Dlaczego ścieżka schodzenia nagle się załamała
Nasz Dziennik, 2011-01-31
A
nomalie
w locie Tu-154M, który rozbił się na Siewiernym, występowały już
na wysokości 200 metrów. Chodzi o korekty wysokości, których
autopilot normalnie nie wykonuje - oceniają piloci, którzy
analizowali wykresy sporządzone w oparciu o zrzut danych ze skrzynki
FDR, dołączone w formie załącznika do raportu MAK. Problem w tym,
że zabrakło w nim technicznego opisu kluczowej, końcowej fazy lotu
polskiego samolotu. Bez odpowiedzi Rosjanie pozostawili też pytanie
o nagłą zmianę nastawy wysokości na wysokościomierzu WBE-SWS
dowódcy załogi. MAK uznał to za błąd załogi. Tymczasem, jak
ustalił "Nasz Dziennik", 36. Specjalny Pułk Lotnictwa
Transportowego reklamował w ostatnich latach właśnie to urządzenie
u producenta, bo samo zmieniało tzw. tło, czyli ze stóp
przechodziło na metry. Wysokościomierz WBE-SWS, zamontowany przy
lewym fotelu w Tu-154M o numerze bocznym 101 przejawiał skłonność
do wprowadzania samowolnych zmian jednostki wyskalowania przyrządu -
mówi pilot, który latał na tupolewie 101 w fotelu
dowódcy.
Opublikowane
przez MAK wykresy wybranych parametrów lotu Tu-154M wraz z
niepełnymi stenogramami rozmów nie wyjaśniają, co działo się z
samolotem po wydaniu przez mjr. Arkadiusza Protasiuka komendy
"odchodzimy". Dopiero dokładna analiza oryginalnych danych
zawartych w FDR i CVR pozwoliłaby na wyciąganie wniosków.
Teoretycznie jest to wprawdzie możliwe, ale wyniki takich analiz nie
będą w pełni wiarygodne. Dlaczego? Jednym z powodów jest
chociażby luka w zapisach rozmów w kokpicie, która częściowo już
została obnażona przez polskich ekspertów. - Dla każdego pilota
braki w stenogramie powinny być oczywiste. Okazuje się, że z ust
mjr. Arkadiusza Protasiuka we właściwym momencie jednak padła
kluczowa komenda "odchodzimy" i została ona potwierdzona
przez drugiego pilota ppłk. Roberta Grzywnę. Również dalsze
działanie załogi wskazuje, że procedura odejścia była
realizowana. Ale skoro tak, to dlaczego nie widać tego w
stenogramach? Takich czynności nie wykonuje się w milczeniu. Czego
więc jeszcze nam nie pokazano? - pytają piloci, z którymi
rozmawiał "Nasz Dziennik". Białych plam jest całkiem
sporo, bo MAK w swojej prezentacji nie odtworzył wszystkich
posiadanych zapisów rozmów, i to nie tylko z kokpitu, ale także
towarzyszących im nerwowych ustaleń na wieży Siewiernego. Poważną
luką w raporcie jest brak analizy technicznej po wydaniu komendy
"odchodzimy". - Nie wyjaśniono przyczyn nagłego załamania
ścieżki schodzenia. Załoga prawidłowo realizowała procedurę
odejścia, więc samolot powinien zacząć się wznosić, a stało
się dokładnie odwrotnie, runął na ziemię. Dlaczego? -
zastanawiają się piloci. Nasi rozmówcy podkreślają, że nawet ze
wstępnych, pobieżnych analiz wykresów ze skrzynki FDR wynika, że
już na wysokości 200 m w locie Tu-154M występowały pewne
anomalie, czynione były m.in. korekty wysokości, których autopilot
normalnie nie wykonuje. Kluczem do odpowiedzi na to pytanie są
oryginalne zapisy parametrów lotu oraz pełne zapisy komend, które
padły w ostatnich chwilach lotu. Lakoniczne stwierdzenie, że
samolot do zderzenia był sprawny, nie kończy sprawy. I tak Rosjanie
bez odpowiedzi pozostawili ustalenie, dlaczego nagle zmieniła się
wysokość na wysokościomierzu WBE-SWS dowódcy załogi i czy
nastąpiło to samoczynnie. Jak ustaliliśmy, w ostatnich latach były
reklamacje tych właśnie urządzeń, bo np. same zmieniały tło (ze
stóp przechodziły na metry). Tymczasem MAK w raporcie przyjął, że
nastawę mógł zmienić omyłkowo dowódca lub "mało
doświadczony" nawigator kpt. Artur Ziętek.
Strona polska
uznała, że przypięty pasami do swego fotela nawigator nie mógł
jednak tego uczynić. A awarię, która mogła skutkować taką
zmianą nastawy, MAK uznał za skrajnie mało prawdopodobną.
Kwestia, jak faktycznie doszło do zmiany, pozostała w raporcie
nierozstrzygnięta. "Można jednoznacznie stwierdzić, że
ciśnienie lotniska 745 mm słupa rtęci było ustawione na
wysokościomierzach WM-15 PB nr 1188008 oraz UWO-15M1B nr 1196652,
które zostały poddane ekspertyzom technicznym. Stwierdzenie, że
załoga najprawdopodobniej ustawiła ciśnienie lotniska 745 mm słupa
rtęci na wszystkich wysokościomierzach barometrycznych, wynika
jedynie z korespondencji radiowej. Wniosek MAK wskazuje na
niewłaściwą analizę, gdyż tak naprawdę załoga przestawiła
wysokościomierze na ciśnienie lotniska lądowania powyżej poziomu
przejściowego, na wysokości około 2100 metrów" - czytamy w
polskich "Uwagach" do raportu MAK.
Fakt zgłaszania
reklamacji wysokościomierzy WBE-SWS montowanych w tupolewie
potwierdził Bumar, który w ubiegłych latach pośredniczył w
relacjach wojska z rosyjskim dostawcą. Jednak z uwagi na likwidację
pionu lotniczego (firma nie realizuje obecnie zamówień dla Sił
Powietrznych) spółka nie była w stanie ustalić, ile było tych
reklamacji i jaki był finał procedury. "Nasz Dziennik"
wciąż czeka na informację w tej sprawie z Dowództwa Sił
Powietrznych.
- WBE-SWS to tylko przykład, ale przy badaniu
katastrof właśnie sytuacje skrajnie mało prawdopodobne bierze się
pod uwagę, bo one najczęściej powodują katastrofę, gdyż nikt
się nie spodziewa, że coś może się stać, bo jest to właśnie
mało prawdopodobne. Jeśli odpadnie skrzydło, silnik, to wszyscy to
widzą i stwierdzają ten fakt, ale jeśli np. w jakiejś instalacji
zrobi się mała dziurka, to fakt, że nie jest ona widoczna,
oznacza, że nie należy tego zbadać? Tu zginęło 96 osób, więc
każda, nawet najmniejsza część powinna zostać dokładnie
sprawdzona i dopiero wówczas można powiedzieć, że samolot został
przebadany - ocenił nasz rozmówca. Jak dodał, przy wyjaśnianiu
katastrofy Tu-154M przechodzi się obok pewnych kwestii technicznych,
odgórnie zakładając, że można je odrzucić, uznać za
nieistotne. - Takie zachowanie można usprawiedliwić, gdyby doszło
do niegroźnego incydentu, w którym nikomu nic się nie stało, a
samolot nie doznał uszkodzeń, ale nie w przypadku takiej ogromnej
tragedii. To świadczy o niekompetencji osób, które zajmowały się
badaniem katastrofy. Jest to także następstwo niedopuszczenia
polskich ekspertów do badań. Bo jak coś można wyjaśnić, skoro
nie mamy zbadanych wszystkich dowodów? - mówi pilot.
Zdaniem
Ignacego Golińskiego, byłego członka Państwowej Komisji Badania
Wypadków Lotniczych, końcowy odcinek lotu Tu-154M należy dokładnie
przeanalizować na podstawie zapisów parametrów lotu, zapisów
głosów w kabinie i na wieży kontrolnej. - Dopiero te wszystkie
dane odpowiednio nałożone na osi czasu pozwalają na wyciąganie
wniosków. W ten sposób można podjąć próbę ustalenia m.in.
tego, kiedy i jakie były działania sterami samolotu - podkreślił.
Goliński dodał, że w przypadku badania wypadku samolotu CASA z
2008 roku była możliwość zbadania tego, czy w danym momencie
nastąpił ruch wolantem i pedałami, a urządzenia rejestracyjne
zapisały m.in. takie parametry, jak kąt wychylenia lotek czy sterów
w danym momencie. Jak zauważył, ważne jest, by analizowane zapisy
z rejestratorów pokładowych były możliwie pełne. - Rosjanie mają
oryginalne taśmy, więc mają też większą możliwość ich
odczytania, ale nie wiem, czy nie chcą tego uczynić, czy też nie
potrafią - dodał. Z pewnością rzeczą niedopuszczalną było, że
w raporcie końcowym nie znalazły się zapisy rozmów na smoleńskiej
wieży, bo nawet jeśliby przyjąć wersję MAK, że kontrolerzy nie
zawinili, to w końcowym dokumencie powinien znaleźć się pełny i
obiektywny obraz retrospekcji katastrofy.
Marcin Austyn