem:
- Keep smiling!
Nie było dla niego żadnego biznesplanu, którego nie dałoby się wykonać. Polisy, której nie dałoby się sprzedać. I klienta, którego nie dałoby się namówić na zakup.
Słowa bez pokrycia
Hurraoptymizm i hiperentuzjazm nie miał jednak przełożenia na wyniki pracy. Bo Kapiszon, poza dużą ilością „dymu i huku”, nie potrafił zdziałać kompletnie nic. Podobno zdarzyło mu się sprzedać jedną polisę, ale to nie do końca sprawdzona informacja, więc...
Rzecz jasna, z racji swoich „hucznych i szumnych” wyników, Kapiszon - prędzej czy później - zostawał „sterminowany”. Z ksywką Kapiszon zaczęło współistnieć inne artystyczne pseudo - Terminator...
Dlaczego poświęcam tej postaci aż tyle miejsca? Bo Kapiszon to doskonały przykład na to, jak potęgę umysłu można wykorzystać na swoją niekorzyść. Mając niespożyte wprost zasoby energii (wszak na stworzenie kreacji optymista 24h/dobę potrzeba nie tylko morze, ale cały ocean energii!) - ową cenną energię tracił na... sny o potędze. Nie potrafił dostrzec do sedna swojego problemu.
Problem?
Tak, bo o problemie tu mowa. Takie uparte samooszukiwanie się to problem. Dlaczego ludzie oszukują sami siebie? Bo nie chcą zmierzyć się z prawdą. Prawdą o nich samych.
Przed jaką prawdą uciekał Kapiszon? Na pewno kierował nim strach przed porażką. Dlaczego tak bardzo jej się bał? Być może był wychowany w dzieciństwie przez typ „wrogi” lub „tragizujący/wyolbrzymiający” i bronił się jak tylko potrafił: uciekając w świat stworzonej przez siebie fikcji.
W swoim świecie wszystko mógł, ze wszystkim sobie dawał radę. Zawsze był radosny i pełny wiary we własne siły. I tak mu zostało.
Z dzieciństwa ostał mu się również kod, jakim nafaszerowali go opiekunowie: że jest niezdarą, że nigdy nic mu nie wychodzi, że sobie w życiu nie poradzi.
Dorosłe życie Kapiszona pokazuje, że wbite mu do głowy wzorce dużo silniej działały niż wmawianie sobie i innym, że „jest super”, że „wszystko się uda”, że „zawsze do przodu”.
Inna wersja
Kapiszon jednak mógł być też - pozwolę sobie użyć tego określenia - ofiarą opiekunów fałszywie wychwalających. I wtedy, jako dziecko odnosiłby zapewne same sukcesy: pięknie chodził, pięknie wstawał, pięknie gaworzył. Ale również pięknie się przewracał, walił głową o futrynę i jeszcze piękniej nie trafiał samodzielnie łyżeczką do buzi. Wszystkiemu, cokolwiek zrobił lub cokolwiek mu się nie udało, towarzyszył entuzjazm. I zachwyt jego wyczynami.
W wieku dorosłym „dziecko fałszywie wychwalane” nadal domaga się od otoczenia swojej dawki pochwał. A jeśli jej nie dostaje, samo zaczyna produkować opowieści o swoich sukcesach i możliwościach. Tak jak to czynił właśnie Kapiszon...
Jak sami sobie szkodzimy
Ten przydługi wstęp, którego głównym bohaterem jest Kapiszon, potrzebny był mi po to, aby zilustrować, jak wiele szkody jesteśmy w stanie zrobić sami sobie, jeśli nie potrafimy uporać się z tkwiącymi w nas wzorcami zachowań. Nie potrafimy ich zmienić, ponieważ nikt nas tego nie uczy - ani w dzieciństwie, ani w młodości. Dopiero w wieku dojrzałym sami na własną rękę zaczynamy szukać odpowiedzi na pytania, dlaczego - skoro chcemy dla siebie tak dobrze i tyle energii poświęcamy naszym staraniom - to wychodzi nam to tak źle?
Sposobów na uporanie się z wewnętrznymi zmorami jest wiele. Albo inaczej to określę - sposób jest jeden, tylko nazewnictwo rozmaite. Jedni więc sięgają po metodę Silvy, inni po trening autogenny Schultza (znany także jako trening Łoznanowa). Jest jeszcze NLP i twórcza wizualizacja, techniki huny i psychocybernetyka. Itd., itp.
Drodzy Czytelnicy, wiedzcie, że po cokolwiek sięgacie - źródło jest zawsze to samo: przemiana wewnętrznych przekonań odbywa się za pomocą odpowiednio dobranych obrazów i emocji.