Honor to dziś towar deficytowy
Nasz Dziennik, 2011-01-30
Z
prof. Romualdem Szeremietiewem, byłym ministrem obrony narodowej,
rozmawia Mariusz Majewski
Minister
Bogdan Klich zapowiadał tzw. profesjonalizację armii. Tymczasem
mamy do czynienia z "łapanką" żołnierzy.
-
Profesjonalizacja armii w wykonaniu ministra Klicha jest określeniem
wprowadzającym w błąd. To tak, jakby na opakowaniu towaru napisano
"śledzie", a w środku były gwoździe.
Efektowne
porównanie, ale mógłby je Pan rozwinąć?
-
Termin "profesjonalizacja" został zapewne wymyślony przez
jakiegoś PR-owca, zmiany w wojsku mają się kojarzyć pozytywnie.
Profesjonalizm oznacza perfekcyjne wykonywanie zadań. Mamy armię
profesjonalną, a więc ona profesjonalnie Polskę obroni. W
rzeczywistości MON ograniczył się do zawieszenia poboru do wojska,
poprzestając na żołnierzach zawodowych. To oznacza tyle, że mamy
100 tysięcy ludzi, którzy chcąc dostać pensję, muszą przebierać
się w mundury wojskowe.
No
to mamy uporządkowane pojęcia. Nie profesjonalizacja, ale tak
naprawdę armia zawodowa...
-
Gdyby armia zawodowa, to nie byłoby źle. W rzeczywistości mamy,
poza wyjątkami, umundurowanych, słabo przeszkolonych i marnie
uzbrojonych ludzi. Cóż to za zawodowcy? W obecnych warunkach
polskie Siły Zbrojne funkcjonują kulawo.
Na
czym ta kulawość polega?
-
Chociażby na tym, że w stutysięcznej armii mamy zaledwie 30 tys.
szeregowców (zawodowych) i w WP na jednego dowódcę przypada pół
żołnierza.
Kłopot
z chętnymi do pójścia w kamasze miały rozwiązać Narodowe Siły
Rezerwowe.
-
Narodowe Siły Rezerwowe (NSR) to kolejne nieporozumienie. Miały
liczyć 30 tys., w ubiegłym roku usłyszeliśmy, że będzie ich 20
tys., a w końcu 10 tysięcy. Kiedy ogłaszano nabór, zapewniano, że
jest nadmiar kandydatów. Teraz dowiadujemy się, że chętnych
zebrało się około 3 tysięcy. Wiele wskazuje na to, że w roku
bieżącym stan armii spadnie do 90 tys. żołnierzy.
Do
braków finansowych dochodzą braki osobowe.
-
Stany osobowe mają wpływ na finanse, np. taki, że MON zatrudnia
cywilne agencje ochrony do pilnowania koszar i wydaje na to setki
milionów złotych. "Profesjonalnych" żołnierzy muszą
strzec emeryci dorabiający w agencjach ochrony. Niezamierzonym
efektem zawodowstwa są też masowe zachorowania żołnierzy, gdy ich
jednostka ma jechać na poligon. Dowódcy mają ogromne braki w
pododdziałach - znam przypadek, gdy na ćwiczeniach brakowało
obsługi moździerzy. Minister, poszukując oszczędności,
zmniejszył stawkę godzinową za pobyt na poligonie. "Zawodowiec"
idzie więc na chorobowe, dostaje wypłatę i nie musi taplać się w
błocie na poligonie.
Należał
Pan do zdecydowanych krytyków armii zawodowej.
-
W Siłach Zbrojnych potrzebny jest komponent zawodowy. W każdej
normalnej armii są żołnierze zawodowi, ale nie mogą być tylko
oni. Wojsko służy nie tylko do defilad. Ma się przygotować do
obrony kraju. W obronie trzeba wystawić armię przekraczającą
kilkakrotnie stany pokojowe. W razie zagrożenia przeprowadza się
mobilizację i powołuje pod broń przeszkolonych rezerwistów. MON
zrezygnowało z poboru i nie szkoli rezerw. Nie będzie kogo
mobilizować. Problemu nie rozwiąże 10 tys. z Narodowych Sił
Rezerwy. W razie wojny będziemy potrzebowali setek tysięcy
żołnierzy.
Generał
Waldemar Skrzypczak twierdzi, że armia nie zdąży w odpowiedni
sposób wyszkolić takich żołnierzy do poszczególnych jednostek.
-
W wojsku poza ogólnymi umiejętnościami żołnierskimi są
potrzebne różne specjalności wymagające długiego szkolenia, np.
obsługa samolotu, czołgu czy okrętu to skomplikowane działanie.
Co wystarcza w przypadku wojsk obrony terytorialnej, nie zapewni
właściwej obsługi skomplikowanego uzbrojenia w nowoczesnych
wojskach operacyjnych.
Pytanie,
czy można według modelu szkolenia żołnierza do obrony
terytorialnej przygotować profesjonalistów do jednostek
specjalistycznych, o których Pan powiedział.
-
Oczywiście, że nie. Generał Skrzypczak doskonale wie, o czym mówi.
Kolejne pytanie brzmi, czy wśród rezerwistów Wojska Polskiego te
specjalności jeszcze są, czy też już ich nie ma? A jeśli nie ma,
to o jakiej armii zawodowej mówimy?
Kolejny
zarzut wobec szefa MON to spóźniona reakcja na raport MAK i
niebronienie honoru polskich oficerów, zwłaszcza gen. Andrzeja
Błasika.
-
Bez honoru armia się rozpada. Raport MAK ugodził w honor oficerów
polskich Sił Powietrznych. Minister obrony, przełożony gen.
Andrzeja Błasika i oficerów pilotujących rządowy samolot, ma
obowiązek bronić ich honoru. Kiedy w Polsce pojawiły się
pogłoski, że funkcjonariusze OMON okradli konto ministra Andrzeja
Przewoźnika, który zginął w katastrofie, strona rosyjska
zareagowała tak ostro, że minister Paweł Graś, rzecznik polskiego
rządu, przepraszał Rosjan w ich języku. Można by sądzić, że
dla polskich władz honor polskiego oficera nie ma znaczenia. Nie
wypowiada się rząd i milczy zwierzchnik Sił Zbrojnych - prezydent
RP. Być może to milczenie wynika z obawy, aby nie znaleźć się w
gronie winnych katastrofy?
Mówi
Pan o przygotowaniach wizyty?
-
Szef polskiej komisji badającej katastrofę Tu-154, minister Jerzy
Miller zapowiedział, że jego raport będzie ostrzejszy od
rosyjskiego w przedstawieniu polskich zaniedbań wokół tej
katastrofy. Co oznacza, że będzie ostrzejszy? Czy komisja Millera
stwierdzi, że polska załoga postanowiła popełnić samobójstwo i
rozbiła samolot? Jeśli jednak potraktujemy słowa szefa MSWiA
poważnie, to ostrzejsza powinna być ocena urzędników państwowych,
którzy odpowiadali za organizację i bezpieczeństwo lotu do
Smoleńska. Tutaj znowu pojawia się osoba ministra Bogdana
Klicha.
Wskutek
częstego pojawiania się wokół ministra Klicha sformułowań
"odpowiedzialność" oraz "błędy i zaniedbania"
mamy wniosek o odwołanie szefa MON. Krytykę słychać z szeregów
PiS, SLD i koalicyjnego PSL.
-
Poseł Eugeniusz Kłopotek z PSL zgłosił nawet postulat, żeby
minister Klich honorowo podał się do dymisji. Obawiam się jednak,
że w tym przypadku honor jest dobrem deficytowym. Skoro nie dba się
o honor podwładnych, to dlaczego miałby się ten honor odezwać w
innej sytuacji?
Wydawało
się jednak, że na papierze PO ma warunki do dobrego działania w
wojsku. Prezydent Bronisław Komorowski był szefem MON, powinien
znać realia i potrzeby. Może to być pole, na którym prezydent
wykazuje się aktywnością.
-
Z oceną wojskowych kwalifikacji pana Komorowskiego mam pewien
kłopot. Pracowałem razem z nim w resorcie obrony ze skutkiem dla
mnie bardzo przykrym. Mogę więc być nieobiektywny. Sądzę, że
pan prezydent nie ma zbyt głębokiej wiedzy na tematy
wojskowe.
Skąd
taka opinia?
-
Z tego, co usłyszałem i co Komorowski napisał, lub dokładniej z
tego, co podpisał. Znane liczne wypowiedzi obecnego prezydenta "z
głowy" były dość niefortunne. Wielu je krytykowało, więc
nie będę się tym zajmował. Ale biorąc pod uwagę wypowiedzi
pisemne na temat Sił Zbrojnych, widzę, że są to poglądy
niespójne.
Na
przykład?
-
Bronisław Komorowski był przewodniczącym sejmowej Komisji Obrony
Narodowej, a ja sekretarzem stanu w MON. Występowaliśmy wspólnie
na konferencji w Akademii Obrony Narodowej. Bronisław Komorowski
wygłosił wtedy referat (zachowałem tekst), w którym był
przeciwny zawodowej armii, zmniejszaniu jej liczebności i
opowiedział się za tworzeniem obrony terytorialnej.
To
zupełnie inaczej niż mówi dziś.
-
W MON zajmowałem się programem stworzenia systemu obrony
terytorialnej. Był to jeden z postulatów programu wyborczego AWS i
po wygranych wyborach realizowałem w MON ten postulat. Ministrem
obrony został Janusz Onyszkiewicz, który nie rozumiał, o co mi
chodzi. I wtedy poparł mnie poseł Komorowski, przewodniczący
sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Minister pod naciskiem komisji
zgodził się na powołanie zespołu pod moim kierownictwem i
opracowałem program stworzenia systemu Obrony Terytorialnej. Nawet
zaczęliśmy go wdrażać.
Kiedy
nastąpił odwrót?
-
Gdy Komorowski został ministrem, zaczęły zmieniać się mu
poglądy. A później jako marszałek Sejmu nie zauważał, co się z
wojskiem dzieje. Mógł mieć wpływ, a nie zgłaszał żadnych
zastrzeżeń do tej "profesjonalizacji" armii w wykonaniu
ministra Klicha.
Skąd
u prezydenta zmiana opinii na te tematy?
-
Mogę powiedzieć tyle, że doradcy, zwłaszcza w sprawach
wojskowych, zawsze odgrywali dużą rolę w otoczeniu ministra
Komorowskiego. Nie sądzę, aby było inaczej w otoczeniu prezydenta
Komorowskiego.
I
żeby skończyć wątek prezydencki. Bronisław Komorowski spełnił
swoją obietnicę wobec Pana, że wycofa się z życia
politycznego?
-
Gdy Komorowski usuwał mnie z MON w atmosferze oskarżeń,
zapowiedział, że jeśli zarzuty okażą się nieprawdziwe, to on,
sprawca mojego odwołania, wycofa się z polityki. W październiku
2010 roku sąd oczyścił mnie z ostatniego z zarzutów, jakie mi
stawiano. Zostałem całkowicie uniewinniony. A czy spełnił
zobowiązanie? Został prezydentem.
W
jaki sposób można przeprowadzić zmiany w Siłach Zbrojnych, by
inwestowane w te zmiany fundusze współgrały z realnymi potrzebami
państwa w dziedzinie bezpieczeństwa?
-
Trzeba uwzględnić trzy obszary. Po pierwsze - ocenić sytuację
geopolityczną, geostrategiczną Polski i ewentualne zmiany
zachodzące na tych płaszczyznach. Po drugie - przyjrzeć się
naszym zobowiązaniom sojuszniczym. Należałoby wyraźnie
zdefiniować, na ile one determinują nasze działania. Uczestnictwo
w sojuszu to nie tylko obowiązki, np. uczestnictwo w operacjach
zbrojnych, które finansujemy z własnych pieniędzy, ale również w
sposoby zapewnienia wsparcia sojuszniczego w razie zagrożenia
bezpieczeństwa Polski. Trzecim elementem, bardzo ważnym, są nasze
możliwości finansowe.
No
to mamy pewien model. Pora na konkrety.
-
Konstytucja RP określa obowiązki Sił Zbrojnych. Armia zapewnia
obronę niepodległości Polski, nienaruszalność granic i całość
terytorium. Należałoby więc sprawdzić, czy to, co robi się w
MON, pozwoli wojsku wykonać konstytucyjne obowiązki. Jeżeli władze
państwowe będą miały odpowiedź na to pytanie - a na razie, moim
zdaniem, jej nie ma - będzie wiadomo, co dalej robić.
Załóżmy,
że mamy odpowiedź. Co dalej?
-
Konieczne będzie opracowanie strategii obronności zawierającej
walor odstraszania. Nasze przygotowania do obrony powinny
potencjalnemu agresorowi wykazywać, że agresja na Polskę będzie
przedsięwzięciem trudnym i nieopłacalnym. W VI wieku przed
narodzeniem Chrystusa chiński dowódca i teoretyk wojskowy Sun-Tzu
wskazywał, że najlepsza wojna to taka, której nie trzeba
prowadzić.
Nasze
członkostwo w NATO nie jest takim straszakiem?
-
W pewnym stopniu tak, tylko trzeba stale pilnować, aby sojusznicza
pomoc nie stała się - jak mówią Chińczycy - papierowym tygrysem.
Pamiętajmy, że w NATO o użyciu sił zbrojnych każde z państw
członkowskich decyduje samodzielnie. To, co dla nas będzie
zagrożeniem wymagającym użycia wojska, dla innego rządu może być
powodem do uruchamiania dyplomacji.
Jednak
- zgodnie z zapewnieniami naszych włodarzy - nie mamy wrogów, tylko
samych przyjaciół. Od wschodu po zachód.
-
W bezpieczeństwie narodowym rozpatruje się czarne scenariusze.
Jeśli zagrożenie nie wystąpi, to bardzo dobrze. Ryzykowne będzie,
gdy założymy, że nic złego się nie wydarzy, a mimo to powstanie
zagrożenie. Należy ustalić, czy w otoczeniu Polski pojawiają się
procesy zagrażające naszemu bezpieczeństwu. Czy są wrogie Polsce
ośrodki. I kolejna sprawa - jakimi strategiami one się kierują.
Muszą niepokoić rosyjskie zbrojenia, szantażowanie nas bronią
nuklearną, plany odbudowy imperium oraz zamiar uzyskania pozycji
supermocarstwowej.
"Polska
jest małym krajem, a Rosja jest wielka". Cytat z gen. Tatiany
Anodiny, szefowej MAK, jednego z wykonawców polsko-rosyjskiego
"pojednania".
-
Nie ulega wątpliwości, że prezydent Lech Kaczyński, organizując
wyjazd do Tbilisi przywódców państw, których ziemie wchodziły w
skład dawnej Rzeczypospolitej (Litwa, Łotwa, Estonia, Ukraina),
uniemożliwił Rosji zajęcie Gruzji. Gruzini dobrze wiedzą,
dlaczego uznali prezydenta Kaczyńskiego za swego bohatera
narodowego. We wschodniej części Europy tylko Polacy i Rosjanie
stworzyli wielkie państwa. I były czasy, gdy to Polska była wielka
(Rzeczpospolita Obojga Narodów), a Rosja (Księstwo Moskiewskie)
mała. Polska z racji położenia i wielkości potencjału ma
kluczowe znaczenie w regionie. Rosjanie dobrze o tym wiedzą i mają
świadomość, że Polacy przy sprzyjającej koniunkturze mogliby
odbudować dawną wielkość. Taką możliwość dostrzegł ostatnio
amerykański geopolityk George Friedman ("Następne 100 lat")
widzący Polskę w roli jednego z głównych mocarstw XXI wieku.
Co
wobec tego nam zagraża?
-
Prognozę Friedmana czytano zapewne nie tylko w Polsce. Powinniśmy
więc bacznie obserwować zmiany zachodzące na scenie
międzynarodowej. Należy uczestniczyć w tych zmianach tak, aby
rosła pozycja i znaczenie Polski. Na pewno musimy rozpoznawać
zagrożenia terrorystyczne, zważywszy na zaangażowanie chociażby w
Afganistanie. Terroryzm nie jest jednak tym czynnikiem, który może
zmienić obecny ład międzynarodowy. To mogą zrobić duże
państwowe ośrodki siły. Wskazuje się, że są takie ośrodki:
Chiny, Indie, Brazylia, Rosja... W takim globalnym wymiarze musimy
rozpatrywać bezpieczeństwo Polski. To jednak problem na odrębną
rozmowę.
Kto
powinien w takim razie definiować zagrożenie bezpieczeństwa
państwa w takim kluczu, w jakim Pan mówi? Biuro Bezpieczeństwa
Narodowego?
-
BBN nie nadaje się do tego. Jest urzędem państwowym. To raczej
sfera badań, która powinna być oddana nauce. Mogłaby to robić
Akademia Obrony Narodowej, którą trzeba by ustanowić w roli
państwowego centrum badań strategicznych w dziedzinie
bezpieczeństwa narodowego. AON z oddzielnym budżetem, z zapewnionym
dostępem do odpowiednich informacji, prowadząca niezależne
badania. Tak pomyślana Akademia byłaby też miejscem kształcenia
osób zajmujących najważniejsze stanowiska w państwie. Polska
powinna mieć wyspecjalizowany ośrodek studiów i badań
strategicznych.
Strategie
strategiami, ale na razie trzeba wskazać przyczyny katastrofy
smoleńskiej.
-
Proszę nie bagatelizować tego problemu. Gdyby władze polskie miały
odpowiednie strategie, tak jak mają je władze rosyjskie, to także
w sprawie smoleńskiej nasza sytuacja byłaby inna. Wiedziano by, jak
postępować. Zaniedbania i błędne decyzje, jakie są udziałem
polskich władz, mogą przecież sprawić, że wyjaśnienie przyczyn
katastrofy okaże się niemożliwe. Ciągle nie wiemy, dlaczego
samolot po komendach "odchodzimy" spadł. Co dokładnie się
stało. Pomogłoby badanie wraku samolotu, ale on znajduje się w
Rosji i pokrywa się rdzą na płycie smoleńskiego lotniska. A jeśli
spojrzymy na sylwetkę samolotu przed katastrofą i obejrzymy to, co
z niego zostało, to widać, że brakuje jakieś dwie trzecie
kadłuba. Co się z tym stało? Wyparowało? Mamy dużo pytań. Nawet
za dużo.
Dziękuję
za rozmowę.