Bente pedersen
czarownica
1
- Nikt tu nie mieszka - odezwał się nieco zrezy
gnowany głos. - To samo serce najdzikszego pustko
wia. Nawet pardwa nie założyłaby tu gniazda. Jesteś
na płaskowyżu, ojcze Petri.
Po tych słowach rozległ się śmiech na kilka głosów.
Przyjazny, lecz denerwujący.
Ktoś inny odpowiedział powoli, niemal dostojnie:
- Śmiejcie się, śmiejcie, ale to gdzieś tutaj widzia
łem dym. Jestem pewien, że pochodził z ziemianki.
W najbardziej na północ wysuniętej części kraju
noce znowu stały się jasne. Raija z trudem przetrwa
ła z dziećmi długą zimę. Od nowa nauczyła się żyć
podobnie, jak żyła dawno temu, kiedy jeszcze była
dzieckiem. Przydały się doświadczenia z lat, które
spędziła z Lapończykami.
Wtedy stanowiła część wspólnoty. Maleńką cząstkę
wielkiej rodziny. Teraz wszystko zależało od niej sa
mej. Rzecz jasna, obecne położenie różniło się od po
przedniego, ale natura wydawała się niezmienna. Raija
wiedziała, czego się może po niej spodziewać, znała za
równo jej dobre, jak i złe strony. Oczywiście wiele jej
i dzieciom brakowało. Często kładli się spać głodni.
Silny ucisk w żołądku stał się czymś więcej niż tyl
ko przykrym wspomnieniem z lat dzieciństwa.
Jednak mróz im zbytnio nie dokuczał. I byli razem.
Raija prostowała plecy, kiedy o tym myślała. Jej sy
tuacja nie wydawała się zatem całkiem beznadziejna.
Sumienie wiele razy toczyło twardą walkę z roz
sądkiem w ciągu miesięcy, które upłynęły od czasu,
kiedy zeszła z dziećmi na ląd ze statku „Sankt Niko
łaj" z Archangielska.
Życie mogłoby się ułożyć zupełnie inaczej, gdyby
się odważyła udać na wschód, choć Aleksiej już na
nią nie czekał, gotów podać silne i pewne ramię.
W najtrudniejszych chwilach wyrzucała sobie, że tu
została. Nazywała siebie nieodpowiedzialną matką
i płakała nad własną głupotą. W Rosji dzieci miałyby
przynajmniej co włożyć do ust. Kiedy jednak zasy
piały spokojne i zadowolone, Raiję również wypeł
niało wielkie, błogie ciepło.
Wtedy wiedziała, że Rosja to kraj nie dla niej. Że
to tutaj, pośród tego jałowego i podszytego wiatrem
krajobrazu, musi wyjść na spotkanie swemu losowi.
Nie mogła od tego uciec.
Ziemianka znajdowała się na zupełnym pustkowiu.-
Na początku Raija martwiła się z tego powodu. Bywa
ły dni, kiedy wszystko w niej wołało o rozmowę z kimś
dorosłym. Choć bardzo kochała swoje maluchy, mę
czyło ją, że skazana jest wyłącznie na ich towarzystwo.
Wszystkie myśli zachowywała dla siebie. Zmartwienia.
Marzenia. Tęsknoty. Nie miała nikogo, z kim mogłaby
się nimi podzielić. Nikogo, kto by potrafił zrozumieć.
Niestety, wyrosła już z rozmów z nie istniejącymi
postaciami. Wymyślony wierny przyjaciel, który za
wsze znajdował się w pobliżu, w dzieciństwie stano-
wił jakby klucz do zamykania się przed samotnością.
Taki Mikkal w myślach.
Raija skończyła dwadzieścia jeden lat. Nadal snu
ła wiele marzeń, lecz one już nie były tak czyste jak
w dzieciństwie. I nigdy się takie nie staną.
Zbyt wiele w życiu widziała, zbyt wiele czuła, zbyt
wiele wiedziała. Mikkal istniał naprawdę. Mikkal,
którego chyba nawet dobrze nie znała, lecz którego
darzyła tak gorącym uczuciem.
Nie mógł w wyobraźni stać się kimś innym.
Reijo zniknął. Nawet Reijo, który bardziej niż kto
kolwiek inny wydawał się jej niewzruszoną opoką,
wymknął się z jej życia. Nawet on nie mógł uskrzy
dlić marzeń, które pozwoliłyby jej przetrwać. Tęsk
nota stawała się nie do zniesienia.
Głód zbijał się w małą grudkę. Tęsknota natomiast
rozchodziła się po całym ciele, wymykając się ukrad
kiem spod serca. Nie sposób było jej zamknąć w jakimś
ograniczonym obszarze - wżerała się we wszystko.
Mimo to Raija dostrzegała również dobre strony
swego pobytu na odludziu.
Samotna kobieta niewiele by mogła zdziałać, gdy
by na jej drodze pojawili się źli ludzie.
Tutaj przynajmniej czuła się bezpieczna.
Wraz z wydłużającymi się dniami i coraz jaśniej
szymi nocami zaczął ją jednak nawiedzać strach.
Nie mogła przecież przewidzieć, kto następnego
dnia przejdzie obok jej ziemianki. Nie mogła wie
dzieć, czy będzie miał dobre, czy złe zamiary. Musia
ła się liczyć z tym, że nie zdoła obronić siebie i dzie
ci, gdyby ktoś chciał ich skrzywdzić.
Miała nóż. Nie była jednak pewna, czy potrafiłaby
go użyć. Zawsze drżała jej dłoń, gdy tylko dotykała
trzonka. Nawet wtedy, kiedy miała się posłużyć
nożem w całkiem zwyczajnym, bezkrwawym celu.
N ó ż budził w niej wstręt.
Panującą wokół ciszę zakłóciły czyjeś głosy. Raija
zorientowała się, że coraz bardziej się nasilają. Po
twierdziły to, z czego od pewnej chwili zdawała so
bie sprawę: wkrótce ktoś przejdzie obok. Ktoś zauwa
ży ziemiankę. Z jakiegoś powodu nie napawało jej to
jednak lękiem. Dopiero po pewnym czasie zrozumia
ła, dlaczego przede wszystkim budziło jej ciekawość.
Zbliżający się ludzie rozmawiali po fińsku.
Po plecach Raiji przebiegł dreszcz radości. Przecze
sała palcami włosy i poczuła, że policzki nabrały życia.
Jej ojczysta mowa.
Jej rodacy.
Minęło nieskończenie wiele czasu, odkąd rozma
wiała w swoim rodzimym języku.
Nie pomyślała nawet o tym, że również Finowie
dzielą się na dobrych i złych.
Uznała, że skoro pochodzą z jej rodzinnych stron,
to muszą być dobrymi ludźmi.
Było ich czterech. Kiedy z wahaniem weszli do zie
mianki, wydawało się, jakby wypełnili sobą po brze
gi całe wnętrze.
Silny, wysoki mężczyzna, odchrząknąwszy, rzucił
niepewnie po norwesku:
- Dzień dobry. - Po czym zaraz, na tym samym
oddechu, wykrzyknął po fińsku: - Na Boga, chłopa
ki, przecież to kobieta!
Raija mogłaby płakać z radości, tak bardzo ją ucie
szył ich widok. Poczuła się jeszcze lepiej, kiedy mo
gła się odezwać w ich mowie.
- Dzień dobry. Siadajcie, proszę. Moja kobiecość nic
chyba na tym nie straci! - powiedziała z uśmiechem.
- Do licha, nie jesteś Norweżką - stwierdził jasno
włosy chłopak.
Usiadł tak, żeby płomień paleniska nie przesłaniał
mu widoku dziewczyny. Raija zauważyła to i poczu
ła, jak bardzo ją to cieszy. Była ogromnie spragniona
czyjegoś zainteresowania. Nawet taki drobiazg spra
wił jej wielką przyjemność.
- Co, u diabła, robi kobieta na takim pustkowiu?
- zdziwił się silny, ciemnowłosy mężczyzna. Również
on usiadł, lecz zajął miejsce na wprost Raiji, tak że
patrzyli na siebie poprzez złocisty blask płomieni. -
Chyba nie mieszkasz tu sama? - pytał dalej, zanim
Raija zdążyła odpowiedzieć.
- Dzieci. - Raija wskazała ręką na maluchy.
Dwoje najmłodszych spało. Maja i Elise obudziły
się na dźwięk głosów i wyglądało na to, że nie ma ta
kiej siły, która zmusiłaby je do ponownego zaśnięcia.
Chłonęły wszystko, co się wokół działo, skoro wresz
cie coś się działo.
- Uciekasz przed czymś? - spytał mężczyzna po
dejrzliwie, a na jego czole pojawiła się sieć zmarszczek
W głosie przybysza Raija wyczuła ojcowski ton
i to ją rozzłościło.
- A jeżeli tak? - spytała ostro. - Co cię to obcho
dzi? A co ty tu robisz? Tak daleko od domu?
Młodszy mężczyzna o rudoblond włosach roze-
śmiał się. Jego śmiech był wesoły i zaraźliwy. Po krót
kiej chwili wszyscy musieli się uśmiechnąć.
- Petri znowu uderza - zażartował pod adresem
ciemnowłosego towarzysza.
Raiji spodobało się to imię. Pasowało do niego.
Uśmiech na twarzy młodzieńca pozostał równie
szeroki, kiedy ten wstał i wyciągnął ku Raiji niezbyt
czystą dłoń.
- Aleksanteri Kilpi. Dwadzieścia trzy lata. Wolny
i z nikim nie związany. Na razie niezbyt bogaty, ale
to nie ma żadnego znaczenia, dopóki jestem równie
ubogi w troski. Nie z własnej woli podróżujący po
tej kamienistej krainie. Należę do załogi tego nie
okrzesanego starca...
Połowy.
Raija powinna była się tego domyślić. To właśnie
o tej porze roku mężczyźni przygotowywali się do
połowów w Finnmarku. Tak jak w Lyngen Finowie
zmierzali na wybrzeże, by później po skończonych
połowach, wrócić do swych domów.
Móc znowu dotknąć dorosłego człowieka... Dłoń
młodzieńca nie była duża, ale silna. Ciepła. Szorstka
i stwardniała, ale ciepła. Raija szybko ją uścisnęła.
- Raija - powiedziała. - Raija Alatalo... Kesaniemi.
Dlaczego wymieniła nazwisko Reijo? To nie było
konieczne. Reijo przecież odszedł. W ten sposób dał
jej do zrozumienia, że jest wolna. Posiadała wpraw
dzie świstek papieru stwierdzający, że nazywa się Ke
saniemi, ale w sercu była i pozostała Raiją Alatalo.
Aleksanteri nie puszczał jej ręki. Jego przymrużo
ne oczy wyglądały jak dwa półksiężyce.
- Co się z nim stało? Z Kesaniemim?
Raija uważała, że to nie ma znaczenia. Mogła rów
nie dobrze powiedzieć, że Reijo nie żyje.
- Wyjechał.
Wąskie szczęki zacisnęły się nieznacznie. Aleksan-
teri uścisnął mocno rękę dziewczyny i cofnął dłoń.
Na jego twarzy widniał uśmiech, lecz Raija dostrze
gła, że jasne oczy pociemniały. W tym młodym, roz
mownym mężczyźnie zyskała przyjaciela.
Dwaj pozostali, dotąd tylko ciemne sylwetki zary
sowane w cieniu, zwrócili na siebie uwagę, również
wysuwając dłonie.
Raija stwierdziła, że to jeszcze chłopcy, młodsi od
niej. Przedstawili się jako bracia Tapio i Markku Ko
ski. Także oni wskazali na mężczyznę, którego nie
mogła wyraźnie zobaczyć zza płomieni.
- Łowimy razem z wujkiem Petrim.
Wreszcie wstał. Raija powstrzymała westchnienie.
Odnosiła wrażenie, że wszyscy przybysze wypełniali
sobą ziemiankę, lecz ten człowiek z powodzeniem
sam by sobie z tym poradził. Podczas gdy tamci trzej
byli stosunkowo niskiego wzrostu, ten wydawał się
tak wysoki, że Raija pomyślała, iż złamałaby sobie
kark, próbując spojrzeć mu w oczy. Jego ruchy były
powolne. Sprawiał wrażenie jednego wielkiego spo
koju. Drobna dłoń Raiji utonęła w jego silnej dłoni.
Po całym ramieniu rozeszło się ciepło.
- Petri Aalto - rzekł. Jego głos brzmiał naprawdę
przyjemnie. Głęboko jak pieśń. - Nie chciałem być
nieuprzejmy. Zdziwiło mnie tylko, że na tym pustko
wiu spotykam kobietę. Myślałem, że jedynie te... nie-
zupełnie porządne decydują się na życie w takich wa
runkach...
Raija uśmiechnęła się.
Trudno się rozmawiało z tym człowiekiem, ale po
za tym naprawdę miał w sobie coś szczególnego.
Był starszy niż jego trzej towarzysze. O ile starszy,
trudno teraz zgadnąć. Okaże się w świetle dnia. Raija
dostrzegła delikatne zmarszczki wokół jego oczu. Wi
dać dużo się uśmiechał. Miał zdecydowaną twarz,
mocne szczęki. Ciemne oczy pod prostymi, czarnymi
brwiami. Gęste, czarne włosy opadały nad lewą brwią.
Raija oparła się pokusie, by mu je odgarnąć z czoła.
Dostrzegła pod kurtką szerokie ramiona i chociaż ta
sama kurtka skrywała dobrze ciało obcego, Raija mogła
by się założyć, że Petri ma długie nogi i wąskie biodra.
Kiedy wypuściła jego dłoń, nadal czuła ten uścisk.
Petri wydawał się bardzo męski.
To niesprawiedliwe, że po tylu miesiącach samot
ności spotyka właśnie takiego człowieka.
- Idziecie w stronę wybrzeża? - spytała.
- Nasza łódź stoi niedaleko Vardo - wyjaśnił Petri-
z właściwym sobie spokojem. - Musimy tam dotrzeć,
zanim wyłowią nam wszystkie ryby.
- Petri zawsze widzi świat w niezwykle jasnych bar
wach - zauważył wesoło Aleksanteri.
Rozmawiali zniżonymi głosami, ponieważ wbrew
wszelkim oczekiwaniom Maja i Elise zasnęły. Nie
spodziewana wizyta nie wydawała się już zbyt pasjo
nująca, bo wszyscy mówili po fińsku - w tym głupim
języku, z którego tak niewiele rozumiały!
- Od jak dawna tu mieszkasz?
Raija spojrzała na Petriego.
- Od początku zimy.
Mężczyzna uniósł brwi. Raija pomyślała, że chyba
jej nie wierzy.
- Z czworgiem małych dzieci?
- Elise nie jest już taka mała - zaprotestowała Ra
ija. - Wkrótce skończy osiem lat. Maja będzie miała
pięć. Knut trzy. Ida ma rok. Jakoś udało się prze
trwać. Mnie naprawdę trudno złamać.
- Osiem lat? - zdziwił się Aleksanteri, mrużąc oczy.
Sprawiał wrażenie absolutnie nieskrępowanego.
Pewnego siebie.
- To niemożliwe, żebyś była matką ośmiolatki! Nie
jesteś aż tak stara! - zaprotestował.
- Elise jest moją przybraną córką - uśmiechnęła się
Raija. I aby rozdrażnić Aleksanteriego, dodała filuter
nie: - Rzeczywiście, nie jestem aż tak stara, żeby być
matką ośmiolatki, masz całkowitą rację.
Zrozumiał, że się z nim droczy. Jego podłużna,
szczupła twarz rozjaśniła się w chłopięcym uśmiechu.
- Zachowałem się chyba równie delikatnie jak ten
gbur, z którym razem wiosłuję - usprawiedliwił się. -
Ale naprawdę nie jestem taki najgorszy, jeśli tylko
trochę poćwiczę. Długo już wędrujemy, więc nieco
wypadłem z wprawy. Rozumiesz, na naszej drodze
trudno o prawdziwe damy...
Raija nie mogła się nie roześmiać. Wyraźnie z nią
flirtował, to działało odświeżająco. Poprawiało nieco
jej samopoczucie. I wydawało się dość niewinne.
Zastanawiała się, czy Aleksanteri potrafi zachowy
wać się poważnie, czy też traktuje życie jak żart.
- Skąd jesteście? - spytała.
- Znad Zatoki Botnickiej, prawie z samego jej po
łudniowego krańca. Można sobie zedrzeć pięty. W do
datku padł nam koń. To dopiero podróż, prawda? Ale
kiedy zarobimy na rybach, sprawimy sobie nowego.
I nie będzie to jakaś stara, chorowita chabeta!
Aleksanteri miał wyraźnie sprecyzowane plany.
Mówił tak chętnie i tak szybko, że nie dopuszczał in
nych do głosu.
- Ja pochodzę z Tornedalen. To trochę bardziej na
północ - odezwała się smutno Raija. - Ale opuściłam
dom tak dawno temu. Całe życie.
- Trudne lata? - spytał Petri.
Raija skrzywiła się.
- Po pierwszej jesieni, która nie dała plonów.
- Po niej nastąpiła jeszcze jedna - zauważył Petri.
- Twoi rodzice mądrze zrobili, że wyjechali.
Ucisk w głowie stał się nie do zniesienia. W uszach
zaszumiało.
- Oni nie wyjechali - wykrztusiła. - Wysłali mnie
samą.
- A więc to prawda! - wybuchnął Aleksanteri. -
Myślałem, że to tylko plotki, że rodzice sprzedawali
wtedy swoje dzieci...
Zamilkł nagle, a jego policzki oblały się rumień
cem. Spuścił wzrok.
- Nie powinienem tego mówić.
Raija wzruszyła ramionami. To już nie bolało. Na
uczyła się z tym żyć - potrafiła zrozumieć.
Oczywiście, że ją sprzedali, ale zrobili to z miłości.
Mogłaby przysiąc z ręką na sercu, że ojciec uczynił
to w przekonaniu, że dziecku będzie tutaj lepiej.
Ojciec nie był złym człowiekiem.
- Niektórzy mówią zbyt wiele, chłopcze Santeri -
rzekł cicho Petri. Cień podejrzenia, jaki żywił wzglę
dem Raiji, zniknął teraz zupełnie. - Być może mimo
wszystko jest ci tu lepiej - stwierdził. - W Torneda-
len bywały raz lepsze, raz gorsze lata, moja droga.
- W moim życiu również nastały teraz gorsze lata
- uśmiechnęła się gorzko Raija.
Oczy mężczyzn rozbłysły.
- Nie możesz tutaj zostać - rzucił Aleksanteri zde
cydowanie. - To nie jest życie dla ciebie.
- Niewiele potrafię. - Raija westchnęła. - Ale to
prawda, nie mogę też tu zostać. Chyba jednak skoń
czy się na tym, że wyruszę na wybrzeże.
Petri potrząsnął głową. Żył dłużej niż pozostali.
Dostrzegł wyraźnie to, o czym Raija już od jakiegoś
czasu wiedziała. Że nie miała specjalnego wyboru. Ale
ten pomysł absolutnie mu się nie podobał.
Samotna kobieta nie mogła liczyć na wiele. Oczy
wiście mogłaby wyjść za mąż, lecz kto się z nią oże
ni i przygarnie czwórkę dzieci? Dodatkowe cztery gę
by do wykarmienia?
- Gdzie przedtem mieszkałaś? - spytał. - Nie mo
żesz tam wrócić?
Raija potrząsnęła głową.
- Nie mam do czego wracać. Poza tym, dlaczego
miałabym się cenić bardziej niż inne? To też jest ja
kieś życie, prawda?
Aleksanteri zaczynał pojmować.
- Myślisz o tym, żeby krążyć między barakami? -
spytał z niedowierzaniem i odrazą w głosie. - Chcesz
się ściskać z byle kim? Rozchorować się i szybko ze
starzeć? Pić, żeby to wytrzymać? To wykluczone!
Nie możesz! To nie jest życie, rozumiesz? To najgor
szy sposób, by się stoczyć.
- Nie potrafię nic robić.
Przyglądał się jej uważnie. Jego oczy zwęziły się. Spoj
rzał jej prosto w twarz. Raija nie odwróciła wzroku.
Łatwiej było wytrzymać jego spojrzenie niż spojrze
nie Petriego. W oczach tamtego było coś szczególnego...
Aleksanteri nabrał powietrza.
- Nasz barak jest duży. W tym roku nie będzie nas
aż tylu, co zwykle. Petri gotuje, że pożal się Boże. Za
to Markku i Tapio nie potrafią robić nic innego, jak
tylko jeść. Ja w kuchni jestem równie dobry jak Petri...
Petri nie odezwał się ani słowem. Pozostali rów
nież nie zareagowali.
- Zatrudnimy cię jako kucharkę. Zapewnimy tobie
i dzieciom wyżywienie i dach nad głową. Chyba bę
dziesz też mogła zostać w baraku, kiedy my wyjedzie
my. Co ty na to, Petri?
Raija i Aleksanteri spojrzeli na Petriego. Raija naj
chętniej nie okazałaby tego, lecz czuła, że całą sobą
zaklinała tego człowieka po drugiej stronie paleniska,
żeby się zgodził.
- Czy potrafisz gotować? - spytał głębokim głosem.
Raija przytaknęła energicznie.
- Przypuszczam, że będziesz mogła z nami zostać
- stwierdził Petri. - A to oznacza, że będziemy mu
sieli tu przenocować. Możemy się przespać na dwo
rze, jeśli chcesz.
Raija potrząsnęła głową.
- Jakoś sobie poradzimy - mruknęła. - Oczywiście
możecie się położyć w chacie. Starczy miejsca dla
wszystkich. Poza tym - dodała cierpko - nie jestem
już niewinnym kwiatem.
Zaproponowała gościom posiłek - jeżeli zadowolą się
pardwami, to złapała ich sporo. Potrafiła zastawiać sidła.
Przybysze skorzystali z propozycji, zaraz też wy
jęli z sakwy razowy chleb i masło.
Raiji wprost pociekła ślinka do ust.
Skosztowała, lecz się zawstydziła. To nie w porząd
ku, że sama spokojnie je, kiedy dzieci nic nie dostały.
- Jest tego więcej - uspokoił ją Petri. - Powinno
starczyć dla nas wszystkich do czasu, aż dotrzemy do
wybrzeża. Polem wszystko będzie zależało od two
ich zdolności kulinarnych.
- To w każdym razie mi smakowało - odezwał się
Tapio, starszy z braci Koski.
Nikt z pozostałych również nie zgłaszał zastrzeżeń.
Po kolacji wszyscy udali się na spoczynek. Dla
gości zabrakło skór, skupili się więc blisko siebie, że
by nie zmarznąć.
Noce nadal były chłodne i takie rozwiązanie wy
dawało się lepsze niż nocleg pod gołym niebem.
Raija nie mogła zasnąć i nasłuchiwała. To niezwykłe,
jak nagle może się wszystko zmienić. Przez wiele miesię
cy żyła tu sama z dziećmi. Nie słyszała innych głosów.
Teraz pod jednym dachem z nią spało czterech
mężczyzn. Ich równe oddechy brzmiały w jej uszach
jak muzyka. Jeden z nich chrapał, nie za głośno, ale
to wystarczyło, by nie mogła zasnąć.
Może zresztą nie dlatego - Raija czuła się tak pod
ekscytowana, że nie potrafiła się całkowicie odprężyć.
Przypadek włączył tych ludzi do jej życia. Przerwał
jednostajność dnia.
Teraz stała się jedną z nich.
Czy postąpiła źle? Nie dopuszczała takiej myśli.
Uważała, że dobrze zna się na ludziach.
Przybysze wyglądali na godnych zaufania.
Tak, mogłaby znaleźć inne słowa, które bardziej by
pasowały do nich wszystkich albo do jednego lub
dwóch z nich, ale nie chciała. Wystarczyło, że moż
na na nich polegać.
Reijo, co ty byś o mnie pomyślał? Czy powiedział
byś, że mieszam marzenia z rzeczywistością?
Nieme wołanie Raiji prowadziło donikąd. Chciała
wierzyć, że Reijo gdzieś tam jest i ją słyszy, ale nigdy
nie miała z nim tak silnego kontaktu.
Jej myśli nie splatały się z jego myślami w ten sposób.
Pytanie o to samo drugiego z przyjaciół wydawa
ło się niedorzeczne.
Do niego mogła dotrzeć myślami. Nie wiedziała
tylko, kiedy to się zdarzy. Nie potrafiła nad tym pa
nować. Zresztą ta zdolność budziła w niej lęk.
Mikkala nie musiała pytać.
Dobrze wiedziała, co by o tym sądził. Mogła wręcz
zobaczyć, jak ściąga brwi, jak jego oczy ciskają bły
skawice, ciemnieją niby podczas mrocznego zachodu
słońca spowitego mgłą.
Mikkal nie był wolny.
Sama zaś czuła się na tyle wolna, by tak postąpić.
Reijo dał jej jednak tego rodzaju wolność, że nie mo-
gła żyć jak porządny człowiek, że została napiętno
wana jako kobieta drugiej kategorii.
Ale również ludzie drugiej kategorii potrafią prze
żyć. Również ludzie drugiej kategorii mogą pozwolić
sobie na odrobinę bliskości.
Raija obawiała się trochę tego, co ją czeka, nie po
trafiła sobie wyobrazić swojej najbliższej przyszłości.
Nigdy nie widziała baraków. Nie doświadczyła ta
kiego natłoku mężczyzn przybywających ze wszyst
kich regionów kraju na czas sezonowych połowów.
To świat mężczyzn, do którego nigdy przedtem nie
wstępowała. Mogła czuć lęk, ale była szczęśliwa.
Niezależnie od tego, czego od niej oczekiwali, by
ła szczęśliwa. Potrafiła sobie wyobrazić własne
upodlenie, gdyby rzeczywiście musiała w barakach
wystawiać na sprzedaż swe ciało wszystkim będą
cym w stanie zapłacić. N o w y m znajomym zawdzię
czała wiele, niezależnie od tego, co się zdarzy. Mik-
kal nie miał powodu, by czynić jej wyrzuty. Reijo
wyjechał z własnej woli. Raija nic nie mogła na to
poradzić, lecz żywiła dziwne przeświadczenie, że
Reijo by zrozumiał.
Ogień już ledwie się tlił w palenisku.
Raija uniosła się na łokciu, obserwowała śpiących.
Nawet tacy silni mężczyźni wyglądali jak chłopcy,
kiedy spali. Wyraz twarzy w czasie snu mógł powie
dzieć o człowieku nieskończenie wiele.
Czy Petri zdawał sobie sprawę, że sen ukazywał go
jako małego chłopca, który utracił wszystko, co mia
ło dla niego jakieś znaczenie?
Raija mogła dostrzec zarówno rozczarowanie, jak
i cień strachu w tym obliczu, które niedawno spra
wiało wrażenie tak silnego.
Czy Aleksanteri podejrzewał, że we śnie wcale się
nie uśmiechał? Jego wesoła twarz była poważna jak
twarz pastora. Nawet błazen się zmieniał.
Raija zastanawiała się, co inni mogli wyczytać w ta
kiej chwili z jej twarzy.
Nie widziała jednak powodu, by o to spytać.
Sen ciągle nie nadchodził.
Cicho - bardzo cicho - wyśliznęła się spod skóry.
Szybko znalazła szal i przewiązała go na piersi. Sta
nik sukni nie był nieprzyzwoicie skromny, a i koszu
la zasłaniała wiele, lecz szal znaczył coś więcej niż
część ubrania. Stał się w pewnym sensie przyjacielem.
Podążyła wzdłuż krzywizny ściany ku wyjściu.
Bezszelestnie.
Raz omal nie nadepnęła na jednego z mężczyzn,
ale jakoś udało jej się go ominąć.
Noc wydawała się iskrząco jasna. Nigdy chyba
przyroda nie była tak piękna, jak takiej późnowiosen-
nej nocy tuż przed nastaniem poranka. Barwy stawa
ły się wtedy najbardziej intensywne. Powietrze było
tak zimne, jak to tylko możliwe o tej porze roku. Pła
skowyż kipiał zielenią. Niebo zdawało się zimnonie-
bieskie jak w mroźną zimę. A na wschodzie oślepia
jąca czerwień wprost zapierała dech w piersiach. Ra
ija znała już ten widok.
W milczeniu oddalała się od ziemianki. Stąpała po
tej ziemi, którą stopniowo poznawała coraz lepiej.
Wiedziała, że ją opuści - lecz wcale nie będzie tęsknić.
Zadrżała.
Na nagich przedramionach pojawiła się gęsia skór
ka. Raija objęła się w obronie przed chłodnym poca
łunkiem poranka.
Z tyłu ledwie słyszalnie zachrzęściła gałązka wrzosu.
Raija zatrzymała się, ale nie obejrzała za siebie.
Wiedziała. Wiedziała, że jeden z przybyszów nie
spał. Wiedziała, że jeden z nich podąży za nią.
Chciała tego.
To ją przerażało. Nagle poznała pragnienia, któ
rych wcześniej nie starała się zgłębić. Wiedziała, że
nie musi się oglądać, żeby się przekonać, kto to.
Mógł nim być tylko jeden z mężczyzn.
- Nie powinnaś tak tu marznąć.
Ciepłą kurtką okrył jej ramiona. Raija pozwoliła,
by tak się stało. Pozwoliła, by położył ręce na jej ta
lii i odwrócił ją ku sobie. W rzeczywistości nie był
tak powierzchowny, jak się wcześniej wydawało. Po
trafił również zachować powagę. Raija odgadła to
z jego twarzy, chociaż tylko udawał, że śpi.
- Wiedziałaś, że przyjdę, prawda?
Raija skinęła głową. Położyła dłonie na jego piersi.
Znalazła się blisko niego. A jednocześnie zachowała
dystans.
Czuła, że jest bardzo wątły. Gdy się na niego pa
trzyło, wydawał się szczupły. Teraz przekonała się, że
jest po prostu chudy. Nie był też wiele wyższy od niej.
- Petriemu drgnęła powieka, kiedy wychodziłem -
uśmiechnął się. - Myślę, że przejrzał moje zamiary.
Raija uśmiechnęła się:
- A czy to ma jakieś znaczenie?
- Właściwie nie. Jestem już dużym chłopcem. -
W oczach Aleksanteriego pojawił się diabelski błysk.
Raija zauważyła, że są szare. - Możliwe, że mi zazdro
ści. Widzisz, on jest taki powolny. Petri jest taki do
kładny. Taki rozważny.
Uśmiechnął się. Dwuznacznie.
Zanim Raija zdążyła zareagować, musnął ustami
jej wargi. Jak łagodny wiatr.
- Robię to, co chcę - wyjaśnił. - Co mi się podoba.
Dziewczyna doskonale to rozumiała. Czuła łasko
tanie na wargach.
- Wiesz, dlaczego za tobą wyszedłem? - spytał po
ważnie. - Dręczyło mnie to pragnienie od momentu,
kiedy cię ujrzałem. Wiesz o tym równie dobrze jak ja.
- Nie przesadzaj - poprosiła cicho, choć w głębi
duszy zdawała sobie sprawę, co miał na myśli.
To wisiało w powietrzu. Dziwne napięcie. Pojawi
ło się w chwili, kiedy usiadł obok niej.
Nie uczyniła nic, żeby go powstrzymać.
- Ty również o tym wiedziałaś - rzekł z przekona
niem.
Od szczupłych rąk promieniowało tyle ciepła. Nigdy
by go o to nie podejrzewała. Już nie było jej zimno.
- Czułam to - szepnęła. - Ale pamiętaj, że nie bę
dę należeć do ciebie.
- Nigdy nie chciałem niczego posiadać na własność.
Ujął policzki dziewczyny i pocałował ją.
Mocno i długo.
Raija nie zastanawiała się, co by powiedzieli Mik-
kal i Reijo.
Zastanawiała się, co powie Petri.
2
Petri nie powiedział nic szczególnego. Lecz Raija wie
le razy czuła na sobie jego spojrzenia. Jego długie spoj
rzenia. Kiedy się odwracała w jego stronę, przez kilka
sekund patrzył jej w oczy, po czym odwracał wzrok.
Miała wrażenie, że ją potępia.
Czuła się żałośnie.
A przecież nie miał jej za co winić.
Aleksanteri otworzył przed nią ramiona. Widział,
że Raija pragnie, by ją ktoś objął. Widział, że pragnie
przytulić do kogoś swój policzek.
Była zmarznięta, tak bardzo zmarznięta, a on wy
szedł spod ciepłego okrycia i delikatnie jej dotknął.
Jego spragnione usta sprawiły pocałunkiem, że krew
z powrotem napłynęła do jej warg. Pokazał Raiji, że
tęsknota nie musi być krzykiem bez odpowiedzi.
Przesuwał pieszczotliwie wargami wzdłuż jej szyi,
lecz zatrzymał się w miejscu, gdzie zaczyna się ramię.
Zdecydowanymi ruchami szczelnie otulił ją szalem.
- Na razie wystarczy!
Uśmiechnął się, ściągając w dół kąciki ust. Przesunął
na jej czoło kosmyk włosów, zwinął go tak, że lekko
się zakręcił, i zadowolony obserwował swoje dzieło.
- Nie możemy się nasycić za pierwszym razem,
prawda, Raija?
Jakże był pewny siebie. Jak spokojny o własne po
wodzenie. Czyżby przywykł do tego, że zawsze do
staje to, czego chce?
Rai ja nie wiedziała.
Należał do tego typu mężczyzn, którym udawało
się złapać dwie sroki za ogon. Którzy właściwie ni
gdy się nie wysilali, ale mieli jakąś wrodzoną łatwość
zdobywania, którym kobiety ulegały, choć wiedziały,
że same się proszą o złamanie serca.
Aleksanteri objął ramieniem Raiję, ona zaś ułożyła rę
kę wokół jego szczupłej talii i tak przytuleni ruszyli z po
wrotem do ziemianki po połyskującej porannej rosie.
Wymienili tylko uśmiechy, kiedy wśliznęli się do
środka, lecz Raija zdawała sobie sprawę, że Petri wie.
Wtedy nie odważyła się na niego spojrzeć. Coś ją
powstrzymywało, lecz była pewna, że nie spał.
Jego spojrzenia w ciągu dnia przekonały ją o tym.
Tak łatwo przyszło zerwać ze wszystkim. Tak ma
ło było do zabrania. Znowu trochę za sobą zostawi
ła. Wyruszyła w drogę niemal bez zastanowienia, tak
samo, jak tu przybyła.
Obecny marsz był łatwiejszy niż ten, który odbyła
zeszłej jesieni, kiedy niosła dzieci po kolei, czując każ
dego wieczoru, że chyba złamie się pod ich ciężarem.
Idę niosła sama. Aleksanteri, nie pytając nikogo
o zdanie, wsadził sobie Knuta na plecy. Maja z rów
ną oczywistością obrała Petriego na swą podporę.
Raiję trochę to przerażało - Maja przejawiała dziw
ną skłonność zwracania się ku osobom, które najbar
dziej przypominały Reijo.
W Petrim było coś z Reijo. Coś niewzruszenie pew-
nego i godnego zaufania. Z uśmiechem na ustach, co
mu się rzadko zdarzało, wyciągnął ręce do Mai.
Elise szła sama, lecz nie musiała niczego dźwigać.
Zadbali o to dwaj bracia.
Dzieci bez sprzeciwu zaakceptowały nowe twarze.
Raija przyjęła to z ulgą, lecz jednocześnie nie mogła
się pozbyć lekkiego kłucia w piersi.
Maluchy przeszły już tak wiele, że zmiany przesta
ły je dziwić. To nie taki dom zamierzała im stworzyć.
Szli. Na wschód.
Raija snuła marzenia o tym, że nagle ujrzy jurty
nad płytką zatoką. Widziała siebie, jak lekko biegnie
- niemal unosząc się nad wrzosowiskiem. Widziała,
jak on biegnie ku niej...
Nagle marzenie prysło.
Rozsądek mówił jej, że tak się nie stanie. Szukała
przecież, lecz nie znalazła znajomych postaci.
Poza tym - czego mogła od niego oczekiwać?
Nie miał prawa jej nic ofiarować. Ona nie miała
prawa go o cokolwiek prosić.
Jej życie było tutaj. Polegało na tym, by stawiać
jedną nogę przed drugą i iść.
Na noc rozbili obóz na terenie osłoniętym przez
kilka ogromnych głazów, pokrytych mchem i poro
stami. Natura wokół nie była szczodra. Nie mieli się
gdzie skryć, lecz za to widok był rozległy i wspania
ły. Tu i ówdzie leżały ogromne kamienne bloki, jak
gdyby ręka olbrzyma kiedyś, dawno, dawno temu,
rozrzuciła je po ziemi.
Wysokie do kolan krzaczki, o liściach przypomi
nających mysie uszy, posłużyły do rozpalenia ognia.
Nie znaleźli tu nic innego.
Raija kochała to. To był jej świat, droższy ponad
wszystko. Być może jałowy i ubogi, lecz właśnie ku tej
ziemi kierowały się jej marzenia związane z przyszłością.
Miejsce, które wybrali na nocleg, otaczały półko
lem kamienne kolosy. W najbardziej zacisznym za
kątku Raija rozpostarła skóry, żeby ułożyć dzieci.
Miały za sobą długi dzień, niemal zasnęły nad kola
cją. Chociaż spały pod gołym niebem, to przynaj
mniej najadły się do syta.
Raija czuła ogromne zmęczenie w całym ciele, lecz
mimo to nie chciało jej się spać. Wieczór zdawał się
taki jasny. Nic nie zachęcało do odpoczynku. Skupi
li się jak najbliżej ogniska. Rozmawiali. Raija uświa
domiła sobie, że opowiedziała nowym znajomym
o rzeczach, o których właściwie wolałaby zapomnieć.
O pięciu latach spędzonych wśród Lapończyków.
O wszystkim - z wyjątkiem tego, ile dla niej znaczył
Mikkal. O życiu w Lyngen. Tylko nie o Mikkalu. O wę
drówce na północ. O beznadziejnych czasach w Alcie.
O sklepie. Opowiedziała nawet o złocie Kallego.
O Aleksieju. O Reijo - próbowała wyjaśnić, dlaczego
odszedł, tłumaczyła, że nie chcieli wiązać się nawzajem.
Lecz Finowie nie potrafili na to spojrzeć tak jak ona.
Opowiedziała o rosyjskim statku i podróży wzdłuż
wybrzeża - i o zimie spędzonej w ziemiance.
O całym życiu.
O wszystkim z wyjątkiem najważniejszego.
Nie mogła im opowiedzieć o Mikkalu.
W myślach mógł należeć tylko do niej.
Kiedy wspomniała o złocie, braciom Koski przy-
szło chyba do głowy, że być może istnieją także inne
takie miejsca. Z młodzieńczym zapałem wyruszyli na
poszukiwanie cennego kruszcu wokół obozowiska.
Słuchając opowieści Raiji, Aleksanteri wyglądał na
zatroskanego. Raija widywała już podobną troskę na
twarzach mężczyzn, dla których, jak im się zdawało,
coś znaczyła.
- Ja niewiele mogę o sobie powiedzieć. Jestem tyl
ko nędznym robotnikiem sezonowym bez dachu nad
głową - Aleksanteri potrząsnął złocistorudą czupryną.
Jego włosy dawno nie widziały nożyczek, lecz dłu
gie loki dodawały mu łagodności i urody w sposób,
którego Raija do końca nie potrafiła wytłumaczyć.
Wydawał się jakby niegroźny.
- Ja właściwie też nie mam dachu nad głową - ode
zwała się cicho.
Nie dlatego opowiedziała im swoją historię, by wy
dać się kimś lepszym od nich, aby wydać się kimś in
nym. Aleksanteri nie mógł jej chyba źle zrozumieć!
- Lecz mimo wszystko jesteś młodsza ode mnie! - wy
buchnął, ciągle jeszcze porażony jej opowieścią. - Na
pewno! - dodał szybko. - Ile masz lat? Dziewiętnaście?
Raija musiała przyznać sama przed sobą, że jego
przypuszczenie sprawiło jej przyjemność.
Była jak głodny kot, przed którym postawiono mi
skę śmietanki.
- Dwadzieścia jeden - odparła.
Petri milczał. Stał się jakby bardziej nieprzystępny.
Tego dnia Raija przekonała się, że nie był mężczy
zną używającym wielu słów, lecz teraz jego milcze
nie wydawało się zastanawiające.
- Przy twojej historii wszystko, co przeżyłem, wy
daje się jakby szare i mało znaczące - odezwał się
Aleksanteri, potrząsając głową. Podniósł wzrok na
Raiję. Grzebał bezwiednie gałązką w ognisku. - Nie
ustannie podróżuję, ale nigdy nie dotarłem tak dale
ko. Przez kilka sezonów brałem udział w połowach.
Nigdy jednak nie zdarzyło mi się nic szczególnego.
Miałem nawet dziewczynę, którą zabierałem ze sobą
na kolejne dzierżawione gospodarstwa, ale i o tym nie
warto mówić. - Wzruszył ramionami. - Petri ma przy
najmniej własny dom - zakończył smutno.
- Na cudzej ziemi - dodał Petri z goryczą. - I upra
wiam nie swoją rolę.
- Co roku rusza na północ na ryby - mówił dalej
Aleksanteri. Łatwiej mu chyba przychodziło mówić
o kimś innym. - Nie wydaje na siebie ani grosza. Ha
ruje i oszczędza. - Roześmiał się: - A mimo to myślę,
że chce łowić. Za każdym razem. - Aleksanteri mru
gnął porozumiewawczo. - Dobrze na trochę uciec od
baby, rozumiesz.
Raija natychmiast spojrzała na Petriego. Powinna
była zgadnąć, że jest żonaty. Ojciec rodziny.
- Masz dzieci? - spytała. Jej głos nie zabrzmiał tak
naturalnie, jak by tego chciała.
- Cztery córki. I syna.
Czarne oczy przykuły jej spojrzenie. Ich nieprze
nikniona głębia pociągała Raiję, lecz starała się nie
ulec urokowi i spojrzała w innym kierunku.
Nie powinien patrzeć na nią w ten sposób!
Szybko zwróciła się w stronę Aleksanteriego.
- A ty? - spytała z szerokim uśmiechem: - Ile ich masz?
Jego oczy zmieniły się w dwa cienkie łuki, gdy ro
ześmiał się serdecznie.
- Mam nadzieję, że ani jednego.
- O ile ci wiadomo - dopowiedział sucho Petri, nie
spuszczając wzroku z Raiji. - Ten utracjusz woli nie
ustannie przenosić się z miejsca na miejsce, żeby pod
bić jak najwięcej niewieścich serc, zamiast się ustat
kować i żyć jak porządny człowiek.
Wydawało się, że Aleksanteri nie potraktował tych
słów zbyt poważnie. Uśmiechał się beztrosko, jak
gdyby życie było jednym wielkim żartem.
- Widzę tu przynajmniej jednego porządnego czło
wieka, któremu również nie udało się ustatkować -
odgryzł się. - Żona Petriego starała się, jak umiała, go
wychować. Choć właściwie nie jestem przekonany,
czy jej się udało. Nie wiem zresztą, czy sam Petri jest
tego pewien.
- Ani słowa o Eiji! - ostrzegł Petri.
Aleksanteri zamilkł.
Raija domyśliła się, że Petri chciał ją ostrzec przed
swoim młodszym kompanem. Uczynił swego rodza
ju ojcowski gest, za który powinna mu być wdzięcz
na. Znał tego lekkoducha o wiele lepiej niż ona. Lecz
wszystko, co miało posmak opiekuńczości, zaczyna
ło Raiji stopniowo coraz mniej odpowiadać.
Widziała wyraźnie, jaki jest Aleksanteri. Miała
przecież oczy. Przeżyła już co nieco. Nigdy zresztą
nie była zbyt naiwna.
Jeżeli Petri uważał ją za jakieś głupiutkie dziew-
czątko, potrzebujące jego ojcowskiej opieki, to gru
bo się mylił.
Raija Alatalo mocno stała na własnych nogach!
Wyciągnęła ręce ku ognisku, tak jakby chciała je
ogrzać. Niby przypadkiem dotknęła dłoni Aleksante-
riego. Odpowiedziała na jego ciepły uśmiech serdecz
niej, niż to było konieczne.
Gdyby się teraz obejrzała, by sprawdzić, czy Petri
zwrócił na to uwagę, wszystko by zniszczyła. Miała
jednak nadzieję, że ich widział. Miała nadzieję, że po
myślał o tym, o czym chciała, żeby pomyślał.
Ostrożne natarcie nie leżało w naturze młodego
Kilpi. Nieoczekiwane dotknięcie podziałało jak wy
zwanie. Było kontynuacją tego, co zaszło o brzasku.
Potwierdzeniem, że rozumiała muzykę, którą grał.
Że chętnie zagrałaby razem z nim.
Aleksanteri wytarł rękę w spodnie i objął nią Ra-
iję. Dziewczyna nawet nie mrugnęła.
Pozwoliła, by to zrobił. Dopiero po jakimś czasie
rzuciła krótkie spojrzenie w stronę Petriego. Żuł ta
bakę, jakby nieobecny myślami. Jej dociekliwe, tro
chę pytające spojrzenie zmusiło go, by uniósł jeden
z kącików ust. Odrobinę. Z sarkazmem.
Raija posunęła się jeszcze dalej. Wiedziała, że to
dziecinne, ale Petri wyzwalał w niej najgorsze cechy.
Zbyt wyraźnie okazywał, że nie podoba mu się jej za
chowanie wobec Aleksanteriego, i tym samym zmu
szał ją, by posunęła się dalej, niż zamierzała.
Przekornie uniosła głowę i położyła rękę na udzie
chłopaka.
Petri podniósł całą swą ogromną postać. Raija mo
głaby potem przysiąc, że przy tym westchnął.
- Chyba pójdę uzupełnić zapas wody na jutro.
Zanim poszedł, rzucił im jeszcze jedno spojrzenie.
Raija nie mogła się powstrzymać, by nie podążyć za
nim wzrokiem. Mimo że był taki wysoki, niezwykle
lekko się poruszał. Jego ruchy sprawiały wrażenie
miękkich i płynnych, jak gdyby jego stopy znały każ
dą nierówność ziemi, po której stąpał. Ubrana na brą
zowo postać stopiła się w jedno z otoczeniem. Przez
dłuższą chwilę Raija mogła obserwować tylko jego
czarną czuprynę, zanim zniknął zupełnie za jakimś
ogromnym głazem. Miała ochotę wstać, żeby móc go
dalej śledzić, lecz się opanowała.
- Petri usiłuje grać rolę taty, zauważyłaś? - Alek-
santeri potarł brodą jej ramię i zaśmiał się cicho.
Raija skrzywiła się.
- Wobec ciebie czy wobec mnie?
Chłopak mocniej przytulił Raiję. Połaskotał ją, tak
że musiała się roześmiać razem z nim, a potem prze
wrócił na ziemię. Trzymał w swych dłoniach jej nad
garstki. Miał dużo siły, chociaż wydawał się wątły.
Przysunął twarz tak blisko, że ich oddechy się spo
tkały. Nosy dotknęły jeden drugiego.
Z szelmowskim uśmiechem potarł swoim nosem
nos Raiji. Jego oczy błyszczały. W jednej chwili sta
ły się bardziej zielone niż szare. Zmieniały kolor wraz
ze zmianą jego nastroju.
Raija czuła na swym policzku dotyk szorstkiego
zarostu. Już tak dawno nie zaznała czegoś podobne
go. Tak dawno, że tkwiło w tym coś podniecającego.
- Co inni mówią o twoich ustach? - spytał nagle wła
śnie w chwili, kiedy Raija spodziewała się pocałunku.
- A co cię to obchodzi? - syknęła.
Aleksanteri cmoknął parę razy.
- Aj, aj, ona gryzie! - Ułożył usta jak do pocałun
ku, lecz nie dotknął jej warg. - Ja nie opowiadam ta
kich rzeczy - wyjaśnił. - O kwiatach, słodyczy i ta
kich tam. Myślę, że brzmi to dość głupio. Dla mnie
usta to po prostu usta. Chciałbym zajrzeć do umysłu
kogoś, kto twierdzi, że usta dziewczęce są jak czer
wone kwiaty, lub wygłasza podobne bzdury.
Raija nie mogła się nie roześmiać.
- Nie musisz nic mówić o moich ustach, Aleksan
teri. Nie musisz używać pięknych słów. Po prostu
mnie pocałuj!
- Tak już lepiej - mruknął z uznaniem.
Powoli pochylił się nad nią. Uśmiechał się całą twa
rzą. Jeden z kącików ust nieznacznie drgał.
Raija uwolniła jedną rękę. Nawet nie próbował jej
przeszkodzić.
Zatopiła ją w jego długich włosach na karku. Wsu
nęła pod skórzaną kamizelkę, pod koszulę, dotknęła
ciepłej skóry. Wprawiła palce w ruch, rozkoszowała
się bliskim kontaktem z drugim człowiekiem, z czło
wiekiem odmiennej płci.
Przyciągnęła go ku sobie. Zmniejszyła odstęp mię
dzy nimi szybciej, niż zamierzał. Nie wytrzymała od
wlekania w czasie. Nie była w stanie czekać.
Ułożył ręce wokół niej - jedną pod głową, a drugą
objął jej ramię. Na wpół leżał ponad nią. Czuła, jak
jednym kolanem wciska się między jej nogi. Podcią
gnął nim brzeg spódnicy.
Żeby tylko Petri teraz nie wrócił! przemknęło Ra-
iji przez głowę. Ani żaden z braci. Nie można tego
zatrzymać! Nie można tego zatrzymać w tej chwili!
Aleksanteri odnalazł ustami usta Raiji. Drżały rozgo
rączkowane tuż przy jej na wpół otwartych wargach. Ję
zyk wśliznął się między jej zęby. Ostrożnie się poruszał.
Wtedy chłopak stał się bardziej zdecydowany.
Raija wyszła mu na spotkanie z równą żarliwością.
Jego ręce miały najwyraźniej już wcześniej do czy
nienia z ubraniem dziewcząt, bo nie błądził wiele, by
dostać się pod kurtkę i suknię.
Zatrzymały go na chwilę wiązania po wewnętrznej
stronie stanika sukni, lecz nie było takiej przeszko
dy, która zdołałaby go zniechęcić.
Zręczne palce wśliznęły się pod jej ubranie. Tak
lekko przesuwały się po skórze, że Raiji wydawało
się, iż mogłaby od tego umrzeć.
Pieścił ręką rowek między piersiami, przesunął ją pod
jedną z nich, objął całą dłonią, gładził czule, potem
opuszkiem palca przesuwał wokół brodawki, tak lekko,
że wydawało się to jak muśnięcia skrzydłem motyla.
Przerwał pocałunek i spojrzał na Raiję pytająco.
Pytająco i wesoło jednocześnie.
- Dobrze? - spytał, lecz nie spodziewał się odpo
wiedzi.
Raija chwyciła go obiema rękami za włosy i przy
ciągnęła mocno ku sobie. Całowała jego usta, całowa
ła chude policzki, wysokie czoło pod grzywką, któ
rej nigdy nie zaczesywał do tylu, całowała koniuszki
uszu, szyję...
Jego ciało było słone, pachniało potem, skórami
i dymem. Lecz to nie miało żadnego znaczenia.
Pobudził ją z powrotem do życia. Sprawił, że zno-
wu zaczęła czuć. Tęsknota, która tkwiła w każdym
zakamarku, zaczęła powoli mijać.
Rozpiął jej bluzkę. Rozchylił. Obnażył skórę.
Raija wstrzymała oddech, kiedy dotknął ustami jej
piersi. Prawie zapomniała, jak to jest. Jej oczy zamgli
ły się, choć tego nie chciała. Popłynęły łzy.
Prawie zapomniała, jakie to cudowne uczucie!
Aleksanteri zauważył, że płacze, i się odsunął. Zdzi
wiony uniósł lekko wygięte brwi, otworzył szeroko oczy.
- Boli? - spytał.
Potrząsnęła przecząco głową. Miała ochotę się cał
kiem rozpłakać, kiedy delikatnymi palcami ocierał jej
policzki.
- Jestem taka głupia - szlochała Raija. - Ale nie za
mierzam ci wyjaśniać, dlaczego.
Aleksanteri nie nalegał. Spojrzał przez ramię i na
gle zaczęło mu być bardzo pilno z zapinaniem tego,
co rozpiął.
- Dzięki ci za to, że jesteś głupia, maleńka! - roze
śmiał się cicho i puścił do niej oczko. - Obawiam się,
że niewiele brakowało, a dalibyśmy naszym młodym
przyjaciołom niezłą lekcję w tym i owym, gdybyś nie
zaczęła płakać.
Raija zerknęła ponad jego ramieniem i zobaczyła
siostrzeńców Petriego zbliżających się ku ognisku.
Poderwała się z miejsca i pośpiesznie przeczesała
palcami włosy. Otrzepała się z gałązek i gorączkowo
zaczęła poprawiać ubranie.
- To niepotrzebne, Raija - zauważył Aleksanteri,
który sam prawie się nie ruszył. - Nie ma takich oczu
na świecie, które by nie poznały po tobie, że właśnie
przed chwilą całowałaś mężczyznę, którego pragniesz.
Raija zaczerwieniła się, a on zachichotał.
- Poza tym możesz być pewna, że obserwowali nas
dokładnie, a teraz są źli na samych siebie, że tak się
zapalili i podeszli bliżej. Chcieli lepiej widzieć.
Policzki Raiji nadal pulsowały. Ten młokos był de
nerwujący. Bardziej dosadny niż Raija w chwilach
największej złości. Wcześniej nie spotkała nikogo ta
kiego jak on. Wydawał się taki inny, lecz działał dziw
nie pobudzająco.
- Nie zamierzaliśmy najadać się do syta - przypo
mniała mu.
Aleksanteri ułożył spokojnie ręce pod głową. Nie
spuszczał z Raiji wzroku.
- Wydaje mi się, że będę potwornie głodny dzisiej
szej nocy. Kiedy wszyscy zasną. Założę się, że nakry
to już dla nas w miejscu, gdzie niedawno zniknął Pe-
tri...
Raija nie odpowiedziała, lecz czuła, że trudno jej
będzie nie przystać na jego propozycję.
Nie było wątpliwości, że zarówno Petri, jak i bra
cia Koski byli świadkami części tego, co zaszło mię
dzy nią i Aleksanterim.
Markku i Tapio znacząco spoglądali na Raiję z uko
sa, a spojrzenia Petriego świadczyły tylko o jednym:
o rezygnacji.
Aleksanteri udawał, że nic się nie stało. Jego ręka
niby przypadkiem powędrowała co prawda kilka ra
zy w stronę Raiji i rzeczywiście jego zachowanie
zdradzało pewną intymność, ale to było wszystko.
Wyraźnie jednak bawił się sytuacją.
I kiedy Raija odchodziła od ogniska, aby się trochę
przespać, uśmiechał się do niej oczami.
Życzył jej dobrej nocy, jak pozostali, ale mrugnął
w sposób, który mówił wyraźnie, że zamierza jej jeszcze
kilkakrotnie życzyć dobrej nocy przed nastaniem świtu.
Ledwie Raija zdążyła się położyć, usłyszała głos
jednego z braci Koski:
- Nie marnujesz czasu, Santeri!
Nie słyszała, co odpowiedział Aleksanteri, ale na
wet z zamkniętymi oczami mogła go zobaczyć, jak
wzrusza ramionami i znacząco się uśmiecha.
Westchnęła - i zasnęła.
Sądziła, że to już ranek, kiedy poczuła na ramieniu
czyjąś dłoń. Otworzyła oczy zaskoczona, ujrzała noc
ne niebo z leniwie płynącymi obłokami.
- Idziesz ze mną po przygodę? - Aleksanteri przykuc
nął tuż obok - Wszyscy śpią, a ja strasznie zgłodniałem...
Przetarła oczy, przeganiając resztki snu. Pomyśla
ła, że chłopak chyba postradał zmysły, lecz mimo to
ogromnie go lubiła.
Pośpiesznie rozejrzała się dokoła.
Tak, pewnie miał rację. Chyba wszyscy spali. Dzie
ci, Petri... Jakże był lekkomyślny!
Aleksanteri podniósł się i wyciągnął rękę, by po
móc jej wstać. Mogła się poczuć tak beztroska i wol
na jak on. Przynajmniej przez chwilę. Chwyciła dłoń
mężczyzny i pozwoliła, by przygarnął ją do siebie. By
przywarł ustami do jej ust.
Gdyby na chwilę się zapomniała, mogłaby oszukać
samą siebie, że ma piętnaście lat.
Że nic na świecie nie może jej wiązać czy powstrzy-
mywać. Podążyła za Aleksanterim. Pobiegli, śmiejąc
się, ręka w rękę, ku otwartej przestrzeni. Raija, któ
ra nigdy nie czuła się młoda w ten sposób, odmłod-
niała na kilka godzin nocy.
Nie znała Aleksanteriego. Niezbyt dobrze.
Zdawała sobie sprawę, że dla niego to tylko zaba
wa. Nawet przez moment nie wierzyła, że mogłaby
go zdobyć. Zresztą nawet nie chciała.
Był stworzony do wolności. Stworzony do tego, by
się bawić, niczego nie obiecując. Dla niej taki intym
ny związek łączył się zawsze z pewnego rodzaju mi
łością, za każdym razem tak gorąco to przeżywała.
A przynajmniej z przyjaźnią. Tylko w jednym przy
padku w przeszłości to nienawiść wykrzesała iskrę.
Nie kochała Aleksanteriego. Nie chciała oszuki
wać samej siebie, by uwierzyć w coś podobnego.
Krótki czas spędzony razem nie wystarczył również
do zawarcia przyjaźni.
To beztroska i brak odpowiedzialności - lecz mi
mo wszystko tego pragnęła. Pragnęła z całej duszy.
Nie chciała myśleć o tym, że szli śladami Petriego,
że zatrzymali się mniej więcej w tym samym miejscu,
skąd przyniósł wodę. Tuż przy bystrym strumieniu
teren łagodnie się obniżał, wrzosy przygotowały dla
nich miękkie legowisko, osłonięte przez trzy ogrom
ne głazy pochylone ponad ziemią.
- Cudownie! - zawołał Aleksanteri. - Sam Stwórca
nad nami się zlitował.
- Nie mieszaj do tego Stwórcy - rzuciła ostro Raija.
- Nie, wcale nie zamierzam! - zgodził się. - To do
tyczy wyłącznie nas samych.
Zrzucił z siebie kurtkę i rozłożył, przykrywając nie
co wrzosy. Raija podała mu także swoją. Aleksanteri
usiadł, opierając się o głaz, i pociągnął Raiję za sobą.
Objęli się, tym razem już się nie spieszyli. Domyślali
się, czego się mogą spodziewać po sobie nawzajem.
Domyślali się, ale nie wiedzieli.
- Nie sądziłem, że naprawdę zechcesz. - Aleksan
teri spoważniał na chwilę.
- Przez cały czas byłeś pewien! - Raija lekko po
ciągnęła go za włosy. - Przez cały czas byłeś tak dia
belnie pewien!
Aleksanteri potrząsnął głową:
- Musiałem trzymać fason, ale drżałem z niepew
ności jak dzieciak. Nie wiedziałem, że mi się uda.
- Czy zawsze dostajesz to, czego chcesz? - spytała.
Ukazał zęby w uśmiechu.
- Ttak... Przeważnie. Myślałem, że to będzie wyjątek.
Wolno pokręciła głową. Przechyliła się i lekko go
pocałowała.
Aleksanteri spojrzał na nią zdumiony.
- Może i tak będzie - mruknął.
Położył Raiję na kurtce i błyskawicznie znalazł się
nad nią.
Szybko odpiął, co było do odpięcia.
- Mniej więcej w tym miejscu się ostatnio zatrzyma
liśmy - szepnął, tuląc wargi do jej nagiego ramienia.
Raija potargała mu czuprynę, lecz on się tylko ro
ześmiał. Na jego twarzy malowała się radość.
- Wiedziałem, że tak to przyjmiesz! - zawołał
z triumfem.
- A co powiesz na to? - spytała przez zęby. Prze-
sunęła ręce z jego nagich pleców i rozpięła spinkę pa
ska. Zanim zdążył mrugnąć, wsunęła obie dłonie pod
skórzane spodnie.
Ścisnęła.
Zdecydowanie.
Odpowiedź przyszła momentalnie.
Aleksanteri bez ceregieli podciągnął spódnicę Raiji
i w dokładnie taki sam sposób potraktował jej pośladki.
Oboje zaśmiewali się do łez. Przeturlali się spod
kamieni i znaleźli pod otwartym, jasnym niebem.
Dopiero kiedy ich śmiech ucichł, naprawdę dostrze
gli siebie nawzajem. Dopiero wtedy zauważyli, jak są
blisko siebie. Raija znalazła się nad Aleksanterim, czu
ła mrowienie wzdłuż kręgosłupa, kiedy przesuwał rę
ką w dół aż do kolan. Jęknęła, kiedy podążył palcami
z powrotem w górę po wewnętrznej stronie ud.
Dotknął jej łona, jego ręce lekko drżały. Chciwie
przywarł ustami do jej ust. Spletli się ze sobą i wrócili
na miejsce, które sobie przygotowali. Ręce Aleksanterie-
go błądziły pod ubraniem dziewczyny. Przez głowę ze
rwał z niej bluzkę, żeby już nic nie dzieliło ich piersi.
Raija przesuwała dłońmi wzdłuż jego ciała od
brzucha ku ramionom. W rzeczywistości nie był aż
tak bardzo chudy. Miał drobną budowę, ale kości nie
wystawały mu spod skóry.
Całował miejsca, do których tylko mógł dotrzeć.
Szybkie spojrzenia, jakie rzucał za każdym razem,
kiedy unosił usta znad drżącego ciała Raiji, mówiły
jej, że uwielbia patrzeć, jaką jej sprawia przyjemność.
Poczuła go na swoim udzie. Wiedziała, że jej pra
gnie, i sama była już równie gotowa jak on.
Aleksanteri się nie spieszył. Każdą minutę tego ak
tu wypełniał radością.
W samym środku namiętności spletli palce i wy
mienili drobne pocałunki. Lekko pobudzali się na
wzajem wargami.
Spódnica Raiji stanowiła jeden bezładny zwój wo
kół talii. Spodnie Aleksanteriego już od dawna zsu
nęły się nieprzyzwoicie, nie będąc w stanie niczego
ukryć. Chłopak delikatnie pogładził brzuch Raiji.
- To tutaj się wszystko zaczyna - szepnął, uśmie
chając się. Raija odpowiedziała uśmiechem.
Ich uśmiechy stopiły się ze sobą.
Ręce powędrowały własnymi drogami. Przed oboj
giem otwierał się niezbadany ląd. Oboje przysięgliby,
że właśnie to drugie zrobiło pierwszy krok. Być mo
że uczynili to jednocześnie. Odrzucili na bok ubra
nia. Odnaleźli siebie z jednakową tęsknotą, z jedna
kowym pragnieniem. Opletli się nawzajem. Pognali
ku rankowi i słońcu.
Dotarli tam z uśmiechem na ustach.
Przytulili się nawzajem i pocałowali czule. Leżeli
blisko siebie, aż nocne powietrze ostudziło ich ciała
i osuszyło pot.
- Było inaczej - powiedział, trzymając ją w swych ra
mionach. W ciągu kilku sekund jego oczy spoważniały.
Bardzo pociemniały. - Całkiem inaczej. Chciałbym, że
byś to wiedziała, Raija Więcej nie będę o tym mówił.
Pogłaskała go szybko po czole.
- Dziękuję, Aleksanteri - rzekła tylko. - Pójdę
pierwsza. Nie chcę wracać razem z tobą.
Skinął głową.
Rozumiał.
Pośpiesznie wspięła się na palce i pocałowała go
w policzek. Potem pobiegła w stronę ogniska, które
już prawie zgasło.
Dopiero kiedy znalazła się blisko i zwolniła kro
ku, by wyrównać oddech i przypadkiem nie obudzić
pozostałych, zauważyła brunatną sylwetkę mężczy
zny siedzącego przy dogasającym żarze.
Skulił ramiona. Pochylił plecy, opierając łokcie na
kolanach. Miał na sobie brązową kurtkę i spodnie
z garbowanej skóry. Wygląda jak Lapończyk, prze
mknęło przez głowę Raiji. Poczuła mdłości i zawro
ty głowy. Dopiero kiedy kilka razy przełknęła ślinę,
była w stanie iść dalej. Przejść obok niego.
Wyprostował plecy, kiedy stanęła tuż przy nim. Silna
dłoń zacisnęła się wokół jej nadgarstka. Zatrzymała ją.
Raija musiała na niego spojrzeć. Zaczerwieniła się.
Zastanawiała się, czy czuł ten zapach równie dobrze
jak ona - zapach miłości, który jeszcze nie ulotnił się
z jej skóry.
Raija nie chciała zrozumieć, co kryło się w tych
czarnych oczach. Był biały na twarzy. Mocno zaci
snął szczęki.
- Czy było warto? - spytał ostro.
Wyswobodziła się i odskoczyła od niego.
Wzburzona, zasnęła wreszcie odwrócona plecami
zarówno do Aleksanteriego, jak i do Petriego.
Ugasiła tęsknotę, która trawiła ją od zimy. Jednak
czuła, że rodzi się w niej nowa, bardziej niebezpiecz
na. Raija nie była w stanie temu przeszkodzić.
3
Warto było, lecz się już nie powtórzyło w czasie
wędrówki na wschód do miejsca połowów.
Aleksanteri czynił co prawda pewne starania, lecz
szybko zrezygnował, kiedy zauważył, że jego wysiłki
do niczego nie prowadzą.
2 właściwym sobie poczuciem humoru stwierdził
sucho, że lepiej czasami zachować wstrzemięźliwość.
Raija nie miała nic przeciwko temu. Właściwie sa
ma nie wiedziała, czego chciała.
Aleksanteri potrzebował tylko jej ciała. Tej Raiji,
która kryła się pod zewnętrzną powłoką, jaką była
w głębi duszy, nie starał się nawet poznać.
Zbierał śmietankę - i był zadowolony.
A ona, Raija, również nie chciała o nim wiedzieć
zbyt wiele. Gdyby odkryła, że jest w nim więcej po
wagi, niż to okazuje, mogłaby coś zniszczyć.
Liczył się jego urok. Po co drążyć dalej?
Dotarli nad Morze Arktyczne. Ujrzeli skupisko
baraków zbudowanych z drewnianych bali naniesio
nych przez morze - nie było tu lasów, które dawały
by drewno. Niektóre deski skradziono Rosjanom.
Niektóre uczciwie kupiono.
- Kto by tam kupował - mruknął Aleksanteri przez
zęby, kiedy Raija stwierdziła, że rybacy na pewno
oszukali niejednego Rosjanina, żeby tylko mieć dach
nad głową.
- W naszych stronach jest mnóstwo drewna, jak
tylko okiem sięgnąć - mówił dalej. - Gdyby tylko
móc je donieść na północ!
Szczerze się uśmiali.
Raija pokręciła nosem na widok swojego nowego
domu, wszędzie brud pokryty dodatkowo kurzem.
Palenisko, na którym przygotowywano posiłki,
straszliwie zaśmiecone i osmalone - z tego zapewne
powodu również ściany wokół były czarne.
Wzdłuż ścian znajdowały się piętrowe koje. Raija
naliczyła ich osiem.
- Kiedyś bywały lepsze czasy - wyjaśnił Petri, kie
dy zwróciła na to uwagę. - Możemy przegrodzić po
mieszczenie jakąś zasłoną lub parawanem. Na pew
no uda ci się kupić coś odpowiedniego w Vardo.
Wskazał na najgłębiej położoną część baraku, naj
dalej od drzwi. Najcieplejszą. Poza tym najbardziej
spokojną.
- Ja i dzieci nie potrzebujemy aż czterech koi - za
uważyła Raija.
- Nie jestem taki pewien - rzucił Petri. - N a m wy
starczą właśnie cztery - dodał szybko. - Jeśli któraś
zostanie wolna, możesz ją wykorzystać jako półkę.
Raija zaczęła go w duchu nienawidzić. Wiedziała,
co o niej sądzi. Nie musiał tego tak wyraźnie dawać
do zrozumienia.
Chłopcy rzucili swoje rzeczy na prycze i na pod
łogę. Zdjęli buty, uważając widocznie, że wszystko
jest w jak najlepszym porządku.
Wtedy ona, Rai ja Alatalo, wzięła się pod boki i wy
prostowała plecy. Posłała każdemu z osobna surowe
spojrzenie.
- Wydaje się wam, że tak jest dobrze?
Wszyscy czterej spojrzeli po sobie, a następnie na
nią. Zupełnie nie rozumieli, o co chodzi.
Raija popatrzyła wymownie na deski ścian. W każ
dy brudny kąt. Petri zaoponował:
- To jest naprawdę jeden z najlepszych baraków...
Ponieważ nie kto inny, lecz właśnie on się odezwał,
Raija wycedziła jeszcze bardziej wzburzona:
- Tak, nie wątpię w to. Widziałam te walące się bu
dy. Ale to nie znaczy, że mamy tu zarosnąć brudem.
Zaczęli pojmować, do czego zmierza. Westchnie
niom i jękom nie było końca.
- Tę izbę trzeba wyszorować - oznajmiła stanow
czo. - Każdy jej skrawek trzeba wyszorować gorącą
wodą i piaskiem. Może wtedy uda się doprowadzić tę
norę do czystości.
- Proszę bardzo - mruknął Petri i rzucił się na swą
koję.
Runęła na niego niczym jastrząb. Zdarła okrycie,
które na siebie naciągnął. Skóra spadła na podłogę.
- A skóry trzeba przewietrzyć i wytrzepać, aż znik
nie wszelkie robactwo - mówiła dalej niespodziewanie
łagodnie, choć zachowywała się gwałtownie. Zaraz jed
nak wyjaśniło się, czemu przybrała taki aksamitny ton.
- Nie mam najmniejszego zamiaru robić tego sama!
Wy też się tym zajmiecie! Posprzątamy wszyscy razem!
Całą czwórką zaprotestowali. Aleksanteri aż zbladł.
- Wykluczone! Ja uważam, że tu jest całkiem zno-
śnie. Zawsze tak było. Nigdy nie narzekałem i teraz
też nie myślę. Poza tym... - Wyciągnął swoją kartę
atutową: - Zostałaś niejako do tego zatrudniona.
- To babska robota - dodał Petri. - A my nie jeste
śmy babami!
Raija uśmiechnęła się krzywo:
- O, tak, z pewnością! Gdybyście byli babami, to
tak by tu nie wyglądało.
Wiele było protestów i sprzeciwów, ale Raija rzad
ko przegrywała, kiedy się uparła.
- Jeżeli nie zrobicie tego, co do was należy, zabie
ram swoje rzeczy i odchodzę - zagroziła.
I chociaż zaperzyli się i zapewnili Raiję, że ma
przed sobą wolną drogę i może iść, kiedy jej się tyl
ko spodoba, wydaje się, że właśnie owa groźba skło
niła ich do zabrania się do pracy.
W domu poruszali się bardzo niechętnie.
Na zewnątrz - szybko jak błyskawice.
Baraki znajdowały się blisko jeden obok drugiego,
a nie byli pierwszymi, którzy przybyli. Niewiele by
ło trzeba, by w tym świecie mężczyzn całkiem stra
cić twarz.
Sprzątanie zajęło im resztę dnia.
Ale rezultat zaskoczył nawet Petriego, który sam
pracował przy budowie tego baraku.
- Nie pamiętam, żeby te ściany kiedykolwiek były
takie białe - zauważył z uznaniem w głosie.
- Nigdy więcej - zapewnił Aleksanteri z przekona
niem.
Spojrzał na swoje pomarszczone od wody ręce,
które przypomniały mu dłonie matki. Gdy o niej my-
słał, nie pamiętał, by kiedyś dłużej miała suche dło
nie - wiecznie coś myła, szorowała lub prała. Dom.
Dzieci. Ubrania... Odgonił wspomnienia.
- Nigdy więcej nie będę sprzątał żadnego domu.
Nigdy więcej nie zabiorę się do babskiej roboty!
Raija kładła spać dwie najstarsze córki. Z uśpie
niem młodszych dzieci nie miała żadnych kłopotów.
Podróż i świeże powietrze tak je zmęczyły, że same
zasnęły jeszcze w czasie sprzątania.
Aleksanteri i Petri dostali koje graniczące z tą czę
ścią baraku, którą miała zająć Raija. Wiedziała, że Pe
tri nieprzypadkowo tak zarządził. Zapewne chciał mieć
oko na nią i Aleksanteriego. To nie było konieczne.
Aleksanteri sięgnął głęboko do sakwy i wyciągnął
z niej całkiem czystą bawełnianą koszulę i kolorową
chustkę, którą zawiązał na szyi. Raija omal nie zwró
ciła mu uwagi, żeby się umył, ale ugryzła się w język.
Nie mogła ich przecież terroryzować.
Chłopak ściągnął ubranie, które nosił podczas po
dróży - wszystko, oprócz spodni - i z dumą oznajmił,
w jaki sposób zamierza zakończyć tę niegodną robotę:
- A teraz wychodzę!
Usiadł na brzegu pryczy z koszulą w dłoniach. Raija
zdawała sobie sprawę, że rzuca w jej stronę ukradkowe
spojrzenia. Wiedziała, że to jej pokazuje swój nagi tors,
lecz ani Aleksanteri, ani jego ciało nie było w stanie jej
poruszyć, chociaż nie miała mu nic do zarzucenia.
- Idę pogadać z mężczyznami. - Roześmiał się
i wreszcie wciągnął koszulę przez głowę. - Wypić kie
liszek wódki. Dwa kieliszki wódki. Wiele kieliszków
wódki! I znaleźć jakąś chętną kobietę!
- Niech żaden się nie waży przyprowadzać tu kobiet!
- rzucił ostrym tonem Petri. - Nie mieszam się do te
go, ile ich macie, ale tutaj ich nie będziecie sprowadzać!
- Nowe zasady? - spytał przeciągle Aleksanteri.
Tapio i Markku spojrzeli badawczo na Petriego.
- Co sprawiło, że stałeś się taki delikatny? - zdu
miał się Aleksanteri. - Pamiętam, jak w zeszłym ro
ku pewna osoba sama...
Petri przerwał mu:
- W zeszłym roku to było w zeszłym roku. Teraz
są z nami dzieci. Nie chciałbym, żeby były świadka
mi nieprzyzwoitych scen!
Aleksanteri wzruszył ramionami. Lubił denerwo
wać Petriego. Czasem docinał również Raiji. Trochę
go bolało, że go odtrąciła. Nie wierzył, że jakaś ko
bieta jest w stanie sprawić, by czuł się przez nią oszu
kany, ba, zawiedziony - było przecież tyle innych.
Lecz od kiedy poznał Raiję, wszystko się zmieniło.
To bolało.
Wiele go kosztowało, by pokazać twarz dawnego
Aleksanteriego - tego, który się tylko śmiał i niczym
nie przejmował, dopóki nie spotkał czarnowłosej,
drobnej kobiety, mającej w sobie tyle ognia i serce
z lodu.
Lecz nikt nie może się o tym dowiedzieć. A już na
pewno nie ona.
- My, młodzi, idziemy odetchnąć morskim powie
trzem - rzekł dziarsko, pewien, że bracia Koski podążą
za nim. - Mniemam, że Petri zrobił się tak porządny,
że nie weźmie udziału w niczym, co mogłoby zostać
uznane za nieprzyzwoite.
Petri tylko wzruszył ramionami, nie dał się wypro
wadzić z równowagi.
Aleksanteri posłał Raiji znaczące spojrzenie.
Dobry Boże, jakże silny ból ściskał go w piersi, kie
dy tak po prostu od niej odchodził! Przecież tylko jej
pragnął!
- Ojciec Aalto liczy pewnie na to, że nie będzie mu
siał szukać ani zbyt długo, ani zbyt daleko...
- Wynoś się stąd do diabła! - zagrzmiał Petri i ro
zejrzał się za czymś, czym mógłby rzucić w dowcipni
sia. Niczego nie znalazł i Aleksanteri zdążył czmych
nąć i zatrzasnąć drzwi, zanim Petri miał na języku no
we przekleństwo. - Gówniarz jeden - mruknął tylko.
- Nie musisz się mną przejmować - odezwała się
Raija, nie patrząc na niego. Nie była w stanie spojrzeć
mu w twarz po tym, co zasugerował Aleksanteri.
- Tobą?
Raija czuła jego karcący wzrok.
- Dlaczego, u diabła, miałbym się tobą przejmo
wać? O ile zdążyłem zauważyć, do tej pory potrafi
łaś sama o siebie zadbać.
Przerwa, zanim zaczął mówić dalej, wydawała się
długa.
- Jednak nie jesteś sprytna aż tak bardzo, jak są
dziłem.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Musiała spytać, musiała podnieść wzrok. Musiała
napotkać jego badawcze, surowe spojrzenie.
- Powinnaś pozwolić, by Aleksanteri sam zdecydo
wał, kiedy to skończyć. Nie przywykł, by go pozba
wiać czegoś, co ma już w garści. Teraz zatruje ci życie.
Raija wyprostowała się:
- Niewiele mnie to obchodzi - odparła oschle. -
Poza tym nie można skończyć czegoś, co się nigdy
nie zaczęło.
Petri łagodnie potrząsnął głową.
- Nie spałem tamtej nocy. Żyję już wystarczająco
długo, by się domyślić, że ktoś taki jak Aleksanteri, męż
czyzna, mimo pewnych cech dziecka, i taka kobieta jak
ty, nie zrywają kwiatków, kiedy znikają na pół nocy.
Raija poczuła taką złość, że nawet się nie zaczer
wieniła.
- A ja żyję już wystarczająco długo, by zdawać so
bie sprawę z tego, co robię, Petri.
Zauważyła, jak drgnął jeden z jego policzków, lecz
nie miała pojęcia dlaczego. Petri odwrócił się, tak że
nie mogła dojrzeć jego twarzy.
- Mam piętnastoletnią córkę, Paivi, która mówiła
tak samo - odezwał się w końcu. - O swym związku
z Aleksanterim. Omal nie zostałem dziadkiem...
Raija przełknęła ślinę.
Oczywiście uwierzyła mu. Nie miał żadnego po
wodu, by ją okłamywać.
- Czy on o tym wie?
Petri podniósł głowę. Napotkał pytający wzrok
Raiji. Kobiety, która go rozumiała, ponieważ sama
była matką.
- Nie - wzruszył ramionami. - To byłoby bez sen
su. I tak by się wyparł. No i - dodał sucho - Paivi raz
na zawsze straciłaby dobrą opinię. Gdyby Aleksante
ri się dowiedział, że dziewczyna zaszła w ciążę, lecz
ją usunęła, opowiedziałby o tym dalej.
Raij a wiedziała, co znaczy dobra opinia. Nigdy jej
nie miała.
- I co się stało? - spytała, nie z czystej ciekawości,
ale ponieważ mu współczuła.
- Moja córka znalazła kobietę, która pomogła jej
się tego pozbyć...
Raiję przeszył dreszcz. Ten ogromny, silny męż
czyzna pobladł na twarzy.
- Paivi omal nie straciła przy tym życia. Eija wy
rzucała mi, że to moja wina. Że to ja ściągnąłem Alek-
santeriego do naszego domu...
- Dlaczego zgadzasz się, by nadal z tobą pływał?
- Należy do rodziny. Bardzo dalekiej. A u nas
wszyscy pomagają sobie nawzajem, niezależnie od
okoliczności. Poza tym, kiedy przebywa ze mną, je
stem pewny, że żadnej z drogich mi osób nic z jego
strony nie grozi...
Raija skrzywiła się. To mało przekonujące wytłu
maczenie.
- Ja naprawdę potrafię się sama pilnować - rzekła
cicho.
Petri spojrzał na śpiące dzieci.
- Wygląda mi na to, że nie zawsze. Santeri jest
w stanie pobłogosławić cię jeszcze jednym. Jeżeli mu
na to pozwolisz.
Dzięki tej rozmowie Petri wydał się Raij i bardziej
przystępny. Wreszcie odważyła się na niego spojrzeć.
Wstała i podeszła kilka kroków bliżej. Usiadła na
brzegu jego koi. Nie odrywała od niego wzroku.
Był w tym samym co wcześniej ubraniu, ale w od
różnieniu od trzech pozostałych, umył się. Raija wy-
korzystała tę sposobność, by przyjrzeć mu się spod
przymkniętych powiek.
Przyznała w duchu, że nie musiał się wstydzić swe
go ciała.
Po chwili wahania zdobyła się na szczerość.
- Dlaczego robisz wszystko, by pokazać mi, że
uważasz mnie za szmatę? - spytała. Nie krępowała się
mówić o tym, o czym kiedyś nawet nie miała odwa
gi pomyśleć. - Dlaczego chcesz, bym czuła się jak jed
na z tych dziewcząt, których poszedł szukać Aleksan-
teri? Nie jestem taka, Petri. Mów, co chcesz, ale taka
nie jestem.
Nie odpowiedział. Starał się wyglądać na zaskoczo
nego. Zdziwionego. Chciał, by uwierzyła, że nie ro
zumie, do czego ona zmierza. Znowu dostrzegła, że
jeden z jego policzków drgnął. Widziała, jak drży
mięsień przy skroni. Bardziej czuła, niż słyszała, że
jego oddech zmienił rytm.
- To nie tylko z powodu twojej córki i Aleksante-
riego, prawda?
Raija wiedziała, że się nie myli. Była tego tak pew
na, że odważyła się zapytać.
- Bo jesteś taki sam, Petri. - Przełknęła ciężko. -
Próbujesz mnie upokorzyć, ponieważ nie różnisz się
wiele od niego. Ponieważ byłeś wtedy w stanie zro
bić to samo... - Raija spuściła wzrok i zaczerpnęła po
wietrza: - Ponieważ chciałeś być na jego miejscu tam
tej nocy.
Głos Petriego zaskrzypiał jak piasek na brudnych
deskach:
- Masz o sobie wysokie mniemanie.
Roześmiał się, ale jego śmiech nie zabrzmiał prze
konywająco.
- Dlaczego na mnie nie patrzysz? - ciągnęła dalej.
- Dlaczego nie wymawiasz mego imienia? Czy są
dzisz, że jest w nim jakaś magia? Boisz się tego? Dla
czego się tego boisz, Petri?
- Nie boję się...
Nadal jednak na nią nie patrzył.
- Petri...
Wiedziała, że wyprowadziła go z równowagi, wy
mawiając jego imię. To dlatego tak zdradziecko drżał
mu policzek.
Prawie go dotykała, jej kolano mogło w każdej
chwili trącić jego kolana. Gdyby nieznacznie się po
ruszyła, mogłaby uczynić pierwszy krok...
- Nie dotykaj mnie!
Czy potrafił również czytać w myślach?
Nie przesunął się, trwał uparcie w tej samej pozy
cji, jak gdyby zapuścił korzenie, lecz mimo to prze
prowadził między sobą i Raiją wyraźną granicę.
Utworzył przepaść między swoim i jej ciałem.
- Dlaczego nie?
Raija uniosła dłoń, chciała ją położyć na jego dło
ni, lecz Petri gwałtownie wstał.
Energicznie przeszedł między kojami. Zatopił za
ciśnięte pięści w kieszeniach. Wyszarpnął jedną rękę
i odgarnął grzywkę z czoła. W następnej chwili wło
sy opadły z powrotem - zawisły pewnie nad brwia
mi, tak jak zwykle.
Pod cienkim materiałem koszuli rysowały się na
pięte mięśnie. Rękawy, podwinięte do łokcia, ukazy-
wały jeszcze wyraźniej mocno naprężone ścięgna.
Wreszcie uniósł głowę. Odwrócił się do Raiji. Mo
gło to zająć najwyżej kilka sekund, lecz jej wydawa
ło się całą wiecznością.
Widziała, jak się poddaje. Jak przestaje udawać.
Ssanie, które czuła w żołądku, omal jej nie zabiło.
- Dobrze - odezwał się cicho. Stał przed nią z pię
ściami nadal ukrytymi w kieszeniach, ale już nie tak
spięty. Jego ciało, drżąc, powoli się odprężało. - Alek-
santeri trafił. Swoją niewyparzoną gębą trafił tym ra
zem wyjątkowo celnie. A i ty powiedziałaś prawdę.
Nie mogę nic dodać. Nic więcej, chociaż to się może
wydać idiotyczne. Dokładnie opisałaś to, co czuję.
Tak czuję. Przyznaję to. I co? Co z tego masz? Czy
daje ci to jakąś satysfakcję, że zmusiłaś mnie, żebym
się do tego przyznał?
Mężczyzna, który całymi dniami się do niej nie od
zywał, teraz nie dopuszczał jej do głosu.
- Gdybyś nie traktował mnie z taką wyższością, ni
gdy bym nie zgadła - odparła cicho.
Spojrzał na nią zrezygnowany.
- Aleksanteri widział to - rzekł oschle i usiadł cięż
ko obok Raiji, zachowując spory odstęp. - Zachowy
wałem się jak idiota. Bardzo żałuję. - Uśmiechnął się
blado: - Nigdy nie powinienem ci się do tego przy
znać, prawda?
Raija głęboko wciągnęła powietrze.
- Słyszałeś, żebym się skarżyła?
Petri przyjrzał się jej dokładniej. Patrzył na nią, że
by się upewnić, że dobrze zrozumiał.
- Chyba tak nie myślisz.
Raija skinęła głową.
Tkwiło to w niej przez cały czas. Ukryte. Czeka
jąc na odpowiedni moment.
Od chwili, kiedy Petri wypełnił sobą ziemiankę na
odludziu, czuła to. Jak słaby pomruk. Niespokojny.
Jednak to zdusiła. Odsunęła od siebie. Nie chciała
się do tego przyznać.
Wykorzystała objęcia Aleksanteriego i z lekkim
sercem je odrzuciła.
Dlaczego?
Potajemnie przyglądała się innemu. Obserwowała
go ukradkiem. Gdyby zamknęła oczy, mogłaby sobie
przypomnieć całe mnóstwo szczegółów dotyczących
Petriego.
Dlaczego?
- Nie wolno ci tak mówić! - rzucił Petri zrozpa
czony. - Nie wolno ci tak mówić, słyszysz? Nie chcę
o tym wiedzieć...
Zaczerpnął powietrza i z drżeniem je wypuścił.
- Jestem taki stary. Tak bardzo stary, że mógłbym
być twoim ojcem...
- Niezupełnie.
- Mam trzydzieści pięć lat...
- To za mało - stwierdziła.
- Jestem żonaty...
Raija wzruszyła ramionami:
- I co z tego? Ja też nie jestem wolna. Nie mówię,
że chciałabym wyjść za ciebie, mówię...
- Nic nie mówisz! - Zamilkł na dłuższą chwilę. -
Już nigdy tak nie pomyślę...
Raija przytuliła dłoń do jego policzka. Wzruszony,
schwycił jej rękę i przycisnął jeszcze mocniej do twa
rzy, a potem wiele razy pocałował. Obsypał żarliwy
mi, gorącymi pocałunkami.
Różnił się od Ałeksanteriego, jak tylko jeden czło
wiek może się różnić od drugiego.
Wolną ręką objął Raiję za talię. Przyciągnął ją do
siebie i przycisnął do silnej, szerokiej piersi.
Drugą ręką ściskał jej dłoń między bijącymi serca
mi obojga.
- Raija - rzekł z nabożeństwem w głosie.
Do tej pory starał się nie wymawiać jej imienia, sta
rannie tego unikał. Nie rozumiała dlaczego aż do
chwili, kiedy Ałeksanteri naprowadził ją na trop.
Uśmiechnęła się do pochylonej nad nią zdumionej
twarzy. Tak blisko, tak cudownie blisko.
- O nieba, Raija!
Rozwarł jej usta swymi wargami. Był głodny i spra
gniony i o wiele bardziej namiętny, niż by go o to po
dejrzewała. Cofnął głowę. Nie za bardzo. Nadal po
chylał twarz tak blisko, że Raija czuła na swoim po
liczku ciepło jego oddechu.
Dotknął swym czołem jej czoła.
- Jesteś głupim, starym dziadem, Petri Aalto - rzekł
ponuro sam do siebie.
Raija pokręciła głową.
Wtuliła twarz w jego szyję. Dotknęła policzkiem
pulsującej tętnicy. Pocałowała ją lekko, aż jęknął ci
cho.
- Dlaczego Ałeksanteri? - spytał. - Dlaczego nie ja?
- Ałeksanteri okazał zainteresowanie - odparła Ra
ija. - A ty nie.
- Jakże bym mógł?
- Nie myśl o Aleksanterim! - poprosiła.
Petri ukrył twarz we włosach Raiji.
- Łatwo powiedzieć. Sprawiasz, że czuję się taki
głupi, znowu bardzo młody. Tak łatwo mnie zranić.
Siedziałem wtedy przy ognisku całą noc, nie wiedzia
łaś o tym, Raiju...
Kiedy po raz pierwszy wymówił jej imię, przeła
mał barierę. Teraz chciał je powtarzać jak najczęściej.
- Wyobrażałem sobie was razem. Wszystkie te
opowieści, którymi Aleksanteri się przechwalał przez
wiele lat, ożyły. Zastanawiałem się, czy któreś z tych
praktyk stosował wobec ciebie... - Westchnął ciężko.
- Zadręczasz sam siebie - rzuciła Raija. - Nigdy ci
nie opowiem, co zaszło między mną a Aleksanterim.
Ani tobie, ani nikomu innemu. Nikogo nie powinno
to obchodzić.
- Myślę o tobie i innych mężczyznach - mówił da
lej Petri. - O wszystkim, co opowiadałaś. O wszyst
kich imionach, które nie mają dla mnie twarzy...
- To już przeszłość - stwierdziła Raija. - Ja nie py
tam o Eiję, prawda? Nie pytam cię, czy miałeś inne.
Aleksanteri zresztą i o tym wspominał...
- Kupowane i opłacane ciała się nie liczą - zapro
testował. - Ja także czułem się tu samotny. Także
marzłem. - Zamilkł. - Pozostałem zmarznięty i sa
motny również wtedy, kiedy poszły...
Niechętnie odsunął nieco Raiję od siebie, spojrzał
na nią.
- Czy ja także stanę się tylko jednym z imion
z twojej przeszłości? Kimś, kogo wymienisz, opowia-
dając o swym życiu: „Petri, ten ciemnowłosy, który
był żonaty..."?
- Nie wiem. Nie wydaje mi się jednak, bym cię ko
chała - odparła. - Dla mnie słowo „kochać" jest słowem
świętym. Nie mówię go każdemu. Jest wiele rodzajów
miłości, ale nie sądzę, by łączyła nas choć jedna z nich.
To jest jak iskra. Jak ogień, którego nie mogę ugasić.
- Można go ugasić.
Jego głos przypominał chrapliwy szept. Jego oczy
tak dziwnie płonęły. Szukał wzrokiem jej ust. Unio
sła je ku niemu, błagała w milczeniu, by ją pocałował
- nie prosiła na próżno. Dzielił jej tęsknotę i namięt
ność, pocałował ją, aż jej usta zapłonęły i zaczerwie
niły się jak róże.
N i e pytał o pozwolenie, kiedy podążył ustami
wzdłuż linii, gdzie szyja łączyła się z ramieniem.
Rozpiął bluzkę Raiji do ostatniego guzika pośrod
ku piersi, zdecydowanie zsunął z ramion szelki suk
ni. Całował każdy odsłonięty skrawek skóry.
Raija nie mogła nie odpowiedzieć na ten przypływ
namiętności. Rozbudził ją, a nie umiała tylko brać.
Pod rozpiętym kołnierzykiem koszuli Petriego było
jeszcze kilka guzików. Rozpięła je szarpnięciem, a na
stępnie pokryła jego pierś pocałunkami. Lekkimi, drob
nymi odciskami warg. Objęła mocno szerokie ramiona.
Petri nie posunął się dalej. Jego usta ześliznęły się
z miękkiej skóry Raiji.
Niemal po ojcowsku zaciągnął szelki na miejsce.
Raija czuła się niemal oszukana.
- Przyznaję, że pragnę więcej - rzekł ochrypłym
głosem. Jego oddech nadal był nierówny.
Odsunął jej ręce.
- Nie utrudniaj mi jeszcze bardziej, Raiju! - poprosił.
- Czy to także nazywasz nieprzyzwoitym? - Raija
nie potrafiła ukryć rozczarowania.
Petri zaprzeczył.
- Oczywiście, że nie. Ale nie chcę, żeby chłopcy
odnieśli wrażenie, że każdy może cię mieć. Na razie
nie są pewni, czego się po tobie mogą spodziewać.
Wiemy o tobie i Santerim. Gdyby nas teraz zobaczy
li razem, kiedy wrócą...
Petri nie dokończył.
- Oni długo nie wrócą! - wybuchnęła Raija.
Petri pozostał jednak stanowczy.
- Nie tym razem - szepnął. Zaraz jednak wbrew
własnym słowom przyciągnął Raiję ku sobie. - Pra
wie nie mam odwagi cię tknąć - wyznał.
- Zrób to!
Raija sama rozwiązała górę sukni, po czym całkiem
ją zdjęła. Pozwalała Petriemu się dotykać. Chciała, by
zapamiętał ją dotykiem rąk.
Wśliznęli się pod skórę na pryczy.
Wszelkie postanowienia się rozwiały.
Usta obojga nie chciały się rozstać, ręce znalazły
tak wiele.
- Jeżeli to nie jest miłość, to mam nadzieję, że nigdy
nie będę kochał - jęknął Petri. - Umarłbym od tego.
- Nie mów tyle.
Raija jedną ręką obejmowała Petriego za szyję,
drugą zaś niemal niepostrzeżenie rozluźniła pasek je
go spodni. Petri zauważył to, ale nie znalazł żadnego
powodu, by zaprotestować.
Było cudownie. Po prostu cudownie.
Nie mógł się powstrzymać, by nie wsunąć ręki pod
spódnicę. Napotkał ciepłą, nagą skórę. Zakręciło mu
się w głowie, kiedy się zorientował, że pod spódnicą
i koszulą Rai ja nic więcej nie ma.
Nie zdążył okazać swego zdumienia. Ona nawet
o tym nie pomyślała.
Po prostu nie mogli się od siebie oderwać. Oboje
poczuli iskrę, która rozpaliła szalejący ogień. Pożar.
Dawno już byli gotowi, kiedy Petri ułożył się nad Ra-
iją i powoli w nią wszedł. Znaleźli wspólny rytm i po
prowadzili się nawzajem w niepohamowanej namiętno
ści ku apogeum, które przeżyli wspólnie. Razem.
Nie wypuścił jej z objęć.
Chciał ją przytulać. Bał się, że ją straci. Pragnął
chłonąć wszystko, co przypominało Raiję i tę krótką
podróż do niezwykłego i cudownego raju.
- Czy to już koniec między nami? - spytał cicho. -
Tak jak z tobą i Aleksanterim?
- Wiesz dobrze, że jesteś zupełnie inny niż on. Nie
wiem, czy kiedykolwiek zdołam się od ciebie uwolnić.
4
Potem musieli udawać. Okazało się to trudne i bo
lesne. Nikt nie mógł się dowiedzieć. Nikt nie mógł
się niczego domyślić.
Raija była jedyną kobietą w tym świecie mężczyzn
- w świecie, w którym kobieta kojarzyła się tylko z jed
nym, a nie było to ani gotowanie, ani koleżeństwo.
Petri usłyszał wiele pieprznych komentarzy, kiedy
wyszło na jaw, że ma gościa w baraku.
- Petri robi, co może, żeby zadowolić swoją zało
gę - uśmiechali się gruboskórni rybacy, pocierając
w zamyśleniu brody.
- Jak tam, czy wam się nie znudziła? Może daliby
ście innym skosztować trochę jej jędrnego ciała dla
odmiany od tych suchych dziwek, urzędujących tu co
roku...
- Raija nie jest taka, jak myślicie. - Oczy olbrzy
ma znad Zatoki Botnickiej ciskały iskry.
- Możemy myśleć to, co nam się podoba...
Mężczyźni śmiali się, ani przez moment nie wie
rząc w to, by Petri albo któryś z jego załogi nie tknął
dziewczyny. Nie rozumieli tylko, dlaczego robią z te
go taką tajemnicę.
Baba pozostanie babą. Nie widzieli żadnego powo
du, dla którego tamci mieliby się zapierać w żywe
oczy po to tylko, żeby oczyścić imię kobiety - kobie
ty, która w dodatku przyszła razem z rybakami,
Aleksanteri stał się podejrzliwy.
Obserwował Raiję i Petriego kątem oka. Bezwstyd
nie podsłuchiwał ich rozmowy, kiedy sądzili, że są sa
mi. Wracał niespodziewanie, kiedy wszyscy byli pew
ni, że wyszedł na dłużej.
Ale niczego nie wskórał.
Tej soboty połów się nie udał.
Wypłynęli, kiedy jeszcze perliła się nocna rosa.
Wcześnie, lecz nie byli pierwszymi na morzu.
Złowione ryby rzucały się ciężko na dnie łodzi, się
gały im ledwie do kostek.
- Mało, żeby świętować - zauważył Petri.
Zapadała już noc. Nie jedli cały dzień.
Aleksanteri roześmiał się głucho:
- Mówisz, świętować. Ty, który jako jedyny z nas
się nie bawisz. Siedzisz tylko w baraku. Nie dowcipku
jesz z innymi i nie chodzisz na tańce. Nie rozglądasz
się za dziewczętami, a tym bardziej nie myślisz o czymś
więcej. Nie rozmawiasz z innymi chłopakami. Nawet
się nie napijesz. Jak tak dalej pójdzie, będziesz się mu
siał wkrótce postarać o sutannę i koloratkę.
Aleksanteri zamknął powieki i złożył dłonie -
przez chwilę przedrzeźniając towarzysza. Potem rzu
cił się do wioseł, starając się rozładować napięcie.
- Dobrze mi z tym - odparował Petri.
- Właśnie to mnie dziwi: wydajesz się zadowolony,
chociaż, o ile wiem, nie jesteś taki święty. Przyznaj
się, że bawicie się cholernie dobrze...
- Jesteś na fałszywym tropie, Aleksanteri!
- Nie wmawiaj mi, ojcze Petri, że i tobie nie ciek
nie ślinka na jej widok. Dobrze cię znam, stary,
i wiem, że zawsze miałeś oko na kobiety.
- Dlaczego zawsze myślisz, że wszyscy są dokład
nie tacy jak ty? - westchnął Petri. Zaraz jednak sobie
uświadomił, że znalazł się na cienkim lodzie. Powi
nien być ostrożny, bardzo ostrożny.
- Jeżeli się do niej jeszcze nie dobrałeś - mówił da
lej Aleksanteri poufałym tonem - to musisz na chwi
lę zapomnieć o nieśmiałości. Jest naprawdę gorąca.
I tobie powinno się to spodobać...
- Okazałbyś jej więcej szacunku - rzekł twardo Pe
tri. Kostki jego dłoni zbielały na rękojeści wiosła
i Aleksanteri zastanawiał się, czy udało mu się trafić
w czuły punkt towarzysza.
- Więcej zainteresowania z twojej strony trafiłoby
bardziej w jej gust - uśmiechnął się Aleksanteri z nie
bezpiecznym błyskiem w oku. - Dziewczyna musi
wprost usychać z tęsknoty. Wkoło roi się od męż
czyzn, ale żaden z nich nie jest na tyle dojrzały, by
zaproponować poważną grę.
- Jest tyle innych, z którymi możesz się zabawiać -
rzucił lodowatym tonem Petri. - Trzymaj swoje łapy
z dala od Raiji, bo inaczej pożegnasz się z naszą załogą.
Aleksanteri zrozumiał, że nie są to czcze pogróżki.
- Doprawdy nie wierzę, że nic cię z nią nie łączy -
rzekł. - Pewnego dnia będę mógł to udowodnić.
- Nie sądzę - odparł Petri, lecz w głębi ducha nie
czuł się wcale bezpieczny.
Dali początek czemuś, czego nie byli w stanie za
trzymać. Żadne z nich nie wiedziało zresztą, czy te
go chciało.
Byli czujni jak nocni złodzieje. Musieli zachowy
wać się tak cicho, żeby nie pobudzić dzieci. Działać
tak szybko, żeby nikt ich nie zaskoczył. Ukradkowe
spojrzenia. Pośpieszne pocałunki. Szybkie ruchy rąk.
Nerwy w nieustannym napięciu, ciągła gotowość, że
by usłyszeć każdy podejrzany dźwięk. Zdążyć odsko
czyć od siebie na odgłos kroków na zewnątrz. A po
tem odnaleźć siebie znowu. Rozmawiać cicho, nie dać
się porwać na tyle, by osłabić czujność. Gdyby nie cu
downa świadomość, że mają siebie, żadne z nich nie
zniosłoby takiego życia.
Takie poczucie jedności pomagało im w świecie, do
którego żadne z nich w pełni nie pasowało.
Pomagała im świadomość, że to, co trudne i bole
sne, może znaleźć ujście. Że mogą dzielić tę odrobi
nę radości i wspólnie cieszyć się pojedynczymi pro
mykami słońca.
- Dziś wieczorem na nabrzeżu są tańce - powie
dział Aleksanteri do Petriego, kiedy po powrocie
zmywali z siebie słoną wodę.
Raija dostała swoją zasłonę, nie musiała się nawet
wybierać po nią do Vardo. Petri się o to postarał. Ka
wałek materiału, przewieszony w poprzek baraku,
dawał odrobinę intymności. Raija mogła oddzielić
dzieci od tego, czego nie powinny oglądać. Mogły jed
nak nadal wszystko słyszeć, a Elise i Maja zaczynały
już rozumieć większość fińskich słów i zwrotów.
Również mężczyznom zasłona umożliwiała wiek-
szą swobodę. Chociaż żaden z nich nie krępował się
zdejmować koszuli na oczach Raiji, to jednak mycie
się w obecności kobiety mężczyźnie nie przystało.
- Zawsze dobrze tańczyłeś - dodał Aleksanteri.
W jego głosie nie było kpiny, ale raczej odrobina za
zdrości. - Sam mówiłeś, że wyruszasz na połowy rów
nież po to, żeby znowu móc tańczyć. Odkąd Eija sta
ła się taka religijna...
- Zostaw Eiję w spokoju!
Petri namydlił włosy ku wielkiej uciesze pozosta
łej trójki.
- O, Petri na pewno wybiera się na tańce - uśmiech
nął się jeden z braci Koski. - Tak dokładnie nie mył
się nawet na Boże Narodzenie.
Petri nie odezwał się ani słowem. Wycierał się,
drżąc z zimna, bo choć nieustannie podtrzymywali
ogień w palenisku, wieczorami, kiedy wiało od mo
rza, w baraku robiło się chłodno. Lodowaty oddech
nie łagodniał aż do połowy lata, a do tego jeszcze bra
kowało trochę czasu.
Raija wyśliznęła się ze swego kąta. Starała się nie
rzucać w oczy, lecz żaden z mężczyzn nie omieszkał
zwrócić na nią uwagi.
Odgarnęła włosy z twarzy i związała je na karku
w węzeł. Choć starała się wyglądać skromniej niż
zwykle, nieświadomie podkreśliła ładne rysy twarzy.
Zazwyczaj zwracano uwagę na jej włosy, teraz każdy
mógł zobaczyć jej piękne usta, nos, oczy. Nawet
smutne codzienne ubranie nie mogło tego ukryć. Zi
ma i tułaczka sprawiły, że zeszczuplała i nabrała siły,
choć jeszcze niedawno obawiała się, iż będzie gruba
jak właścicielka kramiku. Teraz znowu była wiotka
niczym dziewczynka - nie tak bardzo różniła się od
tej, której nie mógł się oprzeć Mikkał owego lata, kie
dy ich losy potoczyły się w odmiennych kierunkach.
Petri zdawał się nie zauważać jej obecności. Usunął
się tylko nieco w bok, żeby mogła przejść do garnka.
Uczynił to jednak na tyle wolno, że trąciła go łokciem.
Prawie niedostrzegalne, naturalne dotknięcie.
Przypadkowe.
Tak inni powinni to zrozumieć.
Raija wykazała się sprytem - uśmiechnęła się tyl
ko nieznacznie. Niby przepraszająco, tak jakby się
uśmiechnęła do każdego.
Nie zwrócił na nią uwagi. Pozostał niewzruszony,
stanowczy i bardzo pewny siebie.
Szybko włożył czystą koszulę. W rogu baraku pię
trzyły się robocze ubrania.
Raija wystawiła na zewnątrz balię, w której w koń
cu powinny wylądować. Całe niedzielne przedpołu
dnie zamierzała stać z rękami po łokcie w wodzie,
ugniatając rzeczy do czysta. Mężczyźni twierdzili, że
niepotrzebnie, ale dziewczyna upierała się przy swo
im. Nawet robocze ubrania nie powinny tak zarosnąć
brudem, żeby same stały.
Petri wiedział, że Aleksanteri nieustannie ich ob
serwuje. Nie miał do niego zaufania.
Po pierwsze dlatego, że Santeri mógł o wszystkim
powiedzieć Eiji. Lecz o wiele bardziej Petri obawiał
się tego, że tamten mógł zaproponować Raiję jako ta
nią rozrywkę całej flocie rybaków.
Aleksanteri nie lubił być odtrącany. A do tego jesz-
cze przegrać z kimś tak dobrze sobie znanym, jak Pe-
tri! Byłby zdolny uprzykrzyć Raiji życie.
Petri zapiął skórzane spodnie. Lubił je. Były mięk
kie, dobrze układały się wzdłuż ciała, nikt nie mógł
poznać, czy są brudne, były niezniszczalne - a Raija
powiedziała, że ładnie w nich wygląda.
- Porządna sauna! - westchnął Aleksanteri. - Wie
le bym dał za porządną saunę!
Nawet Raiji zabłysły oczy. O n a także rozumiała tę
tęsknotę.
Jedli z pośpiechem. Przełykali zupę ugotowaną
z ryb i mąki. Wlewali ją w siebie, choć groziło to wy
paleniem wnętrzności.
- Trzeba nabrać sił, kiedy się chce świętować -
stwierdził Aleksanteri. - Co ty na to, Petri? Chyba nie
po to cały ten szyk, żeby siedzieć w domu? A może jest
ktoś, komu się chcesz pokazać z najlepszej strony?
Raija przyzwyczaiła się już do tych przekomarzań,
ale i ją one męczyły.
Za wszelką cenę należało utrzymać związek z Pe-
trim w tajemnicy. Nic nie mogło się wydać. A to by
ło bardzo trudne.
Bardzo impulsywnej z natury Raiji tłumienie
uczuć sprawiało prawdziwy ból.
Nie mogła zapomnieć dla Petriego o Mikkalu, ale
odnosiła wrażenie, że właśnie od Petriego mogła
oczekiwać niemal tego, co tylko Mikkal byłby w sta
nie jej dać.
Gdyby mu na to pozwoliła, ten surowy, postawny
mężczyzna mógłby stać się dla niej kimś o wiele wię
cej niż Reijo.
To ją przerażało.
Znali się tak krótko.
Wszystko wydawało się takie nierealne.
- Dziś wieczorem przedstawimy innym Raiję -
rzekł nagle Petri.
Raija znieruchomiała. Co miał na myśli?
Z kamienną twarzą spojrzał jej w oczy. Jakże po
trafił być zimny!
- Pójdziemy na nabrzeże wszyscy razem - mówił
dalej Petri. - Każdy z was musi ją traktować z sza
cunkiem. Ten, który postąpi inaczej, będzie miał póź
niej ze mną do czynienia.
Zapadła cisza.
- Jeżeli jakiś z rybaków weźmie Raiję za kogoś in
nego, naszym obowiązkiem będzie wyprowadzić go
z błędu. Za wszelką cenę.
Raiji to się nie podobało.
- Nie chcę, byście mnie pokazywali.
Petri westchnął. Z powagą położył swoją wielką dłoń
na obu jej dłoniach. W tym całkiem naturalnym geście
nikt nie mógł dopatrywać się niczego szczególnego!
Raiję przeszył dreszcz. Dreszcz rozkoszy. Minęło
wiele dni od czasu, kiedy jej dotykał. Brał ją w ramio
na. Wczesnym rankiem lub późnym wieczorem. Te
raz, po połowach, mężczyźni byli tak zmęczeni, że
zasypiali, zanim zdążyli zdjąć buty. Mógł jej tylko
przesłać spojrzenie. Szybkie spojrzenie, zanim kto
kolwiek coś zauważył.
Zapomniała, jak to jesc Ze jego ręka jest taka ciepła.
Podniosła wzrok. Nie mogła inaczej. Pragnęła dać
mu do zrozumienia, że jest przeciwna temu, co za-
proponował. Nie wiedziała, czego się nasłuchał, co
zmusiło go do takiej decyzji. Nie rozumiała tego.
Wszystko się w niej buntowało.
- Ja nie chcę!
- Nie sprzeciwiaj się i nie zachowuj jak dziecko!
Aleksanteri mrugnął do niej. Porozumiewawczo.
Gdyby wiedział, co Raiję łączy z Petrim...
- Prawie nie wychodzisz z domu, kiedy mężczyź
ni są na lądzie - rzekł Petri.
Ciemne oczy patrzyły prosto na nią. Raija sądziła,
że potrafi w nich dojrzeć ciepło i czułość, lecz teraz
nie była tego pewna. Być może starał się to ukryć.
A może tylko to wymyśliła?
- Mówią o tobie. Mówią więcej, niż potrafisz so
bie wyobrazić, więcej niż wypada. W końcu któryś
z nich okaże się tak ciekawski, że postanowi sam się
przekonać, jak jest naprawdę. Nie chciałbym ryzyko
wać spotkania z całą hordą mężczyzn przekonanych,
że jesteś do ich usług jak inne kobiety, które tu wi
dzą... które z tego żyją.
- I chcesz temu zapobiec, zabierając mnie na zaba
wę, która jest jednym wielkim pijaństwem?
- Staniesz się mniej tajemnicza. Przestaną o tobie
tyle gadać!
Raija potrząsnęła głową.
Petri wypuścił jej ręce.
- Nie mogę zostawić dzieci.
Petri westchnął. Zagrał kartą, której nie miał za
miaru wykorzystać:
- Robiłaś to już wcześniej, prawda? Aleksanteri
może chyba to potwierdzić?
Zraniona i zła spojrzała na niego. Petri był nieustę
pliwy. Jeden z jego policzków lekko drgał. Tak do
brze znała ten tik.
Aleksanteri zauważył to. Jego oczy zwęziły się, kie
dy dostrzegł rozczarowanie Raiji. Na moment się za
pomnieli.
Czymś mi tu pachnie, pomyślał. Pachnie czymś
więcej niż zepsutą rybą.
- Nie bój się - zwrócił się do Raiji. - Wszyscy tam idą,
żeby się rozerwać. Chyba że ty i Petri zamierzacie sie
dzieć w domu i patrzeć na siebie przez kolejny wieczór.
Żadne z nich nie spytało, co chciał przez to dać do
zrozumienia. Aleksanteri uznał ich milczenie za błąd.
Ale to jeszcze niczego nie dowodziło.
- Raija włoży piękną suknię i pokaże, jak tańczy -
rzekł beztrosko. W jego oczach pojawił się diabelski
błysk. Uśmiechnął się jeszcze szerzej: - Wciągniemy
balię, żeby się mogła wykąpać. Nie poczuję się urażo
ny. Nie będę ani trochę zakłopotany z tego powodu.
Wzrok Raiji mógłby skruszyć głaz.
Aleksanteri się roześmiał. Petri nieznacznie się
uśmiechnął.
Dziewczyna niechętnie dała się przekonać.
Za zasłoną znalazła jedyną sukienkę, która ocalała
w drodze na wschód. Została uszyta z lekkiego mate
riału, drobne kwiatki o intensywnych barwach pod
kreślały urodę Raiji. Przywoływała wyłącznie dobre
wspomnienia, była to jedna z sukienek znalezionych
w domu Cathariny.
Jedna z najskromniejszych, lecz Raiji i mężczyznom
na surowym wybrzeżu zdawała się wprost cudem.
Raija rozwiązała węzeł na karku, szybko przecze
sała włosy kościanym grzebieniem. Przesunęła palca
mi po bransoletce, którą dostała od Aleksie ja. O przy
pięciu broszki nawet nie pomyślała.
Nie powinna mieszać do tego Mikkala. Nie chcia
ła we wspomnieniach łączyć Petriego z Mikkalem.
I na odwrót. Obaj nigdy nie powinni się o sobie do
wiedzieć.
Obaj znaczyli dla niej zbyt wiele. Byli zbyt szcze
gólni. Bransoletka również została na miejscu.
Petri powiedział, że myśl o tych, którzy przed nim
byli dla Raiji ważni, sprawia mu przykrość.
Chociaż oboje nie stawiali sobie nawzajem żad
nych żądań, był zazdrosny.
Nie mogła dodatkowo przysparzać mu trosk. Za
bardzo go lubiła.
- Wyglądasz cudownie - szepnęła Elise z uznaniem
ze swej koi. Przytulała do siebie Idę, którą miała się
zaopiekować podczas nieobecności Raiji. - Musisz
dziś być wesoła, mamo - mówiła dalej tonem doro
słej osoby. - Już się prawie przestałaś uśmiechać.
Nawet Maja musiała dotknąć materiału sukienki
i objąć Raiję za szyję, zanim pozwoliła matce uści
skać Knuta.
Raija miała wyrzuty sumienia. Dobra matka nie
opuszcza swoich dzieci. Tym bardziej nie z takiego
powodu, jakim są tańce. Tym bardziej nie z takiego
powodu, by w tańcu zarzucić ręce na szyję żonatemu
mężczyźnie. Poczuć znowu jego ciało blisko swego
i nie pragnąć niczego więcej.
Porządne matki tak nie postępują.
Spodziewała się, że mężczyznom spodoba się to,
że się ładnie ubrała.
Ale nie sądziła, że zrobi na nich tak ogromne wra
żenie. Nie pomyślała, że minęło wiele miesięcy od
czasu, kiedy po raz ostatni widzieli kobietę, którą
mogli traktować z pewnym szacunkiem. A już tym
bardziej nie przywykli do tego, żeby kobiety tak się
stroiły. Raija zapomniała już o tym, że kiedyś przez
krótki czas była szanowaną żoną wójta, choć nie za
znała wtedy wiele szacunku.
Aleksanteri gwizdnął przeciągle i nie mógł się po
wstrzymać, by nie zmierzyć jej wzrokiem od stóp do
głów.
- Brak mi słów - mruknął, zawiesiwszy wzrok
u rozcięcia przy szyi. Raija zdawała sobie sprawę, że
być może jest zbyt śmiałe, ale nigdy nie potrafiła do
brze szyć, musiało więc takie pozostać.
Bracia Koski tak wlepiali w nią oczy, że wydawa
ło się, iż wyskoczą im z orbit. Obu zapłonęły policz
ki, aż Raija poczuła się zakłopotana.
Na Petriego nie śmiała spojrzeć. Bała się tego, co
może zobaczyć na jego twarzy. Nie zniosłaby jego
pogardy. Oby tylko nie pomyślał, że chce się upodob
nić do tych kobiet, które zarabiały, sprzedając siebie!
Pragnęła jedynie ładnie wyglądać. Przede wszystkim
dla niego. Musiał to zrozumieć!
- O dobry Boże! - szepnął Petri. Na kilka sekund
zupełnie wypadł z roli.
Aleksanteri poczuł, jak budzi się w nim myśliwy.
Zapragnął ponownie zdobyć Raiję. Przekonać się, że
jest w stanie tego dokonać również wtedy, gdy Raija
wygląda piękniej niż kiedykolwiek, kiedy jest bar
dziej pociągająca niż którakolwiek ze spotkanych do
tej pory kobiet.
Petri poczuł, jak na krótką chwilę zamarło w nim
serce. Potem wszystko w nim zapłonęło, a uczucia
stały się tak intensywne, że nie był w stanie nad ni
mi zapanować. Omal nie wyciągnął ramion i nie przy
tulił dziewczyny do siebie. Spojrzał tylko raz na Ra-
iję w tym stroju i to wystarczyło, żeby zupełnie ode
chciało mu się pokazywać ją komukolwiek.
Zapragnął ukryć ją przed całym światem, a przede
wszystkim przed tymi nieokrzesanymi rybakami,
którzy przywitają ją docinkami.
Nie chciał, by jakikolwiek inny mężczyzna ją oglą
dał. To powinno być zarezerwowane dla niego i tyl
ko dla niego.
- Czy to mądry pomysł, żeby zabierać ją ze sobą?
- spytał Aleksanteri, nie odrywając od Raiji wzroku.
- Jeśli wolno mi coś powiedzieć, to stratują nas, Pe
tri. A kobiety wydrapią jej oczy. Nigdy nie zostały
wystawione na podobną próbę sił, a jest wśród nich
kilka takich, które już nie raz przegrały.
- Rai ja pójdzie z nami - rzekł Petri. Jego głos nie
co drżał, mimo że robił wszystko, żeby nad nim za
panować. Odczuwał taki sam lęk jak Aleksanteri, ale
uważał, że już nie ma odwrotu. Chociaż najgorsze
czekało właśnie Raiję. - Z nami będzie bezpieczna.
Aleksanteri odchylił się do tyłu i skrzyżował ręce
na karku.
- Mogę cię zapewnić, Petri, że nie będzie bezpiecz
na, jeżeli będę miał to szczęście, by znaleźć się z nią
sam na sam. Mam też pewne wątpliwości co do jej
bezpieczeństwa, gdy znajdzie się sama z tobą. Dlate
go też będę ją miał na oku. I ciebie...
Raija uważała, że szal nie pasuje do reszty stroju.
Miał zszarzały brązowy kolor, w dodatku był znisz
czony i brzydki. Płaszcz, o który bardzo dbała, wy
dawał się za to zbyt elegancki, chociaż też już nosił
ślady długiego używania. Poza tym był ciepły, zimo
wy, a mieli przecież środek lata.
Petri rozwiązał kłopot w prosty sposób, zarzuca
jąc Raiji na ramiona swą obszerną kurtkę z garbowa
nej skóry.
Dzięki temu dziewczyna nie rzucała się tak bardzo
w oczy. Od razu też stawało się jasne, że nie jest Pe-
triemu zupełnie obojętna.
Naprawdę sprytnie pomyślane, zauważył Aleksan-
teri, kiedy wychodzili razem z baraku.
Raija szła o pół kroku za blisko Petriego, lecz tyl
ko Aleksanteri zwrócił na to uwagę. Tylko on dopa
trzył się w tym czegoś więcej.
- Przypisałeś ją sobie, Petri. Nie przypuszczałem,
że możesz być taki chytry.
- Nie doszukuj się w tym niczego szczególnego!
Raija zmusiła się, by prosto trzymać głowę. To by
ło gorsze, niż sobie wyobrażała.
Chciałaby się ukryć w bezpiecznych objęciach Pe
triego, ale nie mogła.
Jego kurtka dawała cień bezpieczeństwa, lecz nic po
za tym. Chciał jej okazać, że się nią opiekuje, że się o nią
troszczy, ona jednak o wiele bardziej chciałaby poczuć
na swoich ramionach jego rękę niż tę nędzną kurtkę.
Z pewnością nie był jedynym żonatym mężczyzną,
który miał tutaj inną. Mogłaby się założyć o cokol
wiek, że zarówno kawalerowie, jak i żonaci przeży
wali w czasach połowów przygody miłosne.
Być może nie tak poważne jak ta, której Raija i Petri
nie chcieli spojrzeć prosto w oczy, lecz Petri nie był je
dynym, który zdradzał kobietę pozostawioną w domu.
Nieopodal siedział jakiś człowiek z dziwnym instru
mentem strunowym. Lewą ręką przebierał na długiej
szyjce instrumentu, podczas gdy prawą wydobywał
smutną melodię z dużego, okrągłego pudla, trzymane
go na kolanach. Kolory przywiodły Raiji na myśl Jew
gienija i jego żaglowiec, pomalowany - podobnie jak
ten instrument - na najbardziej nieprawdopodobne
kolory. I chociaż jeden odcień zabijał inny, całość spra
wiała radosne wrażenie.
- Co to takiego? - spytała Raija, skinąwszy głową.
Nie chciała pokazywać ręką.
Aleksanteri wzruszył ramionami:
- Myślę, że to rosyjski instrument. Ten człowiek
wygrał go chyba od jakiegoś marynarza. Całkiem ład
nie brzmi. Ale kiedy się tańczy, to i tak nie słychać,
co gra. Czuję się, jakbym był w domu. Prawie.
Zaczynali zwracać na siebie uwagę.
Przez tłum przeszedł szmer, wokół cichły rozmowy,
aż nagle stało się zupełnie cicho. Słychać było jedynie
śpiew fal uderzających o brzeg i delikatne dźwięki ob
co brzmiącego instrumentu. Wkrótce i one ucichły.
Raija jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak nie
swojo. Dookoła skupiło się kilka tuzinów mężczyzn.
Czuła na sobie ich spojrzenia kłujące niczym noże.
Wiedziała, że mierzono ją, oceniano. Czuła, jak ich
pożądliwe oczy rozbierają ją. Nienawidziła tego - nie
nawidziła z całej duszy!
Jedna z rąk wysunęła się, ażeby zsunąć kurtkę z ra
mion Raiji, lecz nie zdążyła jej dosięgnąć.
Petri schwycił brutalnie mężczyznę za nadgarstek.
Wykręcił mu rękę. Twarz miał jak z kamienia.
- O n a nie należy do tego rodzaju kobiet!
Rozległ się śmiech.
Petri puścił rękę mężczyzny i pchnął go w pierś,
tak że tamten runął do tyłu, wpadając w tłum.
Nikt nie odważył się wystąpić w pojedynkę. Petri
był zbyt silny.
- Finowie najwyraźniej nie lubią się dzielić - rzu
cił ktoś z tyłu grupy. Trudno było odgadnąć, kto to
powiedział. - Ale gdyby wam się znudziła...
Śmiech nie budził wątpliwości.
- Pieniądze załatwią wszystko. - Przez tłum prze
cisnął się postawny mężczyzna. Stanął na szeroko
rozstawionych nogach przed Petrim, zmierzył go
spojrzeniem. Był mu niemal równy wzrostem. Wysu
nął dłoń pełną monet. - To powinno chyba ukoić tę
sknotę na jedną noc? - spytał wprost.
Raija poczuła mdłości.
Petri nawet nie mrugnął. Zamachnął się, uderzył
zaciśniętą pięścią i mężczyzna upadł z hukiem. Lśnią
ce monety potoczyły się po ziemi, a wszyscy rzucili
się, żeby je zbierać.
- Raija nie jest taka! - zagrzmiał Petri. - To porząd
na dziewczyna!
Kilka kobiet towarzyszących zwykle rybakom ro-
ześmiało się. Również one dokładnie obejrzały Raiję,
lecz im nie spodobało się to, co ujrzały.
Najlepszym rozwiązaniem byłoby jakoś ją wyeli
minować. Gdyby bowiem i ona sprzedawała się męż
czyznom, tutejszym dziewczętom nie pozostałoby
nic innego, jak się spakować. Lecz jako obiekt wes
tchnień dla rybaków... Niech sobie na nią patrzą, to
tylko zaostrzy ich apetyt na płatną miłość...
- Każdy, kto zapomni, że jest nietykalna, będzie
miał ze mną do czynienia - dodał Petri.
- I ze mną! - Aleksanteri wysunął się krok naprzód.
Stanął po drugiej stronie Raiji. Nie wiedział dokład
nie, dlaczego to uczynił, ponieważ dobrze zdawał so
bie sprawę, że nie ma czego szukać u jej boku.
To za Petrim Rai ja niespokojnie wodziła oczami.
Tapio i Markku poszli w ślady swych towarzyszy.
Zrobili to niemal odruchowo. Niewielu mogłoby się
wystraszyć ich w pojedynkę, lecz razem z Petrim
i Aleksanterim tworzyli tak silną grupę, że zgroma
dzeni wokół rybacy uznali, iż lepiej będzie skupić się
na czymś łatwiejszym do zdobycia. Na kimś, kogo
można nie tylko oglądać, lecz również wolno dotknąć.
- Uderzyłeś Korneliusza z Senji - krzyknął ktoś
z tłumu. - To żądny zemsty szatan, nie daruje niko
mu, kiedy jest pijany.
- Właśnie sobie popił i bardzo się rozjuszył - do
rzucił ktoś inny.
Petri spojrzał na Raiję. W jego oczach krył się nie
pokój.
Aleksanteri poklepał go po ramieniu.
- Nie masz wyboru, stary. Bierz Raiję i ukryjcie się
gdzieś przynajmniej do jutra. Nie chcemy, żeby jakiś
urażony drań zrobił ci coś złego, Petri. Albo na od
wrót. - Skinął głową ku zachodowi: - Tam znajdzie
cie kilka opustoszałych chat. To niedaleko stąd...
- Skąd o tym wiesz?
Aleksanteri uśmiechnął się dwuznacznie:
- Musiałem kiedyś z nich skorzystać. Dobrze mieć
w zanadrzu taką kryjówkę.
- A co z dziećmi?
Aleksanteri wzruszył ramionami:
- Możemy to określić w ten sposób, że my we
trzech zrezygnujemy z dzisiejszych rozrywek i wró
cimy do domu. Nie sądzę, żeby miało się stać coś złe
go, jeśli ten drań nie znajdzie ciebie lub Raiji.
Petri walczył sam z sobą.
Aleksanteri chyba nie wiedział, co im proponuje.
A może jednak?
Poza tym nie chciał okazać się tchórzem. Nie po
winien uciekać przed jakimś pijakiem.
- Korneliusz jest szalony, kiedy sobie wypije - rzu
cił ktoś, kto znal tego awanturnika. - Tej zimy na Lo-
fotach omal nie zamordował pewnego człowieka.
Raija schwyciła Petriego za rękę. Już nie myślała
o zachowaniu pozorów.
- Nie możemy tu zostać - powiedziała. - Nie chcę
patrzeć, jak ktoś cię zabija, Petri!
Jeżeli Aleksanteri miał do tej pory jakiekolwiek
wątpliwości, to teraz był już pewien. Sposób, w jaki
wypowiedziała to imię, mówił sam za siebie.
Zabolało. Potwornie zabolało. Nigdy dotąd nie
czuł niczego podobnego.
Nikt nigdy nie wymówił imienia Aleksanteriego
w ten sposób. Nikt na niego tak nie patrzył. Poczuł
się nagle straszliwie żałosny.
To nie w porządku, że właśnie Petriemu tyle ofia
rowała. Jemu, który miał dom i dzieci, Eiję. Aleksan-
teri dobrze wiedział, jaka była Eija, jakie nędzne było
małżeństwo Petriego. Nie powinien więc zazdrościć
mu ciepła. Zazdrościć mu tego uczucia... Ale to bolało.
- Uciekajcie! - rzekł stanowczo. W jednej chwili
stał się starszy niż Petri. - I niech was tu nie widzę,
dopóki się nie upewnicie, że najbardziej pijany z pi
janych dzisiejszej nocy nie wytrzeźwiał! - Uśmiech
nął się: - I postarajcie się robić to, co ja bym zrobił!
Raija złapała Petriego za rękę. Pociągnęła go za so
bą, chociaż ten nadal nie był pewien, jak postąpić.
Czuła się szczęśliwie nieodpowiedzialna - przynaj
mniej tej jednej nocy.
5
Znaleźli chaty. Jedna wydawała się bardziej zrujno
wana od drugiej, lecz chociaż obie przepuszczały
ogromne ilości świeżego powietrza, to miały jednak
cztery ściany i dach.
Wybrali mniejszą, sprawiającą wrażenie, że wy
trzyma podmuch wiatru, przynajmniej słaby.
- A ja myślałem, że to pomoże nam zachować na
szą tajemnicę! - Petri oparł się ciężko o drzwi. Nie
puszczał rąk Raiji. - Teraz wszyscy wiedzą!
- To nie ma znaczenia.
- Nie chciałbym, żeby myśleli, że jesteś rozwiązła.
- Nie obchodzi mnie, co myślą.
Petri westchnął. Przyciągnął Raiję do siebie. Trzy
mał ją w ramionach, jak tego pragnął od chwili, kie
dy ją ujrzał w tej ślicznej sukience.
- Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu wi
działem - szepnął tuż przy jej policzku.
Raija przymknęła oczy. Czuła się szczęśliwa.
Wszystko inne wydawało się odległe, a Petri był tak
rzeczywisty.
- To, co się stało, ma też swoje dobre strony - po
wiedziała i mocno się do niego przytuliła. - Po raz
pierwszy zostaliśmy sami. Zupełnie sami.
Roześmiał się cicho:
- Teraz, kiedy wszyscy wyobrażają sobie, co robi
my, będę miał chyba duże trudności z robieniem wła
śnie tego.
- Zanim posuniemy się tak daleko, powinniśmy
najpierw rozpalić ogień - zauważyła Raija rzeczowo.
Petri połamał kilka zniszczonych krzeseł, czyniąc
z nich pożywkę dla płomieni.
- Po co nam krzesła? - spytał beztrosko.
Kiedy w chacie zrobiło się jasno, ujrzeli całe jej wy
posażenie: stół, który wyglądał, jakby się miał w każ
dej chwili rozpaść, lawę, sprawiającą wrażenie nawet
dość solidnej i piec. Wzdłuż jednej ze ścian piętrzyło
się siano - widocznie ktoś wykorzystywał kiedyś to
pomieszczenie jako stodołę. Kiedyś, to znaczy daw
no, dawno temu, gdyż siano wyglądało na bardzo
przesuszone.
Petri rozsypał siano na podłodze. Rozsznurował
buty, teraz wyglądał jak młody chłopak.
Raija przywarła do stołu. Tak łatwo było posyłać
ukradkowe spojrzenia. Tak przyjemnie. Zawsze mu
sieli wykorzystywać każdą sekundę, jakby to była ich
ostatnia.
Teraz mieli przed sobą całą noc. Dlatego czuli się
trochę niepewnie i obco.
Uśmiechając się z zakłopotaniem, Petri wyjął z kie
szeni kurtki butelkę owiniętą w skórę. Raija zmarsz
czyła brwi - nie wyczuła w kurtce niczego takiego.
- Koniak - wyjaśnił, wyciągając korek.
Skrzywiła się. Wszystkie mocne alkohole były do
siebie podobne, nie lubiła żadnego z nich.
Ponieważ jednak czuła się równie niepewnie jak
Petri, równie nieporadna w takiej chwili, przełknęła
mały łyk, kiedy podał jej butelkę.
Zapiekło w gardle i w żołądku. Słodkawy smak na
długo jeszcze pozostał w ustach, a słodycze właściwie
lubiła.
- Czy tego pragnęliśmy? - zdziwił się.
Nawet się nie skrzywił, kiedy pił.
Raija skinęła głową.
- Chyba tak.
Petri objął ją ramieniem.
- Nie sądziliśmy tylko, że to będzie takie trudne.
- Nierzeczywiste - dodała Raija. Pociągnęła jesz
cze jeden łyk, który okazał się dla niej za duży. - Spo
ro tego pijesz? - spytała, otrząsając się.
Zaśmiał się, ogromną dłonią przeciągnął pośpiesz
nie po jej włosach, a po chwili zakorkował butelkę
i odstawił w siano.
- Już nie. - Mówił poważnie. - Ale kiedyś tak. Pi
łem wszystko, czym mogłem się upić.
Grzywka opadła mu nisko, kiedy pochylił głowę.
- To prawdziwy powód, dla którego pozwoliłem
Aleksanteriemu zostać w swojej załodze - wyznał. -
Miałem kłopoty i za dużo piłem. To właściwie Alek-
santeri przywrócił mnie do życia. Tłukł moje butelki
i niszczył beczułki. Dzięki niemu zrozumiałem, jak
nisko się stoczyłem...
Machinalnie gładził Raiję po włosach.
- Nie chciałabyś dwa razy spojrzeć na człowieka,
którym wtedy byłem, Raiju. Na niczym mi nie zale
żało. Nic nie miało znaczenia. Dopóki Santeri nie po
kazał mi, że mógłbym na powrót stać się człowie-
kiem. Że moje życie mimo wszystko było coś warte.
Płonęła z niecierpliwości, by zapytać, co doprowa
dziło go do upadku. Pragnęła przeniknąć jego milcze
nie i posiąść cząstkę człowieka, którym był, zanim się
spotkali. Chciała ujrzeć mężczyznę, który poślubił
Eiję i został ojcem pięciorga dzieci.
Lecz Petri milczał, a ona nie śmiała spytać.
Niezależnie od tego, ile go to kosztowało trudu,
żył. Nie mogli od siebie niczego wymagać. Żadne nie
mogło żądać więcej, niż to drugie chciało dać.
Proste.
I potwornie trudne.
Raija wiedziała o tym. Petri o tym wiedział.
Niebo czerwieniło się i barwiło morze swymi ła
godnymi pastelami. Nad brzegiem na wschodzie, na
północ od Vard0, ujrzeli twierdzę.
Petri wstał i zamknął okiennice, kiedy zobaczył, że
Raija powędrowała wzrokiem daleko stąd, daleko od te
go, co przez krótką chwilę miało być ich całym światem.
- Zrobiło mi się zimno na widok twierdzy - roze
śmiała się niepewnie. - Jak gdyby ogarnęło mnie ja
kieś złe przeczucie. A zbudowano ją przecież po to,
by nas chronić, prawda?
- Czasami zastanawiam się nad tym. - Petri poła
mał jeszcze jedno krzesło. - Niektórzy z rybaków mó
wią, że w ostatnich tygodniach zamknięto tam wiele
kobiet. Że więziono je w lochach i torturowano.
- Dlaczego? - Raija otworzyła szeroko oczy ze
zdziwienia. Właściwie nie chciała słuchać. Nie chcia
ła wiedzieć, musiała...
- Czary - odparł krótko. Parsknął śmiechem: -
Czary, dasz wiarę? Oskarżyli o nie kilka spokojnych
staruszek i służących, które nawet dobrze nie wiedzą,
co to słowo oznacza. Ludzie króla mają chyba za ma
ło roboty.
Raija zacisnęła oczy, ale nie udało jej się powścią
gnąć wyobraźni.
Wolałaby, żeby Petri o tym nie wspomniał. Rozu
miała, że go to dręczyło, że musiał się z kimś podzie
lić tymi myślami. Nie chciała jednak, by mówił na
ten temat właśnie teraz. To było zbyt potworne.
Lecz jeszcze zanim cokolwiek powiedział, ogarnę
ło ją przeczucie czegoś złego. Sam widok murów przy
prawił ją o zimny pot i mdłości. Raija zaczęła się bać.
Czy to miało wrócić? Czy mogło powrócić? Owa
przerażająca zdolność, która pozwalała opuszczać
własne ciało i odczuwać więcej niż inni ludzie? Raija
gotowa była dać wszystko, by tego uniknąć. Chciała
pozostać zupełnie zwyczajna. Nic poza tym.
- Nie mów o uwięzionych, Petri - prośba za
brzmiała jak żałosny jęk. Stała się słabą kobietą, ta
kiej jeszcze jej nie widział.
Ramiona, które się ku niemu wyciągnęły, lekko
drżały. Drżące usta błagały bez słów, by przytulił ją
tak mocno i blisko, żeby cały ten straszny świat znik
nął. A jeżeli to niemożliwe, to żeby znaleźli się od nie
go daleko przynajmniej na tych kilka krótkich godzin.
Petri upadł przed Raiją na kolana i objął ją. Splo
tła ręce na jego szyi, omal go nie dusząc. W swym po
całunku wyraziła desperacką tęsknotę i potrzebę bez
pieczeństwa.
Serce Petriego wypełniła czułość. Wreszcie znalazł
istotę, która potrzebowała go równie silnie, jak on jej
potrzebował, mógł ją przytulić, otoczyć opieką, ochra
niać, mógł się o nią troszczyć - kochać.
Odpowiedział na jej gwałtowny pocałunek równie
mocno i namiętnie. Gdy poczuł, że opuszcza ją sza
leństwo, i on stał się bardziej czuły i łagodny. Teraz
całował ją ostrożnie, prawie nieśmiało, jak gdyby ro
bił to po raz pierwszy.
Raija rozluźniła uścisk i objęła Petriego w inny
sposób. Nie potrzebowała go po to, żeby przed nim
rozpaczać z powodu niesprawiedliwości i niegodzi-
wości, jakich doświadczyła.
Nie potrzebowała go po to, żeby ją pocieszał.
Nie była zrozpaczoną małą dziewczynką, kurczo
wo ściskającą go za szyję. Znów była kobietą.
Piękną kobietą, mającą swoje tęsknoty i potrzeby.
Kobietą, którą za bardzo polubił.
Raija nie nazywała tego miłością. Nigdy nie zażą
dałaby, żeby odszedł od Eiji z jej powodu.
Nie potrzebowała czyjegoś męża. Potrzebowała
Petriego tylko jako mężczyzny.
Kiedy Raija się odprężyła, odważył się wypuścić ją
z objęć. Usiadł wygodniej, opierając plecy o ścianę.
Jedną ręką otoczył szczupłą talię Raiji.
Nie mógł od niej oderwać oczu.
- Uważam, że jesteś bardzo piękna - rzekł cicho,
uśmiechając się niemal ze zdumieniem. Jakby chcąc to
podkreślić, pokręcił głową. - Pewnie słyszałaś to już
tyle razy, że nie ma to dla ciebie żadnego znaczenia?
- Wszystko, co ty mówisz, Petri, ma dla mnie zna
czenie.
Oparła głowę na jego szerokim ramieniu. Pochylił
się, żeby nadal ją widzieć. Po prostu nie mógł się na
nią napatrzeć.
Wydawało mu się to dziwne - widzieć ją taką od
prężoną, bez czujności w spojrzeniu i gotowej w każ
dej chwili umknąć z jego ramion przy najmniejszym
podejrzanym odgłosie.
- Chciałbym ci opowiedzieć o twoich oczach.
O twoich ustach. O tym, jak zmienia się twoja twarz,
zmienia swój wyraz. I jak to na mnie działa... - Na
gle urwał i zamilkł.
- Dlaczego tego nie zrobisz?
W jego oczach pojawił się cień smutku.
- Boję się, że już to słyszałaś. Tak potwornie się bo
ję, że inni mówili ci to już przede mną. Że moje sło
wa staną się echem w twoich uszach, że przelecą
przez nie jak piasek między palcami...
- Nigdy bym się z ciebie nie śmiała, Petri. - Raija
mówiła poważnie. Jak najbardziej uczciwie.
Lekko pocałował ją w czoło.
- A więc to rozumiesz - westchnął.
Czuł się trochę speszony, że go przejrzała, lecz
również mu ulżyło.
Mówili tym samym językiem, on i Raija, pod wie
loma względami czuli podobnie.
- Nie chciałbym ci się wydać śmieszny, moja dro
ga - szepnął. - Wszystko, tylko nie to.
W jego słowach było tyle bólu, że Raija nabrała
pewności, że kiedyś w przeszłości ktoś z niego za
drwił. A to zraniło go do głębi, zagłuszyło jakąś jego
część, sprawiło, że stał się milczący i nieprzystępny.
Aż do tej chwili.
Raija uniosła się. Oparła się bokiem o ścianę tuż
obok Petriego, obiema rękami ujęła jego głowę.
Wzrokiem pieściła surową twarz, która zdradzała si
łę i upór, lecz także wrażliwość duszy.
Pod warunkiem, że ktoś zadał sobie tyle trudu, by
szukać wystarczająco długo. Gdyby poświęcił trochę
czasu i odważył się skruszyć zewnętrzne warstwy lodu.
Gdyby się odważył wydobyć spod maski człowieka.
Gdyby się odważył odkryć najpierw siebie samego.
- Masz najpiękniejszy uśmiech, jaki znam, Petri. - Ra
ija przesunęła palcem wzdłuż linii jego ust. Pozwolił, by
to zrobiła, a potem schwycił nagle jej rękę i pocałował.
Raija czekała, pragnęła, by okazał swe uczucia.
Tym razem mieli na to czas.
Tym razem mieli dość czasu, by oddać drugiemu
całego siebie. By dusza spotkała duszę, a nie tylko cia
ło spotkało się z ciałem.
Ostrożnie odkrywała dłońmi każdą bruzdę na twa
rzy tego gigantycznego mężczyzny, który tak na
prawdę był równie łagodny jak ona.
Odgarnęła mu z czoła grzywkę do tyłu, tak jak sam
zawsze próbował to zrobić, lecz mu się nie udawało.
- Masz mądre czoło.
- Nie przesadzaj - roześmiał się, lecz Raija zdecy
dowanie położyła mu palec na ustach.
- Nic nie mów, mój Petri. Teraz ja mówię. A ja nie
kłamię. Ranisz mnie, gdy mi przerywasz. Ja także czu
ję. Ja także mam potrzebę powiedzenia czegoś dobre
go. Mam potrzebę dawania, nie tylko brania. Pozwól
mi powiedzieć, kim dla mnie jesteś!
Petri przełknął ślinę. Zrozumiał.
Przy takich kobietach jak Raija mężczyźni tracili
pewność siebie. Przywdziewali maski, by ukryć
strach. Stawali się innymi, niż byli w istocie, i nie po
zwalali się poznać.
Słyszała już chyba z tysiąc hymnów pochwalnych
na cześć swej urody. Nie wątpił, że wszyscy inni, któ
rzy posiedli cząstkę jej przeszłości, tkali dla niej zło
tą sieć pięknych słów.
Lecz być może sama nie miała możliwości powie
dzieć, co widzi, co czuje.
To była całkiem nowa myśl.
Tak zaskakująca, że na moment go oszołomiła.
Kiedy ostrożnie, ostrożnie całowała jego powieki,
uświadomił sobie, że jest pierwszą kobietą, którą da
rzy uznaniem. Pożądał jej, podobała mu się, a teraz
wzbudziła w nim uznanie. To było dla niego czymś
zupełnie nieznanym.
Raija położyła mu ręce na ramionach. Spoglądała
na niego z ukosa. Uśmiechała się. Podobało jej się to,
co zobaczyła, lecz mimo to trzymała Petriego na od
ległość ramion.
Jakie to dziwne mieć czas!
- Nigdy bym nie zgadła, że już skończyłeś trzy
dzieści lat - stwierdziła, co wywołało uśmiech na je
go twarzy.
- Zabrzmiało tak, jak gdyby wszyscy powyżej trzy
dziestki znajdowali się już jedną nogą w grobie.
Pocałowała go w czubek nosa.
- Zabraniam ci wkładania własnych słów w moje
usta, Petri Aalto - powiedziała surowo. - Jesteś silny
i jednocześnie miły. - Zmarszczyła czoło. - Myślę, że
nieustannie tego szukałam, lecz nigdy nie znalazłam
tych cech jednocześnie... - Raija potrząsnęła głową,
Petri zaś zastanawiał się, o czym ona właściwie my
śli. - To takie dziwne. Dajesz mi niezwykłe poczucie
bezpieczeństwa, Petri. Nie boję się, kiedy jestem z to
bą. Nie dosłownie. Mam cię tylko na trochę, ale nie
martwię się o przyszłość. Czuję, jak gdybyśmy mieli
pozostać ze sobą na zawsze. Znam cię tak krótko,
lecz nie potrafię sobie wyobrazić dni bez ciebie.
Troszczysz się o mnie, jak nikt jeszcze tego nie robił.
Dopełniasz mnie w sposób, którego nie jestem w sta
nie wyjaśnić. To niemożliwe. Po prostu niemożliwe...
Uśmiechnął się smutno. W tym momencie mógłby
się zdecydować, by nigdy nie wracać na południe. Że
by wysłać wiadomość do domu, że nie żyje - utonął
w Morzu Arktycznym i nikt nie odnalazł jego ciała.
Mógłby tu na północy stworzyć nowe życie dla sie
bie i Raiji. Mógłby zerwać wszelkie więzy...
Gdyby był innego rodzaju mężczyzną.
On jednak nie potrafił uciec od swoich obowiązków.
- Czasami, kiedy mnie przytulasz - mówiła dalej
Raija cichym głosem - nie jestem pewna, gdzie ja się
kończę, a ty zaczynasz. To mnie przeraża. To jest
piękne, ale również przerażające, ponieważ nie mam
ochoty wiązać się tak bardzo z drugim człowiekiem.
Taka zależność może prowadzić do ogromnego bó
lu, Petri, a ja nie chcę cierpieć. Znowu.
- Nie powinnaś się bać, kiedy jestem przy tobie - od
parł. - Mógłbym oddać życie, żeby tylko zapewnić ci
bezpieczeństwo. Dopóki jesteśmy razem, będę stał jak
tarcza przeciwko całemu światu, przeciwko wszystkie
mu, czego się obawiasz, Raiju, skarbie.
Raija zobaczyła własne odbicie w poważnych
oczach Petriego. On zaś zdjął jej ręce ze swych ra
mion, objął ją i dotknął ustami jej ust.
Najpierw nic nie poczuła, zaraz jednak krew w niej
zawrzała, zrobiło się jej gorąco i zimno jednocześnie.
Wplotła palce w jego gęstą, ciemną czuprynę. Być
może zareagowała zbyt gwałtownie i zbyt mocno po
ciągnęła go za włosy, ale zdawał się nie zwracać na to
uwagi.
Nie chciała zamykać oczu. Wszystkie kobiety, któ
re Petri całował, pewnie zamykały oczy. Raija otwo
rzyła swoje szeroko, żeby niczego nie uronić.
Każda zmiana na jego twarzy wydawała się jej waż
na. Petri zauważył, że również on bardziej się podnie
ca, witając jej rosnącą namiętność z otwartymi oczami.
Widząc, jak płonie, czuł jeszcze silniejszą żądzę.
Widząc, jak jej oczy ciemnieją bardziej niż adwento
we noce, widząc, jak słaby rumieniec oblewa krągłe
policzki, jak jej wargi stają się gorące i drżą, widząc,
jak z jej twarzy bije tęsknota ku niemu...
Serce biło mu bardzo szybko. Pulsowało w uszach,
był pewien, że Raija to słyszy.
Ogromne było jego zdumienie, kiedy chwyciła jed
ną jego rękę i miękko położyła ją na swej piersi,
w której jej serce waliło równie miarowo i mocno jak
jego własne.
- Poczuj, co ze mną robisz, Petri - szepnęła.
Petri usłyszał własny szept:
- Chcę poczuć więcej.
Podczas gdy usta nie mogły się rozstać, ręce odna
lazły ciepłą skórę.
Sądził, że zna jej ciało. Wydawało mu się, że doty
kał go wiele razy. Przekonał się jednak, że ciągle jest
dla niego nowe i nieznane.
Taki i on był dla niej.
Dotykali siebie nawzajem, ale zawsze po ciemku.
Kochali się. Z zamkniętymi oczyma.
Nigdy nie patrzyli.
Nigdy nie spotykali się z otwartymi oczami.
Nigdy nie mieli czasu.
Teraz mieli całą noc.
Ich usta rozdzieliły się, szybko spotkały znowu
w lekkich, krótkich pocałunkach. Śmiali się, kiedy
usta wreszcie przestały się muskać. Petri sam rozpiął
koszulę. Nie miał cierpliwości czekać, aż Raija pora
dzi sobie ze wszystkimi guzikami.
Pośpiesznie zdjął koszulę i rzucił ją przez ramię.
Nie odrywał od Raiji wzroku. Potem wstał, rozpiął
pasek i spodnie.
Mógł się poczuć zakłopotany, ponieważ Raija, klę
cząc, uważnie go obserwowała. Patrzyła na niego tak,
jak nie czyniła tego jeszcze żadna inna kobieta. Innej
nigdy by na to nie pozwolił. Ryzykowałby wtedy
zbyt wiele. Obawiał się, że zostanie zraniony.
Obejmował kobiety w nieprzeniknionych ciemno
ściach. Płodził dzieci podczas czarnych jak smoła zi
mowych nocy.
Jedynie jego matka widziała go nago - lecz to by
ło nieskończenie dawno temu.
Bał się własnej nagości. Teraz jej pragnął.
Czuł pod skórą przyjemne kłucie, kiedy zdejmo
wał spodnie i stanął przed Raiją zupełnie nagi.
Przekonał się, że w niczym jej nie rozczarował. Je
go podniecenie rosło, ale nie wprawiło go to w zakło
potanie.
W migocącym świetle Raija mogła zobaczyć wszyst
ko, ale właśnie tego chciał. Chciał, żeby widziała.
Wiedziała, że jest dobrze zbudowany. Czuła jego
ciało przy swoim. Czuła, jak jego mięśnie twardnie
ją, pamiętała, że ramiona ma szerokie...
Ale nigdy nie wydawał jej się tak przystojny jak teraz.
- Naprawdę wiesz, jak zrobić wrażenie - odezwa
ła się. Miała sucho w ustach.
- To najłatwiejsza sztuka.
Nie spuszczali z siebie wzroku.
Raija uniosła ręce do szyi. Drżącymi palcami roz
pinała guziki. Wiedziała, że Petri jej nie pomoże. Wie
działa, że zamierza tylko patrzeć. Nawet Mikkal te
go od niej nie wymagał...
Przy nadgarstkach również miała guziki. Mocowa
ła się z nimi, lecz Petri nawet nie drgnął.
Powoli zsuwała sukienkę z ramion. Czuła, że do
staje gęsiej skórki, choć w pomieszczeniu panowało
ciepło.
Nie widziała nic oprócz Petriego. W jego oczach
płonęło pożądanie, lecz Raija pragnęła przede wszyst
kim czułości.
Odrzuciła głowę. Odgarnęła włosy, które spłynęły
kaskadą w dół pleców. Petri zakłopotał się. Raija nie
zrobiła tego celowo, ale zobaczyła, że ten gwałtowny
ruch jeszcze bardziej go podniecił. Ręce wydawały się
zdrętwiałe. Na wargach pojawiło się znajome piecze
nie. Słodki dreszcz wypełnił całe ciało.
Pochyliła się, żeby zdjąć buty. Ujrzała Petriego od
kolan w dół.
Podobały jej się jego nogi. Nigdy wcześniej nie wi
działa tak dokładnie męskich nóg.
Pośpiesznie ściągnęła koszulę. Już nie patrzyła na
Petriego. Skrzyżowała ramiona na piersiach.
Powiedział, że dzięki niej czuje się młody i bez
bronny.
Gdyby wiedział, co z nią uczynił!
- Jesteś śliczna - rzekł niskim głosem. - Więcej niż
śliczna, Raiju. Nieskończenie więcej. Nie powinnaś
się mnie bać. Nie wolno ci.
Przełknęła. Zamrugała, by powstrzymać łzy.
Gwałtownym ruchem zerwała z siebie długie do
kolan reformy. Czuła się w nich śmieszniej niż bez
nich. Łatwiej było stać przed Petrim zupełnie nago
niż w bieliźnie. Raija nie potrafiła wytłumaczyć dla
czego.
Spojrzeli na siebie.
Ich ręce się spotkały. Dłoń przywarła do dłoni, pa
lec do palca. Spletli je. Spotkały się gładka skóra
z bardziej szorstką. Kolistym ruchem Petri gładził
plecy Raiji. Przesuwał dłonią po jedwabistej skórze
tak nisko, jak tylko zdołał sięgnąć bez pochylania się,
a następnie w górę, po same cebulki włosów.
Raija wbijała koniuszki palców w jego ramiona.
Zostawiała ślady, zadawała mu ból pomieszany z roz
koszą.
Razem osunęli się na złociste siano. Petri uśmiech-
nął się, kiedy zobaczył, że źdźbła kłują ją w skórę.
Ucałował Raiję lekko w oba policzki.
- To minie, moja maleńka, to minie. Uwierz temu,
który w stodole nauczył się kochać.
Roześmiała się i pociągnęła go obiema rękami za
gęste włosy.
- Żadnych wykrętów, Petri - szepnęła, po czym
wsunęła język pomiędzy jego wargi, szukając jedno
cześnie rękoma poniżej pasa.
Wprawiła go w takie zdumienie, że szeroko otwo
rzył oczy.
Czegoś podobnego nie robiła nigdy podczas wy
kradanych wspólnych chwil. Roześmiała się perliście,
widząc jego minę.
- Ciągle potrafię zaskakiwać, Petri...
Uśmiechnęła się kusząco, tak że nie mógł jej nie
pocałować. Każdy inny gest byłby sprzeczny z natu
rą. Odrętwienie powoli go opuszczało. Chwila,
w której ogarnęła go zazdrość, minęła.
Nie mógł się nadziwić, gdzie się tego nauczyła. Jed
nocześnie sama czerpała z tego przyjemność.
Żadna z jego dotychczasowych kobiet nie opano
wała takiej sztuki. Nie śmiał nawet pomyśleć o czymś
podobnym. Kobiety powinny z zamkniętymi oczami
biernie przyjmować to, co się im daje.
Znał taką, która, cierpiąc przy tym, zaciskała z ca
łej siły powieki. Raija była kobietą jedną na tysiąc.
Petri przesunął dłoń od jej ucha w dół szyi, gdzie
wyczuł bijący szaleńczo puls. Lekko pogładził silnie
drżącą tętnicę. Musnął ustami koniuszek ucha Raiji,
podążył wargami śladem palców. Zatrzymał rękę na
zaokrągleniu ramienia. Przy swojej szczupłej budo
wie Raija miała stosunkowo szerokie ramiona, co
kłóciło się z jej kobiecością. Petri uwielbiał to.
Dzięki temu wydawała się mniej idealna. A on po
trzebował kobiety z krwi i kości, nie jakiejś niedo
stępnej bogini.
Dotknął palcami jej przedramienia. Oddychała
ciężko tuż przy jego szyi. Petri uśmiechnął się.
Raija odwróciła się na plecy, pozwoliła, by rozdzie
lił jej kolana swoim. Odnalazł dłońmi jej miękkie,
pełne piersi. Dotykał jej tak, jak tego pragnęła.
Przygryzła lekko mięsień łączący jego kark z ra
mieniem.
Petri nigdy przedtem nie był tak podniecony.
- Spróbuj to powstrzymać - szepnęła. Każdy jej od
dech na jego rozpalonej skórze prowadził go coraz bli
żej tego momentu, kiedy nie mógł się już kontrolować.
Odchylił głowę, przykrył jej usta pocałunkiem,
drżał uszczęśliwiony, kiedy pomagała mu dotrzeć
tam, dokąd oboje zmierzali.
Petri uświadomił sobie, że Raija miała rację - nie
potrafił z całą pewnością stwierdzić, gdzie się kończy
ło jego własne, a zaczynało jej ciało. Czuł jej uda cia
sno oplatające jego biodra. Czuł, jak mocno trzyma
go nogami. Jak z całej siły do niego przywiera.
Usłyszał swój własny głos wymawiający jej imię.
Wykrzyczał je - i nie było nikogo innego, kto by to
usłyszał - poza Raiją.
Gryzła jego ramiona, wbijała paznokcie w skórę ple
ców. Krzyknęła - był to drżący ton, który narastał i na
rastał, aż Petri nie był już w stanie czegokolwiek słyszeć.
Wpatrywał się jedynie w jej szeroko otwarte oczy
- mógł w nich dojrzeć siebie - mógł zobaczyć ją. To
niezgłębione spojrzenie otworzyło się przed nim i po
wiodło go z sobą ku tajemnicom, o których posiada
niu sama nie wiedziała. Mógł wyczytać w jej twarzy
każdą zmianę uczuć. Wiedział, że odkrywa przed nią
równie wiele. Wiedział o tym - i chciał tego.
Zwolniła, poruszała się pod nim łagodnie, by zwięk
szyć rozkosz. Następnie mocno go objęła, pozwalając,
by dopełnił aktu w gwałtownym tempie, które na kil
ka krótkich chwil doprowadziło oboje aż do gwiazd.
Potem mogli się tylko przytulać, obejmować na
wzajem rękami i nogami. Przylgnąć czołem do czoła.
Ciepłymi palcami Raija otarła z niego pot. Odgar
nęła mu grzywkę, lecz zaraz zsunęła ją z powrotem.
Petri pocałował ją. Pocałował ją z oddaniem, cie
płem, wdzięcznością. Szczęśliwy.
- Sprawiłaś, że czuję się w pełni człowiekiem - rzekł
grubym głosem. - Sprawiłaś, że znowu nim jestem.
Uniosła się na łokciu. Spojrzała na niego.
- Co przez to rozumiesz?
Petri położył dłoń po lewej stronie klatki piersiowej.
- Nie sądziłem, że jestem do tego zdolny, że mo
gę kochać jednocześnie ciałem i sercem. Wydawało
mi się to niemożliwe. Aż do momentu, kiedy pojawi
łaś się w moim życiu. Czuję, jakbym odzyskał rękę,
którą straciłem.
Raija ponownie ułożyła się na jego ramieniu. Wtu
liła w jego ciało, wykradała mu ciepło.
Nie mieli nic do okrycia, ale mieli siebie. Chłód nie
mógł im zagrozić.
Petri ułożył jedną rękę pod głową, a drugą przytu
lał Raiję do swego serca.
- Dlaczego nie spotkałem cię wiele lat temu - wes
tchnął.
- Byłam wtedy dopiero dzieckiem. - Uśmiechnęła
się, patrząc w sufit. Odegnała cień Mikkala. - Ale ro
zumiem, co masz na myśli - mówiła dalej. - Powin
niśmy się spotkać wcześniej, Petri. To mogłoby
wszystko zmienić.
Nie spytał, co chciała przez to powiedzieć, Raija
zaś nie wyjaśniła nic więcej.
Zasnęli, obejmując się nawzajem.
Noc, którą mieli dla siebie, powoli stawała się
dniem.
6
Raiję obudził chłód. Czuła, że bok, którym była zwró
cona ku izbie, skostniał z zimna, drugiej stronie - która
dotykała ciepłego ciała Petriego - nie mogło być lepiej.
Skuliła się trochę. Chciałaby wydłużyć tę chwilę.
Wydawało jej się to takie dziwne, że budzi się przy
tulona do człowieka, którego w krótkim czasie zdą
żyła tak bardzo polubić.
Nie wiedziała, czy to wczesny ranek, czy południe.
Czas nie miał znaczenia.
To takie przyjemne - leżeć w milczeniu i tylko na
niego patrzeć. Widzieć śpiącą twarz. Zmarszczki koło
oczu - dowód na to, że często się uśmiecha. Bruzdy
niedaleko kącików ust... Niektóre biegły ku dołowi,
mówiąc jej, że jego życie również wypełniała gorycz.
Nie wszystkie poranki były takie jak ten.
Miał czternaście lat, kiedy się urodziła.
Być może mieszkał zaledwie parę mil od niej. Ra-
ija wiedziała jednak, że gdyby pozostała w Torneda-
len, ich drogi pewnie nigdy by się nie przecięły.
Kiedy miała sześć lat, został ojcem.
Minął trzydziestkę, kiedy ona urodziła Maję.
Żadne z nich nie przypuszczało, że staną się elemen
tami wzoru, w którym ich nici wzajemnie się oplotą.
Teraz nie mogli przewidzieć, jak długo to potrwa.
Gdyby Petri pojawił się przed Mikkalem...
Raija nie chciała kończyć myśli. Zdrada wobec
Mikkala wydawała się większa niż radość, którą znaj
dowała w ramionach Petriego.
Nie mogła wyrzucić z serca wszystkich uczuć.
Czas był jej największym wrogiem. Zabierze jej Pe
triego. Kiedy połowy się skończą, będzie musiał wy
jechać. Ona być może odnajdzie Mikkala...
Nie wiedziała już, ile to dla niej znaczy. Wiedzia
ła tylko, że Petri stał się częścią jej samej.
Podobnie Mikkal - rozstanie z nim jednak nie
przeszkodziło jej żyć, choć przysporzyło wiele bólu.
Być może związek z Petrim oznaczał początek
jeszcze większego cierpienia.
Lecz niezależnie od tego, co się zdarzy, nie chcia
łaby, żeby obaj się kiedyś spotkali. Mikkal nigdy nie
powinien się dowiedzieć o Petrim. O n a nigdy nie
opowie Petriemu o Mikkalu.
Nagle otworzył oczy. Zamrugał figlarnie.
- Leżę tak i czekam, aż mnie obudzisz - uśmiechnął
się. - Ale to zabrało ci całą wieczność. Chciałaś mi po
zwolić spać tak długo, aż stałbym się piękny i młody?
Raija roześmiała się. Potargała mu czuprynę i wy
jęła z włosów parę źdźbeł siana.
- Jesteś młody i piękny, Petri - zapewniła. - Dla
mnie zawsze będziesz taki.
- Czyżbyś traciła wzrok? - spytał dobrotliwie
i przytulił ją tak mocno, jak gdyby nigdy nie miał za
miaru jej puścić. - Śniłaś mi się - dodał i delikatnie ją
pocałował. - Wydawało mi się, że wszystko wokół to
okruchy tego samego snu, dlatego nie miałem odwa-
gi otworzyć oczu, kiedy się obudziłem. Bałem się, że
znikniesz, jeśli to uczynię.
- Jesteśmy jak najbardziej prawdziwi - roześmiała
się, a Petri uścisnął ją tak mocno, że sprawił jej ból.
Musieli się przekonać, że nie śnią.
- Nigdy nie przeżyłem takiego ranka jak ten - rzekł
Petri z powagą, kiedy jakiś czas później wkładał ko
szulę w spodnie.
Raija zapięła suknię pod szyją. Wydawała się Petrie-
mu jeszcze piękniejsza niż poprzedniego wieczoru.
Splatała włosy, kiedy z zewnątrz dobiegł tupot
nóg, a potem drzwi do ich zamkniętego, małego świa
ta gwałtownie się otworzyły i czar prysnął.
Od tej chwili zaczęła się rzeczywistość - która oka
zała się okrutna.
Do chaty wpadł Tapio. Z trudem łapał oddech, był
śmiertelnie przerażony. Bladości jego twarzy nie ukrywa
ły nawet zaczerwienione od szybkiego marszu policzki.
Petri odgarnął grzywkę.
- Co się stało? - spytał surowym głosem.
Że coś się stało, to pewne. Nikt by im nie przeszka
dzał z byle powodu.
Młodzieniec opadł na jedyne ocalałe krzesło. Groź
nie pod nim zaskrzypiało, ale wytrzymało.
Raija chwyciła chłopaka drżącymi rękami za ramio
na. Spojrzała prosto w jego szeroko otwarte, przera
żone oczy.
- Chyba nic nie grozi moim dzieciom? Powiedz, że
nic im się nie stało!
Tapio zdołał ją uspokoić, zanim jeszcze na tyle od
zyskał oddech, że mógł mówić.
Potrząsnął głową i Raija odetchnęła z ulgą.
- Aleksanteri... - wykrztusił wreszcie. - Chodzi
o Ałeksanteriego. Powiedział, że mogę was tu znaleźć...
- Mów wreszcie! - Głos Petriego brzmiał zdecydo
wanie i ostro. - Co z Santerim?
Tapio przełknął ślinę, zaschło mu w ustach.
Raija zauważyła to i po chwili odnalazła w sianie
butelkę, którą Petri ukrył tam poprzedniego wieczo
ru. Bez słowa wyjęła korek i podała trunek Tapio.
Pociągnął łyk, zakrztusił się i spojrzał na Raiję zdu
miony, zanim odważył się na jeszcze jeden haust.
Wyglądało na to, że koniak trochę go uspokoił.
- Ten typ, którego wczoraj uderzyłeś... doszedł po
jakimś czasie do siebie - wyjaśniał Tapio, zacinając
się. - Okazał się tak porywczy, jak mówili ludzie.
A właściwie nawet bardziej... - Twarz chłopaka wy
krzywił grymas. - Zaczął cię szukać, Petri. Przybiegł
do naszego baraku. Za wszelką cenę chciał cię dostać.
Nie był całkiem trzeźwy. My zresztą też nie. Alek
santeri nie pozwolił mu wejść do środka. Wtedy tam
ten ugodził go nożem.
Raija ukryła twarz w dłoniach.
Czy nieszczęścia nigdy się nie skończą?
Gdziekolwiek by się ruszyła, podążały za nią. Wy
pływały na powierzchnię niczym brudny szlam. Spro
wadzały cierpienie na innych, zamiast ugodzić w nią.
- Co z Aleksanterim? - Petri miał kamienną twarz,
a jego głos brzmiał matowo.
- Skręcił kark temu osiłkowi. - Tapio skrzywił się,
próbował się chyba uśmiechnąć. - Ale tamten omal nie
zabrał go ze sobą. Pewnie nie uda mu się z tego wylizać...
Głos chłopca załamał się, Tapio wyraźnie walczył
ze łzami. Raija rozpłakała się, nie próbując się nawet
opanować.
- Jeszcze zobaczymy. - Wydawało się, jakby Petri
zamierzał osobiście zagrodzić śmierci drogę do Alek-
santeriego. - Czy bardzo krwawi?
Tapio skinął głową.
- W którym miejscu?
Tapio wykonał ruch, zakreślając całą pierś i część
brzucha.
- Ma wiele ran.
Petri zwrócił się ku Raiji. Położył jej dłonie na ra
mionach, jakby chciał jej dodać sił. Sam potrzebował
tego kontaktu, żeby się nie załamać. Teraz bardziej
niż kiedykolwiek był niezbędny jako przywódca.
- Znasz się trochę na roślinach? - spytał Raiję, bła
gając wzrokiem, by nie zaprzeczyła. - Na ziołach,
które potrafią leczyć i uzdrawiać? Powstrzymać
krwawienie?
Raija skinęła głową. Kilka razy usiłowała odpowie
dzieć, zanim udało jej się wydobyć głos.
- Mam trochę suszonych ziół. Potrafię zatamować
krwotok...
Petri westchnął z nieznaczną ulgą.
- Na co więc czekamy?
Razem ruszyli z powrotem ku plaży. Dwóch męż
czyzn stawiających długie kroki i drobna kobieta, bie
gnąca truchcikiem pomiędzy nimi, unosząc do góry
brzeg spódnicy. Za nimi góry Domen wznosiły się ku
niebu.
Nie wiedzieli, że w tym samym momencie wyczer-
pana torturami kobieta więziona w lochach twierdzy
przyznała się do udziału w sabacie czarownic, który
odbył się właśnie w górach Domen.
Tym samym podpisała na siebie wyrok śmierci.
Czekał ją stos.
Tego lata miało zapłonąć wiele takich stosów.
Aleksanteri wyglądał źle. Nie chciał leżeć, przyja
ciele unieśli go nieco na pryczy, podparli go jak mo
gli najlepiej.
Santeri miał z natury jasną karnację, ale nigdy nie
był tak blady jak teraz. Jego oczy zwęziły się z bólu,
lecz gdy zobaczył Tapio z Petrim i Rai ją, na jego twa
rzy pojawił się nikły uśmiech.
Kiedy Petri pochylił się nad rannym, żeby spraw
dzić, w jakim jest stanie, w jasnych oczach przemknął
ledwie dostrzegalny błysk.
- Mam nadzieję, że warto było, Petri.
Petri przełknął ślinę.
- Tak, warto było.
Aleksanteri uniósł z wysiłkiem dłoń, którą przyci
skał do brzucha.
Była czerwona od krwi, świeżej krwi.
Petri miał chęć się rozpłakać, lecz łzy nic by tu nie
pomogły. Odkrył skóry. Ujrzał, że koszula i spodnie
Aleksanteriego są nasiąknięte krwią.
- Długo tak krwawisz?
- Ten Korneliusz zjawił się wczesnym rankiem. Od
razu wysłałem po ciebie Tapio...
Zakasłał. Tylko trochę. Lecz sam odruch spowodo
wał nasilenie krwawienia.
Petri spojrzał przez ramię na Raiję. Dlaczego tak
się ociąga? Czy nie widzi, że Aleksanteri może się wy
krwawić na śmierć?
Raija dobrze zdawała sobie sprawę z tego, co się mo
że stać. Musiała jednak najpierw uspokoić dzieci, które
przytuliły się do niej przerażone. Czuła dławienie w gar
dle, kiedy musiała je odsunąć, i patrzyła, jak ciasno sku
piły się na pryczy Elise. Czwórka maluchów, które zbyt
często mogły liczyć tylko na siebie nawzajem.
Wyjęła zioła. Nastawiła wodę, wybierając następ
nie rośliny, które według niej powinny pomóc. Wy
mieszała niektóre z częścią wody. Czuła ucisk w skro
niach, bała się.
A jeśli to nie pomoże?
To jej wina. Wyłącznie jej wina. To z jej powodu
Aleksanteri balansował teraz między życiem a śmier
cią, zanim jeszcze zdążył cokolwiek przeżyć.
W głębi duszy tak bardzo chciała przywrócić go do
zdrowia, ale nie wiedziała, czy będzie w stanie. Ni
gdy nie była zbyt uważnym uczniem, kiedy Ravna
wyjaśniała jej tajniki tej sztuki. Nauczyła się jedynie
leczyć drobne dolegliwości, jak na przykład bóle lub
lekkie zadraśnięcia.
Jedynym naprawdę trudnym przypadkiem, z któ
rym wcześniej miała do czynienia, było ramię Alek-
sieja, lecz rana Rosjanina zabliźniła się bardziej sama
z siebie niż dzięki umiejętnościom Raiji.
Nie wiedziała, czy ciało Aleksanteriego goi się rów
nie łatwo. Lekko drżały jej ręce, kiedy chwiejnym
krokiem zbliżała się z mieszanką ziół do koi ranne
go, bezwładnie opartego o zwinięte skóry.
- Połóżcie go - poprosiła, nie patrząc na młodzieńca.
Petri usłuchał, chociaż Aleksanteri chciał zaprote
stować.
- Rób to, co każe Raija - odezwał się Petri stanow
czym tonem. - Być może masz pewne szanse, ale mu
sisz jej pozwolić decydować.
Aleksanteri rozłożył ramiona. Przez ułamek sekun
dy uśmiechał się swoim dawnym uśmiechem. Poddał
się. Wzrokiem poszukał Raiji. Na moment ich oczy
się spotkały.
- Nie wykończ mnie do reszty - szepnął ulegle
zbielałymi wargami.
Raija pogładziła go po mokrym od potu czole. Za
trzymała rękę na chwilę.
- Wydobrzejesz, Aleksanteri. Świat nie chce stracić
kogoś takiego jak ty. Ja także nie chcę ciebie stracić.
Zamknął oczy, lecz nadal się uśmiechał.
Petri chciał rozciąć mu koszulę, lecz Raija powstrzy
mała go.
- Rozepnij ją. Jeszcze się przyda, kiedy ją wypie
rzemy i zeszyjemy.
Aleksanteri miał cztery rany. Dwie w boku na li
nii pasa, jedną na piersi i jedną na ramieniu.
Raija szybko je przemyła. Tej na ramieniu poświę
ciła najmniej uwagi. Krwawiła mocno, ale nie wyda
wała się zbyt głęboka.
Gorzej natomiast było z trzema pozostałymi,
a zwłaszcza z dwiema w boku. Wyglądało też na to,
że przysparzają Aleksanteriemu najwięcej cierpienia.
Chłopak wił się z bólu, kiedy Raija ich dotknęła.
Petri i Markku musieli go przytrzymać, żeby mogła
nałożyć zioła.
- Czasem pomaga spirytus - zauważył Petri.
Raija wolała jednak z tym poczekać.
- Zobaczmy najpierw, jak podziała moja mieszan
ka - odparła stanowczo, drąc czysty fartuch na pasy,
aby użyć ich jako bandaży. Nad każdą raną położy
ła kilka kamieni i mocno je przywiązała.
- Po co to robisz? - zdumiał się Petri.
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Może uda się w ten sposób powstrzy
mać krwawienie. To zwykle tamuje krwotok. Jeżeli
nie pomoże, będę musiała spróbować czegoś innego.
- Czy znasz odpowiednie zaklęcia? - dziwił się Petri.
Raija nie odpowiedziała. Spojrzała tylko na niego
nieodgadnionym wzrokiem. W jednej chwili Ravna
wydała się jej tak bardzo bliska.
Dobra, miła Ravna, matka Mikkala, która nauczyła
ją wszystkiego, co umiała w dziedzinie uzdrawiania.
„Słowa odgrywają mniejszą rolę, moje dziecko -
mówiła, kiedy Raija płakała, nie mogąc zapamiętać
formułek. - Dobrze jest je znać. Dla siebie samej. Ła
twiej jest wytrwać przy tym, co masz zrobić, kiedy
się możesz uchwycić słów. One pomogą ci zachować
chłodny umysł, żebyś nie wpadła w panikę i nie znisz
czyła wszystkiego, załamując się. Jednak powinnaś
pamiętać rzeczy. Same słowa mają niewielką wartość.
Znajomość słów na niewiele się przyda, kiedy nie
wiesz, gdzie przyłożyć ręce. Słowa nie będą miały
żadnej mocy, jeżeli zmieszasz niewłaściwe zioła..."
W ten sposób Raija zrozumiała, że słowa to tylko
słowa - po prostu. Jeżeli głowa i ręce - człowiek - za
wiodą, słowa niczego nie naprawią.
Jednak ci, którzy sami niewiele wiedzieli, wierzyli w sło
wa. W magię. Uważali, że to pewnego rodzaju czary.
- Gdzie się tego nauczyłaś? - spytał Petri. - W Tor-
nedalen chłopi nie uczą swoich córek czegoś takiego.
Tam myślą o tym, żeby je dobrze wydać.
- Poprzestańmy na tym, że to potrafię - odparła Ra-
ija wymijająco. Nie była w stanie rozmawiać z Petrim
o sprawach, które sprowadzały ją w pobliże Mikkala.
Wiele razy w ciągu dnia zmieniała Aleksanteriemu
bandaże i okłady.
Tylko jedna z ran nadal krwawiła. Ta, która znaj
dowała się najbliżej brzucha.
Krew nie płynęła już tak jak na początku, lecz na
dal sączyła się nieprzerwanie.
- W każdym razie przedłużyłaś mi życie - uśmiech
nął się Aleksanteri z wysiłkiem, kiedy Raija ponow
nie zmieniła mu okład. Nie miała czasu się przebrać
i chłopak bardzo był temu rad. Kiedy wstała, żeby
wrzucić zużyte bandaże do paleniska, zatrzymał ją.
- Obiecaj mi, że nie zmienisz sukienki - szepnął. -
Obiecaj mi to, Raiju! Jeżeli mam umrzeć, chciałbym
cię taką oglądać, zanim na zawsze zamknę powieki.
- Nie umrzesz, Aleksanteri.
- Tss! Zrób to dla mnie, dobrze? Ze względu na to,
co razem przeżyliśmy.
Skinęła głową.
Tak niewiele ją kosztowało spełnienie tej prośby.
Tej niedzieli chodzili w baraku na paluszkach. Ści
szyli głosy. Zamilkły śmiechy.
Potrafił nawet zażartować, zdecydowany zacho
wać twarz aż do gorzkiego końca.
Raija jednak przejrzała ten uśmiech. Bardziej wy
czuwała niż dostrzegała strach za buńczucznym spoj
rzeniem.
Zmieniając opatrunki, znajdowała czas, by potrzy
mać go za rękę. Wyglądało na to, że zioła, które zasto
sowała na rany Aleksieja, i teraz okazały się skuteczne.
Tę noc spędziła przy Aleksanterim.
Chłopak upierał się, by następnego dnia Petri i bra
cia Koski popłynęli bez niego.
- Nie przedłuży mi życia to, że będziecie tu siedzieć
i gapić się na mnie - jęknął. - Być może dłużej będę
bronił się przed śmiercią, jeżeli wyruszycie. Z czystej
ciekawości.
Mruknęli coś w odpowiedzi, lecz zdecydowali się
postąpić zgodnie z jego wolą.
W gruncie rzeczy sami tego chcieli. Przygnębiał ich
widok przyjaciela w tym stanie. Zwłaszcza że wszy
scy czuli się w pewnej mierze temu winni.
Najbardziej Petri.
Nie przyznał wprawdzie tego na głos, ale wiele
o tym myślał. Powinien był zostać i sam rozprawić
się z tym łajdakiem. Nie ucierpiałby tak bardzo jak
Aleksanteri.
Petri wybaczył chłopakowi cały ból i krzywdy, ja
kie ten sprowadził na niego samego i jego dom.
Mężczyźni spali.
Mówili wprawdzie, że na pewno nie zasną, kiedy
umierający Santeri leży tuż obok, ale posnęli jak dzie
ci, wszyscy jak jeden.
Tylko Aleksanteri i Raija nie zmrużyli oka. Związa
ni ze sobą dzięki ranom, które otrzymał z jej powodu.
- Weź mnie za rękę - szepnął.
Raija ujęła jego dłoń w obie swoje. Jego palce by
ły przeraźliwie zimne. Skostniałe. A przecież w bara
ku było gorąco jak w piecu.
Petri uznał, że trzeba dobrze nagrzać, skoro mają
wśród siebie walczącego o życie.
- Powinieneś mu kazać nas szukać - powiedziała
Raija cicho z troską w głosie. - Nie znalazł Petriego.
Nie znalazł też mnie. A ty niepotrzebnie zachowałeś
się tak zaczepnie.
- Nie pozbawiaj mnie jedynego mężnego czynu, ja
kiego w życiu dokonałem - poprosił smutno. - Nigdy
nie czułem się tak bardzo mężczyzną, jak właśnie
wtedy. Stał przede mną ogromny niczym góra. O wie
le potężniejszy ode mnie. Z pewnością dwa razy sil
niejszy, ale go nie wpuściłem do środka. Zginął, za
miast mnie wdeptać w ziemię.
- Z łatwością mógł to zrobić - odezwała się cicho Ra
ija. - Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda, Aleksanteri?
Na to pytanie nie odpowiedział. Poprosił tylko:
- Nie wymawiaj w ten sposób mego imienia. To
bardziej boli niż wszystkie rany razem wzięte.
- Jestem ci wdzięczna, że nie dopuściłeś, żeby
skrzywdził dzieci - przyznała Raija.
- Też o tym pomyślałem - odparł. - Nie wiedziałem,
czego chce ten szaleniec. Wreszcie mogłem zrobić coś
dla ciebie i okazać się prawdziwym mężczyzną.
- Nie powinieneś traktować mnie poważnie! To
może się okazać dla ciebie niebezpieczne!
- Ty jesteś niebezpieczna, Raiju - poprawił Alek-
santeri. - Dla większości mężczyzn. Stałaś się bardzo
niebezpieczna dla mnie, a teraz Petri poczuł to do
kładnie w taki sam sposób. Tak jest tylko z tobą.
- Nie mam odwagi niczego więcej traktować po
ważnie - szepnęła. - Wszystko, o co proszę, to odro
bina ciepła. Nic poza tym. Nie chcę, by traktowano
mnie poważnie. Nie chcę, by ktoś wiązał ze mną ja
kieś nadzieje. Nie potrafię ich spełnić. Bardziej się te
go lękam, niż przypuszczasz.
Szczupłe palce Aleksanteriego oplotły jej palce.
- Gdybyś wiedziała, jak mnie to przeraża - przyznał.
- Mogę to teraz powiedzieć: za bardzo cię polubiłem.
Być może ludzie mają właśnie to na myśli, kiedy mówią,
że kogoś kochają. Nigdy wcześniej tego nie doświadczy
łem. Zycie było dla mnie zabawą. Nie wierzyłem, że coś
takiego w ogóle istnieje. A teraz sam się z tym spotka
łem. Śnię na jawie. Widzę najstraszniejsze diabły, jakie
możesz sobie wyobrazić, i zżera mnie zazdrość. Pocę się
i drżę, nie wiedząc, co robić, żeby to ukryć. Śmiertelnie
się boję odmowy, tak bardzo, że robię wszystko, żeby
zachować swoje uczucia w tajemnicy. Są czasem chwile
nadziei i iskrzącego światła. A potem znowu nadchodzą
momenty ciemne jak piekielne czeluście... Ja, który się
zaklinałem, że nigdy nie skalam moich ust takimi bzdu
rami, teraz mówię i mówię, bo boję się, że umrę i nie
zdążę ci tego wszystkiego wyjawić.
Raija trzymała jego dłoń. Pogładziła go po włosach
i czole. Słuchała.
- Moje życie zatrzymało się, kiedy cię spotkałem.
Przegrodziła je zapora. Jak bariera stawiana na drodze.
Potem nie byłem już tym samym człowiekiem. Grałem
swą rolę, której wszyscy ode mnie oczekiwali, lecz tyl
ko udawałem. Wszystkie moje myśli krążyły wokół cie
bie. Wszystko, co robiłem, robiłem po to, byś zwróciła
na mnie uwagę. - Uśmiechnął się smutno. - Lecz ty wi
działaś tylko Petriego. Zauważyłem to, zanim sama to
sobie uświadomiłaś. Wiedziałem, że przepadł, tak samo
jak ja, na długo przedtem, zanim on sam to zrozumiał.
Nienawidziłem ciebie i nienawidziłem jego, i chciałem
was przyłapać na gorącym uczynku. Chciałem wam
udowodnić obłudę, ale nie potrafiłem... - Spojrzał pyta
jąco na Raiję: - Petri opowiadał ci zapewne o Paivi?
Raija potwierdziła skinieniem głowy.
- Długo nienawidziłem go za to, że nie wymagał
ode mnie odpowiedzialności za moje postępowanie.
Do dziś myśli, że nie wiedziałem, iż jego córka spo
dziewa się dziecka. Ale to do mnie Paivi najpierw
przyszła. Płakała i nie miała odwagi przyznać się oj
cu. Mogłem się przecież z nią ożenić, gdyby tego ode
mnie zażądał. Ale Petri nic nie powiedział, a ja czu
łem, jakbym był mu coś winien.
- I spłaciłeś to dziś rano?
Nie zdołał wzruszyć ramionami, jak to zwykł ro
bić. Tylko blado się uśmiechnął.
- Chyba tak.
- Czy lepiej się czujesz?
- N i e .
Długo leżał w milczeniu. Po chwili ścisnął Raiję za
rękę.
- Czy sądzisz, że mam jakąś szansę? - spytał.
Czuła, że jest spięty do granic wytrzymałości. Że
śmiertelnie się boi odpowiedzi, jaką mógł usłyszeć.
Bardziej się jednak obawia, że mogłaby wcale nie od
powiedzieć.
- Dziś przed południem myślałam, że nie - przy
znała powoli. - Rany w twoim boku wydawały się bar
dzo głębokie. Bałam się, że uszkodził ci coś w środku.
- I ?
- Już tak nie myślę. Wtedy krwawiłbyś również
przez usta, ale krew płynie tylko z twoich ran.
- Czuję się strasznie słaby.
- Byłoby bardzo dziwne, gdyby było inaczej. To nie
zwykłe, że w ogóle zostało w tobie jeszcze trochę krwi.
- A więc mówisz, że mam jakąś szansę? Choćby
najmniejszą? Że być może nie umrę?
- Mam nadzieję, że nie.
Przesunął się trochę. Skrzywił z bólu.
- Myślałem, że nie mam po co żyć - wyznał nagle.
- Niczego nie posiadam. Nie mam nikogo. Nic by
mnie nie kosztowało, gdybym opuścił ten świat. Ale
bronię się ze wszystkich sił. Choć nie mam nic szcze
gólnego do stracenia, chciałbym nadal żyć.
- To prawidłowe nastawienie. Gdybyś zechciał się
trochę przespać, z pewnością dobrze by ci to zrobiło.
- Przespać tę jedyną chwilę, jaką mamy dla siebie?
- Westchnął. - Wychodzę z założenia, że nie złożyła
byś swego serca w ręce człowieka, który wymknął się
z zimnych objęć śmierci?
Raija musiała się uśmiechnąć, słysząc ten napuszo
ny język.
- Nie mogę prosić samej siebie, żebym czuła ina
czej, jeżeli o to ci chodzi.
- A więc Petri? - spytał zrezygnowany. - Ten do
bry, stary Petri odchodzi jako zwycięzca?
- Chyba tak.
- Eija nigdy nie puściłaby go na tę wyprawę - rzekł
cicho Aleksanteri. - Nawet nie ma pojęcia, na jakie
pokusy narażony jest jej biedny mąż.
Raija nie odezwała się. Nie chciała rozmawiać o żo
nie Petriego, tak samo zresztą, jak nie chciała więcej
rozmawiać o swojej przeszłości.
- Czy to ci nie przeszkadza, że jest żonaty?
Raija zastanowiła się przez chwilę. Nie czuła, że
by jej to przeszkadzało. Zdawała sobie sprawę tylko
z tego, że Petri jest jej bardzo drogi.
Potrafiła odróżnić jego oddech od innych. Czuła go
na sobie, kiedy się odwracał. Sprawiał, że była szczę
śliwa, i nie miała wrażenia, że komuś go odbiera.
- Nie sądzę - odpowiedziała w końcu. - Czy uwa
żasz, że wyglądam na skrzywdzoną?
- Jak możesz? - odpowiedział pytaniem.
Raija została przy Aleksanterim do chwili, gdy na
prawdę zasnął z wyczerpania pomimo bólu z powo
du ran.
Dopiero wtedy poszła do łóżka. Jednak nie zdjęła
sukni.
Wyglądało na to, że stan Aleksanteriego się popra
wia, ale nigdy nic nie wiadomo.
Chciała dotrzymać złożonej mu obietnicy, gdyby
mimo wszystko miało się zdarzyć najgorsze.
7
Raija obudziła się, zanim mężczyźni wypłynęli
w morze. Petri prosił ją, żeby się przespała. Na kilka
godzin przed wyruszeniem na połów zmienił ją przy
Aleksanterim.
Nie mogła jednak dłużej spać.
-Śpi?
Petri skinął głową.
- Majaczył - uśmiechnął się, posyłając jej czułe,
pieszczotliwe spojrzenie. - Nagle stałaś się dla niego
bardzo ważna. Doskonale go rozumiem.
Raija spuściła wzrok.
- Wcale mnie to nie cieszy.
Petri wziął ją swą silną dłonią pod brodę. Uniósł
jej twarz, tak że musiała na niego spojrzeć.
- Chyba w żaden sposób nie zachęcałaś go, by się
w tobie zakochał, prawda? Teraz myśl o tobie powin
na mu pomóc wyzdrowieć. Trzyma go przy życiu.
Petri zdusił w sobie zazdrość. Starał się zrozumieć.
- Myślisz, że dojdzie do siebie?
Raija potarła ręce. Były lodowate. Tak zimne, że
się wystraszyła.
Taki sam chłód czuła, zanim straciła przytomność
i znalazła się w dwóch miejscach naraz - nie będąc
właściwie w żadnym z nich. Teraz doznała tego sa
mego nieprzyjemnego wrażenia.
- Dojdzie do siebie.
Jej głos brzmiał bezbarwnie. Jak gdyby nie należał
do niej. Wydobył się jednak z jej ust.
Widziała, że Petri zdziwiony przygląda się jej ba
dawczo, jednak nic nie powiedział. Raija zmieszana
odwróciła wzrok. Czuła, że zaraz się coś z nią stanie,
a nie chciała do tego dopuścić.
- Walczy - mówiła dalej, starając się, by jej słowa
brzmiały przekonująco. Tym razem był to jej dawny
glos. Tym razem nie dostrzegła pytania w spojrzeniu
Petriego. - Jakże mógłby nie dać sobie rady?
Petri pośpiesznie ją przytulił.
- Twoja odwaga i wiara również mnie daje nadzie
ję, droga Raiju. Chciałbym tak wierzyć!
Raija uśmiechnęła się.
Na nic by się nie zdało, gdyby mu powiedziała, że
sama też wątpiła. Do niedawna wątpiła podobnie jak
Petri.
Teraz nie było już miejsca na zwątpienie. Uwierzy
ła swojej intuicji. Ślepo jej ufała.
Do tej pory żadne z przeczuć jej nie zawiodło. Wiele
razy sprawiały wrażenie nierealnych, ale się sprawdzały.
Wydawało się, że jej los został przesądzony z góry
i że ona sama tylko w niewielkim stopniu miała wpływ
na swoje życie. Myślała już, że owa obca siła ją opuści
ła. Że zniknęła na zawsze po tym, jak w okrutny spo
sób wykorzystała Raiję jako swe narzędzie, lecz najwi
doczniej tak się nie stało. Teraz napływała z powrotem.
Raija wiedziała, że Aleksanteri wyzdrowieje.
Jej zioła zrobiły swoje. I jeszcze jego niezwykła wo
la życia.
A coś, czego nie rozumiała, dokonało reszty.
Jednocześnie Raija przeczuwała coś innego. Coś, co
objawiało się lodowatym dreszczem wzdłuż kręgosłupa.
Bardziej zgadywała, niż wiedziała, że słowa Petrie-
go o kobietach podejrzanych o czary poruszyły w jej
duszy lawinę.
Po tamtej rozmowie ujawniła się owa zdolność,
o której Raija wolałaby zapomnieć.
W takich chwilach zwykle to życie Mikkala poja
wiało się wyraźnie w urywanych fragmentach.
Teraz jednak czuła ogień. Czuła ogień i lód - lodo
watą wodę.
Wypełnił ją ból większy niż jakikolwiek z możli
wych. Nie cielesny, lecz dręczący od środka. Wyda
wało się, że cała jej dusza rozsypie się w proch.
Wyczuwała źródło zła.
Gorszego niż jakiekolwiek z dotychczas napotka
nych.
Raija nie rozumiała, co owe wrażenia mają z nią
wspólnego. Nie chciała brać w tym udziału, lecz z rów
ną pewnością jak to, że Aleksanteri wyzdrowieje, wie
działa również, że złe przeczucia dotyczą właśnie jej.
Raija została sama w baraku razem z dziećmi i ran
nym Aleksanterim.
Petri uściskał ją przed wyjściem. Trzymał ją w ob
jęciach, chociaż wszyscy się temu przyglądali. Poca
łował ją i pogładził po plecach.
- Jesteś uparta, moja mała - szepnął jej do ucha. - Nie
poddawaj się! Nie pozwól, by ktoś z nas się poddał!
Raija oparła się o drzwi i przymknęła oczy. Z ca
łej siły starała się skoncentrować, by wyraźnie ujrzeć
obrazy, które tylko niejasno przeczuwała.
Pot się z niej lal, kiedy próbowała wydrzeć tajem
nice, które szykowała przyszłość.
Był tam ogień, ponieważ czuła dym. Czyżby to ja
kaś wizja pożaru w rybackim obozie?
Z całej duszy pragnęła wytłumaczyć sobie dziwne
doznania jako coś naturalnego, lecz niepokój i strach
wbiły w nią swe szpony. Nie puszczały tak łatwo.
Dopiero kiedy otworzyła oczy, ogień zniknął. Do
piero po dłuższej chwili odważyła się ponownie od
dychać i zamknąć oczy.
Zacisnęła pięści, aż zbielały kostki jej dłoni. Szczę
kała zębami, była mokra od potu, choć dygotała
z zimna. Nic nie zobaczyła.
Nic, co mogłoby ją łączyć z wydarzeniami w twier
dzy.
Cały wysiłek poszedł na marne.
Dręczyły ją jednak własne wyobrażenia. Odczucia
wywoływane przez ludzi, mówiących przy niej
o czarach.
Przypomniała sobie opowieść Reijo o kobiecie,
którą pokochał w mieście kupieckim.
Nazwano ją czarownicą.
Raija wiedziała, że w ubiegłych stuleciach wielu lu
dzi straciło życie na stosie, bo podejrzewano ich
o konszachty z diabłem.
Ale to działo się dawno temu, zanim jeszcze się
urodziła, zanim urodził się ktokolwiek z tych, któ
rych znała.
Nie wierzyła, że nadal się praktykuje takie kary.
W każdym razie nie tutaj. Finnmark to taka rozległa
kraina. Nie było potrzeby zabijania kogokolwiek
w ten sposób, nawet jeżeli uczynił coś złego.
Palenie czarownic na stosach wydawało się jak po
wiew grozy z dawnych czasów. Drwiący śmiech
z tych, którzy wierzą, że czas idzie naprzód.
Kim są oskarżyciele? Kim są oskarżone?
Co uczyniły?
Prawdziwe czary wywołałyby plotki, które jak po
żar ogarnęłyby cały płaskowyż Finnmarku w ciągu
paru tygodni.
Lecz tu nie dotarły żadne takie pogłoski. Nikt nie
staje się wiedźmą czy czarnoksiężnikiem w ciągu jed
nej nocy. Raija nie wierzyła w to.
Dwa dni później Aleksanteri ujrzał świat w dużo
jaśniejszych barwach. Z pomocą przyjaciół udało mu
się usiąść na koi. Widać było, że sprawia mu to ból,
lecz on zagryzał zęby i mimo to się uśmiechał. To
prawdziwy sukces.
Skoro czuje ból, to znaczy, że żyje. Nie jest jakimś
cherlakiem, który łatwo się poddaje.
W całym boku czuł jakby cięcia nożem, ale za to
mógł siedzieć. Biała niczym zimowy płaskowyż twarz
nieco się zaróżowiła. W oczach tliły się iskierki nadziei.
- Myślę, do licha, że wyjdę z tego - wykrztusił. -
Jesteś niesamowitą kobietą, Raija - dodał, pieszcząc
ją bez skrępowania roziskrzonym spojrzeniem swych
szarych oczu.
Raija poczuła się odrobinę zakłopotana, lecz nie
potrafiła opanować wzruszenia z powodu jego rado
ści, okazywanej tak jawnie, jak i jego oddania.
Aleksanteri zauważył, że wywołał słaby rumieniec
na jej policzkach. Raija jest taka piękna, kiedy się
czerwieni. Wygląda wtedy niezwykle młodo, pomy
ślał. Chciałby ją znać, kiedy była młodsza. Petri
w tym czasie zakochał się właśnie w Eiji i nie wyobra
żał sobie, by mógł spojrzeć na inną kobietę...
Aleksanteri chciałby znać Raiję, zanim ktokolwiek
inny ją zauważył...
W jednej chwili poczuł dławienie w gardle. Ból
z powodu ran jakby złagodniał. Mógłby z tym żyć.
Teraz był pewien, że potrafi go znieść.
Nie był jednak równie pewien, że to, co czuje w pier
si - gdzie nie zadano mu żadnych ran, po których wid
niałyby jakieś blizny - kiedykolwiek uda się ukoić.
Ten ból wydawał się o wiele poważniejszy. O wie
le bardziej dotkliwy.
Raija nadal miała na sobie sukienkę. Tę samą pięk
ną sukienkę, którą założyła na sobotnią zabawę.
Obiecała mu to i dotrzymała słowa.
- Możesz teraz się przebrać, Raiju - rzekł cicho zdła
wionym głosem. - Jestem całkiem pewien, że wszyst
ko będzie dobrze.
Przez twarz Raiji przemknął uśmiech. Aleksanteri
wiedział, że po wsze czasy zapamięta ją taką, jak w tej
chwili.
Raija pośpiesznie ścisnęła go za rękę. Ten uśmiech
przeznaczony był tylko dla niego. Nie dla Petriego.
Tylko dla Aleksanteriego. Ten uścisk dłoni mówił
o pewnego rodzaju poufałości i wspólnej tajemnicy.
- Myślałam o tym przez chwilę - przyznała. - Czu
łam, że już nie muszę jej mieć na sobie, ale chciałam,
żebyś ty sam zdecydował, Aleksanteri.
- Co znaczy ta rozmowa o sukniach? - spytał Pe-
tri, unosząc brwi.
Raija mrugnęła do Aleksanteriego.
- To sprawa między Aleksanterim a mną - odpar
ła. - I tak zostanie, Petri.
Wzruszył ramionami. Nie zadawał więcej pytań.
Zorientował się, że Raija jest o wiele bardziej nieza
leżna niż jakakolwiek kobieta, którą znał. Przekonał
się, że nie może jej niczego dyktować. Że Raija jest
bardziej wolna niż wiatr. Często również o wiele sil
niejsza od niego. Zimowy sztorm przegrałby z nią
w zawodach, Petri był tego pewien. Była najbardziej
upartą kobietą na północ od Zatoki Botnickiej. Być
może także na północ od Helsinek, o ile wiedział.
Niech czart porwie każdego poczciwca, z którym
miałaby skrzyżować swe ścieżki.
Była jedyną, o której mógł myśleć.
- Tak, Santeriego zawsze interesowały sukienki -
zauważył oschle.
Aleksanteri patrzył na Raiję rozmarzonym wzro
kiem. Potrafił być tak diabelnie czarujący, gdy tylko
zechciał - a jeśli chodzi o Raiję, mógłby zdobyć się
na wiele więcej niż kiedykolwiek.
Co taki biedak bez grosza, w dodatku żonaty, miał
by przeciwstawić chłopięcemu wdziękowi tego włó
czykija?
Gdyby Santeri pokazał się od najlepszej strony,
mógłby się stać piekielnie trudnym rywalem.
Raija może mówić sobie, co chce - i rzeczywiście
to zrobiła, kiedy Petri powiedział jej o swoich wąt
pliwościach - jednak kiedy patrzyła na Aleksanterie-
go, w jej oczach pojawiał się osobliwy błysk.
Młodzieniec wywoływał na jej twarzy uśmiech, ja
kiego Petri nigdy nie otrzymał. Było coś odmiennego
w sposobie, w jaki trzymała głowę, rozmawiając
z Aleksanterim. Ściągała usta w dziwny sposób.
Pojawiało się w niej coś... niemal sztucznego. Tak
jakby chciała zrobić na Aleksanterim wrażenie. Poka
zała mu się z tej strony, której nie starała się odsło
nić przed Petrim.
Przy Petrim się nie wysilała. Nie ukazywała całej
swej kobiecości.
Jemu objawiała się taka, jaka była na co dzień. Ale
Petri chciałby ujrzeć owego egzotycznego ptaka
z barwnymi piórami - poczuć, jak czyści dla niego
swoje piórka, tak jak to czyni dla Aleksanteriego.
Pragnął, by i między nimi czasem bywały święta,
żeby nie zawsze zachowywała się tak zwyczajnie.
Był zazdrosny.
- Może Aleksanteri powinien trochę odpocząć? -
spytał od niechcenia.
- Nie pracowałem na morzu cały dzień.
Petri wzruszył ramionami:
- Sam zresztą wiesz najlepiej.
Jego ton powiedział Raiji, że coś jest nie w porząd
ku, i natychmiast zrozumiała, co go gnębi.
Petri był może dorosłym mężczyzną, ale również
dorośli mężczyźni mogą się czasem czuć jak dzieci.
Raija wstała z koi Aleksanteriego. Spojrzała na nie-
go porozumiewawczo. Wtedy również on zrozumiał,
w czym rzecz. Niezmiernie go to rozbawiło. Mrugnął
do niej. Zrobił to tak otwarcie, że Petri nie mógł te
go nie zauważyć.
Raij a wiedziała, że uczynił to celowo.
Wracał do zdrowia, to pewne.
Stanęła przy Petrim. Oparła się o jego szerokie plecy,
całkiem naturalnie. Próbowała mu pokazać, że nadal
uważa, że do siebie należą, choćby cały świat mówił coś
innego. Delikatnymi palcami gładziła szybko i pieszczo
tliwie jego włosy na karku. Czuła, jak jego mięśnie się
rozluźniają, lecz wiedziała, że wciąż jest czujny.
Zdawała sobie sprawę, że dalej będą go dręczyły
myśli tak głupie, że nie odważyłaby się ich głośno wy
powiedzieć.
- Aleksanteri, możesz już próbować siadać - odezwa
ła się spokojnie - ale nie siedź za długo. Nie chcemy,
żebyś się forsował. Nie wiem, czy uda mi się ponow
nie postawić cię na nogi, jeżeli sam wszystko zepsujesz.
Uśmiechnął się krzywo. W wąskich, szarych oczach
Raija odczytała wyraźną informację. Wiedziała, że Pe
tri również mógł to dostrzec. Wiedziała, że również
zrozumiał.
Aleksanteri miał świadomość, dlaczego Raija przy
jęła taki ton. To go uspokoiło - niemal rozsadzała go
pewność siebie, kiedy poczuł, że życie ma zamiar cof
nąć swój bieg. Wierzył, że jest w stanie pobić Petrie-
go. Widział, że Petri myślał tak samo.
Raija potarła głową o brodę Petriego. Jej usta wy
szeptały słowa, które tylko on mógł usłyszeć.
- Na dworze nadal jest ciepło. Wkrótce nadejdzie n o c .
Nie myliła się. Wieczór był ciepły. Słońce już daw
no temu zanurzyło swą rozpaloną tarczę w morzu,
lecz to nie ostudziło zbytnio powietrza.
W obozie panowała cisza.
2 tego czy innego baraku dochodziły co prawda
śmiech i rozmowy, ale na zewnątrz nikogo nie było.
Oni jedyni wyszli w tę noc. W tę jasną noc, która
wcale nie myślała ukryć ich przed resztą świata. Pe
tri otoczył ramieniem szczupłe barki Raiji. Objął ją
mocno - jak gdyby w obawie, że mu ucieknie. W oba
wie, że zaraz zostanie oszukany - teraz, kiedy czuł się
taki bezpieczny, przynajmniej tej nocy.
Potrzebowali samotności. Owej kojącej ciszy, któ
ra mogła wypełnić odległość między nimi.
Szukali jej, lecz nie całkiem im się udało ją znaleźć.
Coś wkradło się między ich dłonie. Splatające się ze so
bą palce napotykały coś więcej niż skóra bliskiej osoby.
Pośród skał rysowały się czarne kontury szop, w któ
rych przechowywano kutry. Szopy były tak czarne, jak
kiedy patrzy się na nie pod słońce.
W świetle dziennym były po prostu zniszczone i zsza
rzałe.
Drzwi głośno zaskrzypiały, kiedy Petri je pchnął.
Ich skarga zabrzmiała równie donośnie, kiedy je
z trzaskiem zamykał.
Rybacy z najbliższych baraków musieli usłyszeć
ten odgłos. Być może ktoś dowcipkował teraz na ten
temat. Wszyscy wiedzieli, co ten dźwięk nocą ozna
cza. Nikt nie wierzył w czyjąś gorliwość i przygoto
wywanie o tej porze sprzętu. Petri słyszał wręcz, jak
mówią: „teraz inny sprzęt będzie w użyciu..."
Lecz ani Raija, ani Petri nie mówili o tym, że to,
co istnieje między nimi, nie pasuje do brudnej szopy.
Dość długo powstrzymywali się przed wykorzysta
niem tej kryjówki. Kojarzyła się zbyt jednoznacznie.
Szopy bardziej niż chętnie wykorzystywano do
spotkań w celu, za którym nie kryły się żadne praw
dziwe uczucia.
Raija określała je mianem prymitywnych, widząc,
jak para za parą prześlizguje się ukradkiem do środ
ka, odprowadzana dźwiękami zdradzieckich drzwi.
Teraz sama dziękowała za to schronienie. Nie ob
chodziło ją, co inni sobie pomyślą.
W baraku mieszkało zbyt wiele osób.
Nie znosiła powstrzymywania oddechu.
Nie znosiła ciągłego kontrolowania słów i gestów
- nie znosiła panowania nad sobą.
Nie znosiła świadomości, że inni nasłuchują. Świa
domości, że mogą usłyszeć najdrobniejszy ruch, każ
de gorące westchnienie. Nie mogłaby znieść tego, że
Aleksanteri ją usłyszy.
Nie wiedziała dokładnie, czy ze względu na niego
- żeby mu tego oszczędzić - czy raczej ze względu na
siebie samą. Nie wiedziała dobrze, co właściwie nią
kierowało.
Szopa była azylem.
Pachniało w niej morzem i solą, co zwykle przypra
wiało Raiję o mdłości z powodu strachu przed bezden
ną głębiną. Tutaj jednak znajdowało się coś, co łączyło
ją z ukochanym. Petri gwałtownie objął ją wpół i moc
no przyciągnął do siebie. Jego usta drżały, a w oczach
krył się strach, którego wcześniej Raija nie zauważyła.
Przycisnął ją do ściany. Uwięził między deskami
a własnym ciałem. Spojrzał na nią. Wpatrywał się
w jej twarz długo, z determinacją, a następnie przy
warł ustami do jej ust. Całował ją z żarem, przypo
minającym głód. Rozpacz.
Bez tchu odsunął Raiję od siebie. Czuła, jak pieką
zranione wargi. Krew szybko tętniła w jej żyłach
i chociaż Petriemu udało się wyzwolić ten ogień, któ
ry zawsze tlił się w nich obojgu i zapłonął teraz rów
nie łakomie jak zwykle, wywołał także coś jeszcze.
Coś, co oboje posiadali, lecz co do tej pory tkwiło
w nich uśpione.
Petri zamknął oczy. Jedną rękę oparł na ścianie po
nad ramieniem Raiji, drugą przesuwał wzdłuż jej szyi.
O Boże, jak jej potrzebował. Chciał ją mieć, bar
dziej niż kiedykolwiek.
Chciał ją posiąść.
Wcześniej tego nie czuł.
Zadowalał się tym, że dzielił z nią uczucie, które
się w nich zrodziło, które spadło na nich tak niespo
dziewanie. Brał to, co dawała teraźniejszość.
Wdychał zapach Raiji i wiedział, że właśnie w takiej
chwili naprawdę żyje. Był za to wdzięczny losowi.
Do tej pory nie miał odwagi pragnąć więcej.
Nawet nie przemknęło mu to przez myśl.
Teraz jednak zazdrość o Aleksanteriego dała o so
bie znać. Nie była szlachetna. Wyzwalała najgorsze
myśli. Teraźniejszość to tylko okruchy.
Czy miał zjadać same okruchy?
Czy nie miał prawa najeść się do syta?
Teraźniejszość okazała się niewystarczająca. Petri
chciał mieć wszystko. Przeszłość i przyszłość, i obec
ną chwilę - i Raiję, tylko ją.
Pragnął z nią porozmawiać, zapytać, co o tym sądzi.
Ale Raija jest tak potwornie rozsądna. Zaraz powie
o Eiji. O jego dzieciach. O tym, że sama w świetle pra
wa jest mężatką. O swoich dzieciach. Zastanawiał się, co
by zrobiła, gdyby Aleksanteri zaproponował jej to samo.
Aleksanteri zasiał być może ziarno tu i tam na swo
im szlaku, ale nie miał żony, która by go wiązała. Nie
miał nawet swojego domu.
To, z czego Petri był kiedyś taki dumny, teraz go
obezwładniało i czyniło z niego więźnia.
Potępiał siebie za własne myśli.
Rozzłościł się.
Na siebie samego za to, że w ogóle może myśleć
w ten sposób.
Na nią za to, że tak nie myśli. Że jest zadowolona,
żyjąc dniem dzisiejszym, biorąc to, co otrzymuje,
i nie patrząc w przyszłość. Że może trzymać go w ob
jęciach, nie płonąc z tęsknoty za czymś więcej niż tyl
ko chwila.
- Wiele czasu poświęcasz Santeriemu - rzekł, sły
sząc, jak bardzo ochryple zabrzmiał jego własny głos.
- Chcę, żeby wyzdrowiał.
-Tak.
Nie powiedział nic więcej. Lecz jego oczy pociem
niały i Raija poczuła w sercu ukłucie goryczy.
- Potrzebny mi twój czas, Raiju - odezwał się zno
wu. - Ja także go potrzebuję. Ja także czuję się chory.
Uśmiechnęła się słabo.
- Tak? Jakże to?
Zręcznymi palcami rozpinała górne guziki jego ko
szuli.
- Czas mija tak szybko - rzekł zbolałym głosem. -
Tak diabelnie szybko. Pożera tygodnie. Z każdym mi
jającym dniem czuję się coraz bardziej ubogi. - Spojrzał
na nią szeroko otwartymi oczami. - Wkrótce muszę wy
ruszyć w drogę. Muszę wrócić do domu. Nie mogę zo
stać, Raiju. Nie mogę tu zostać. To mnie zabija, bo nie
chcę od ciebie odejść. Mamy tak mało czasu.
Obiema dłońmi objęła jego policzki. Zauważyła, że
trochę schudł. Zdała sobie sprawę, że za mało je.
- Oboje wiedzieliśmy o tym od samego początku
- odparła cicho. - Mieliśmy tego świadomość. Ten
dzień musi nadejść.
- To dla ciebie nic nie znaczy? - spytał z wyrzu
tem. Zimniej szym głosem, niż zamierzał.
Chciał ją delikatnie przytulić i pokazać jej, jak głę
bokim ją darzy uczuciem, lecz przez cały czas robił
wszystko na opak.
- Może w gruncie rzeczy wcale cię nie obchodzę?
Po prostu wybrałaś tego z nas, który stał na czele?
Raija spojrzała na niego - nie rozumiała tej złości,
nie rozumiała tej nagłej zmiany nastroju.
Petri rozumiał. Choć był dorosły i wielkoduszny, miał
wielkie serce i wszedł w ten układ z równie otwartymi
oczyma jak ona, teraz nie poznawał samego siebie. Ni
gdy między nimi nie było takiej złości jak w tej chwili
Przesunął Raiję bliżej ściany. Trzymał ją dłońmi
twardymi jak kamienie. I równie zimnymi.
Jego oczy płonęły, lecz zimnym ogniem.
Policzki napięły się, sprawiając, że twarz stała się
»
surowa. Jedną rękę podsunął pod plecy dziewczyny.
Z całej siły przytwierdził ją wręcz do swego ciała.
Drugą ręką podciągnął jej spódnicę. Bezlitośnie
przesuwał palcami wzdłuż ud Raiji.
Zostawiał czerwone ślady w miejscach, gdzie zwy
kle wyzwalał ogień.
Sprawiał ból tam, gdzie pieszczotami budził w niej
rozkosz.
Zaczepił brzeg spódnicy za pasek. Przywarł do Ra
iji. Wolną ręką rozpiął spodnie.
Poczuła, jak ją zmusił, by się przed nim otworzyła.
Myślała, że będzie krzyczeć, kiedy uniósł ją nieco, żeby
w nią wejść. Przyparł ją do ściany i brał, nie dając nic.
Było mu zimno, choć dotarł do punktu kulmina
cyjnego, który pozostawił tylko pustkę.
Wyczerpany odsunął się od Raiji. Spuściła głowę,
lecz zdążył zauważyć, że jej wargi krwawią. Odwró
cił się do niej plecami i poprawił ubranie.
O Boże, żeby tylko potrafiła zrozumieć. Żeby tyl
ko zdołał ją przekonać, jak bardzo siebie za to niena
widził. Że to przecież nie on - nie taki, jakim jest na
prawdę. Że czegoś takiego ten Petri, który ją kochał,
na pewno nie mógłby zrobić...
Chciał usłyszeć, jak mu wybacza. Chciał usłyszeć, jak
wypowiada zbawienne słowa, lecz jedynym dźwiękiem,
jaki go dochodził, był jej urywany, drżący oddech.
Po chwili zabrzmiał jej głos. Nie miękki i ciepły,
jaki bywał głos Raiji. Nie pełen kobiety, którą kochał.
Wydawał się równie zimny jak noc polarna.
- Nigdy tego nie zapomnę, Petri. Jak mogłeś...
Jęknęły drzwi.
*
Najpierw, kiedy je otwierała.
Potem, kiedy je zamknęła.
Uczyniła to chłodno i ze spokojem.
Petri przeraził się tego bardziej niż bladej wściekło
ści. Opanowana Raija była o wiele bardziej niebez
pieczna niż ta, która przeklinała i biła. Chciał jej dać
tyle ciepła. Chciał jej powiedzieć, ile dla niego znaczy.
Jak niewiele warte i ubogie stanie się jego życie bez
niej. Chciał doprowadzić siebie i ją do rozkoszy i ra
zem z nią ochłonąć. Chciał obudzić w niej to, co kie
dyś potrafił wydobyć na światło dzienne.
A teraz odsunął ją od siebie w sposób bardziej bru
talny, niż gdyby jej powiedział, że jej nienawidzi.
Wszystko zniweczył. Jego złość wszystko przekre
śliła. Złość i zazdrość.
Nie wiedział, jak jej teraz spojrzy w oczy.
Nie wiedział, co zrobić, by mu przebaczyła. Wie
dział tylko, że musi uzyskać jej przebaczenie. W prze
ciwnym razie wolałby umrzeć.
Bez jej szacunku był nikim.
Nie był nawet wart jej kochać.
Petri uderzył pięścią w ścianę.
Opadł na podłogę w jednym z kątów szopy. Cięż
ko oparł się plecami o ścianę. Nie było dla niego wy
tchnienia, żadnej nadziei.
Raija położyła się na swym posłaniu w ubraniu. Za
ciskała pięści. Wbijała paznokcie w skórę dłoni, lecz
nie umiała powstrzymać płaczu. Broda jej drżała.
- Co się stało, Raiju? - glos Aleksanteriego za
brzmiał cicho jak tchnienie wiatru. - Co on ci zrobił?
- Rozwiał marzenie - odparła.
Usłyszała, jak jęknął. Usłyszała, jak zaklął.
- Nie mogę do ciebie przyjść - szepnął zaraz po
chwili. Musiał robić krótkie przerwy między słowa
mi. - Ale gdybym mógł, to bym cię przytulił, Raiju.
Powinnaś się wypłakać na moim ramieniu.
Przełknęła ślinę. Nie zdołała się nawet uśmiechnąć.
Nie poprawiło jej to nastroju, chociaż Aleksanteri
najwyraźniej mówił poważnie. Wręcz przeciwnie -
czuła się zrozpaczona, ponieważ nie był w stanie
w żaden sposób jej pomóc.
- Dobrze byłoby się przy tobie wypłakać, Aleksan
teri - wyznała. - Ale ty jesteś o wiele słabszy ode
mnie... Mimo wszystko dziękuję.
- Zawsze będę twoim przyjacielem, Raiju.
- Mogę potrzebować przyjaciół.
Przyjaciół potrzebowała Anna Benet. Czuła, że za
równo ręce, jak i nogi wydłużają się z każdym obrotem
koła na ławie tortur. Leżała przytwierdzona do niej rze
mieniami, nie wiedziała, po raz który. Nie była pewna,
czy potrafi jeszcze liczyć. Wokół niej stało trzech ludzi.
Jej oczy dostrzegały trzech. Może było ich więcej.
Może mniej. Nie miała pewności, czy jeszcze widzi
wyraźnie.
Nikt nie wziął jej w obronę. Nikt nie powiedział
o niej, że była dobrym człowiekiem i że nigdy nie
miała zamiaru zrobić komuś krzywdy. Nikt nie po
wiedział, że była pracowita i spokojna, że chętnie po
magała innym, niewiele wymagając dla siebie.
Ciążyło nad nią oskarżenie.
Wiedźma.
Czarownica.
Tylko dlatego, że wczesną wiosną padło bydło są
siadów. Nikt nie potrafił wyjaśnić dlaczego.
Do chwili, kiedy sąsiadowi przyszło do głowy, że
stało się tak, ponieważ w zeszłym roku się nie zgo
dził na krycie jej krów swoim bykiem.
Rozesłał plotki, że Anna uprawia czary.
Pewna kobieta, którą skazali i spalili na stosie,
wskazała na nią.
Teraz z niej wycisną więcej nazwisk.
Czy to zrobiła? Czy rzeczywiście zrobiła to, o co
ją posądzają i do czego powinna się przyznać?
Anna Benet nie była już przekonana o swojej niewin
ności. Ludzie ci twierdzili z całą pewnością, że znają jej
myśli i wiedzą dokładnie, co robiła. Może to prawda?
Ktoś ją widział - widział ją na górze Domen.
Rozżarzone cęgi przykładane do jej skóry już nie
piekły. Nie czuła już bólu.
Widziała wszystko, lecz nic nie czuła.
Stos nie wydawał się już tak przerażający. Ozna
czał koniec. Koniec tego wszystkiego.
- Zrobiłaś to, Anno Benet - zabrzmiał męski głos.
Człowiek ten mógłby być jej synem, był taki młody.
Tak młody, a tak potwornie zimny. - Zabiłaś jego zwie
rzęta. Sprowadziłaś na niego złą pogodę. Czy karałaś
też innych w ten sposób? W ostatnią noc świętojańską
poleciałaś jako ptak na górę Domen. Tylko nie zaprze
czaj. Wiele osób cię widziało.
Jakże łagodnie i przekonująco brzmiał jego głos!
Czy nadal ją przypiekali?
Anna Benet uświadomiła sobie, że jest sposób, by ja-
koś z tego wybrnąć. Zamknęła oczy. Zachowała przy
tomność wystarczająco długo, żeby zdecydować, że nie
wciągnie w ten koszmar więcej niewinnych osób.
Da prześladowcom to, na co czekają, ale nie może
pozwolić, by uwięzili kogoś niewinnego.
- Byłam tam - wyszeptała spękanymi wargami. -
Byłam tam. Robiłam to, o czym mówicie. Robiłam to
wszystko. Wywołałam burzę. Przeze mnie ginęły stat
ki. Podobało mi się to. Lubiłam swą władzę.
- Kto jeszcze?
- Nie znam jej - odparła Anna Benet. - Jest młoda.
Najpiękniejsza ze wszystkich kobiet, jakie znam. Sam
diabeł się do niej uśmiechał. Potrafiła więcej niż kto
kolwiek z nas. Potrafiła zabijać i z powrotem przy
wracać do życia. Nikt z nas nie miał takiej mocy.
- Jak się nazywa? - Głosy zgromadzonych wokół
drżały z emocji. Ludzie ci nie wiedzieli, że stara się
wyprowadzić ich w pole.
Wkrótce to wszystko się skończy. Czeka ją stos,
lecz dla niej jest on wyzwoleniem. Nie wiedzieli, że
dają jej wolność. Że wykupiła się kłamstwem.
- Nie wiem. Nie pochodziła stąd. Jej włosy były
czarne jak sadza pod stopami samego diabła. Wyglą
dała jak anioł, ale była najbardziej niebezpieczna
z nas wszystkich.
Anna straciła przytomność. Nie czuła, że rozwią
zali rzemienie wokół jej rąk i nóg. Nie słyszała, jak
ogłaszają wyrok śmierci.
Nie słyszała głosu młodego kapitana. Nie widzia
ła żaru w jego oczach.
- Znajdę tę kobietę! I zaprowadzę na stos!
8
Petri spał tej nocy poza domem. Wrócił następne
go dnia, lecz skutecznie unikał wzroku Raiji.
Nie było to trudne. Również ona nie chciała na nie
go patrzeć. Bolała ją świadomość, że tak bardzo się
co do niego pomyliła. Że tak mu zaufała i dała mu ty
le ciepła - ofiarowała tak wiele siebie człowiekowi,
który tego nie docenił.
Poznanie tej jego drugiej strony bolało bardziej,
niż Petri mógł przypuszczać.
Rai ja dałaby wszystko, by tego o nim nie wiedzieć.
Wolałaby raczej, żeby odszedł, każąc jej żyć wspo
mnieniami opartymi na kłamstwie.
Teraz nawet marzenia nie dodadzą blasku rzeczy
wistości. Trudno będzie pielęgnować spędzone wspól
nie cudowne chwile - brudne plamy zbrukały wszyst
ko, co przeżyli przedtem.
To, co piękne, nabrało brudnego odcienia.
Petri nie był już dla niej bohaterem. Przestał być
mężczyzną z marzeń.
Raija jednak zagryzła zęby i nadal robiła to, co do
niej należało.
W kontrakcie nie było mowy o ogrzewaniu w łóż
ku kapitana, myślała z goryczą. Okazała się głupia,
ale jeszcze nie jest za późno, żeby przejrzeć na oczy.
Nie odzywała się do Petriego.
On z niczym nie zwracał się do niej.
Jednak dzieciom nadal poświęcał sporo uwagi. To, co
zaszło między nim a Raiją, nie przeszkadzało mu w tym.
Początkowo Raija, żądna zemsty, zamierzała mu
zabronić zbliżania się do nich. Chciała nakazać dzie
ciom, żeby z nim nie rozmawiały.
Widziała jednak, jak Petri bawi je i rozśmiesza. Wi
działa, że stał się dla nich nowym Reijo, i nie potra
fiła się zdobyć na to, żeby je tego pozbawić.
Być może nie uczyniła tego również przez wzgląd na
Petriego, widząc, że i jemu przekomarzanie się z dzieć
mi sprawia ogromną radość.
W takich chwilach stawał się niezwykle promien
ny i beztroski, jego twarz się odprężała.
Raija ukradkiem obserwowała go w czasie tych zabaw.
Wtedy pragnęła, by mogła wymazać epizod z szopy.
Jednak wdarł się między nich. Rzeczywisty. Przykry.
Powodował lodowaty ucisk w żołądku, który sta
le się wzmagał.
Raija nie zdobyła się na to, żeby zapytać Petriego:
dlaczego. Nie zdobyła się na to, by dać mu szansę.
Przeżycie z ostatniej nocy wydawało się zbyt bo
lesne.
Petri zbyt głęboko ją upokorzył.
Nie patrzyła na niego. Robiła, co mogła, żeby się
do niego nie zbliżać.
On także nie starał się z nią pojednać.
To chyba było najgorsze.
Mogłaby go wysłuchać. Może potrafiłaby wyba
czyć. Może dałaby się przekonać i zapomniała.
Ale to Petri musiał uczynić pierwszy krok.
Już dostatecznie ją upokorzył.
Nie ma mowy, żeby jeszcze bardziej powalała się
błotem i pierwsza się ugięła!
To on ją poniżył!
Petri jednak nie wyciągnął ręki na zgodę. Nigdy nie
próbował jej zatrzymać choćby na chwilę. Nie próbo
wał pochwycić jej wzroku. Jeżeli na nią patrzył, robił to
z ukrycia. Raiji nie udało się nigdy go na tym przyłapać.
Nie chciał przebaczenia. Nie chciał się przed nią
ukorzyć. Nie chciał wszystkiego naprawić.
Czy w tym, co zrobił, nie widział nic złego?
Raija nie znosiła tych jego uników. Gdyby chociaż
spróbował do niej dotrzeć!
Mijały dni, a lody między nią i Petrim nie topniały. Za
chowanie obojga tak rzucało się w oczy, że współmiesz
kańcy szukali każdego wieczoru pretekstu do wyjścia
z domu. Nie wytrzymywali tej ściany milczenia, która
rosła coraz wyżej. Również Aleksanteriemu wydawało
się to denerwujące, lecz on nie mógł jeszcze chodzić.
Mijały właśnie dwa tygodnie od chwili, kiedy zdo
łał usiąść samodzielnie.
O w o zwycięstwo dodało mu więcej energii i zapa
łu. Nie chciał niczyjej pomocy.
Gdy nikt nie widział, próbował zejść z koi o włas
nych siłach.
Kiedy Raiji ani żadnego z przyjaciół nie było w ba
raku, robił kilka chwiejnych kroków między prycza
mi. Dzieciom wydawało się to bardzo ciekawe i chęt
nie go obserwowały. Obiecały nikomu nie mówić
o jego ćwiczeniach.
Znowu nadeszła sobota. Trzecia od owego feralne
go dnia. Aleksanteri zdał sobie sprawę, że może cho
dzić. Nie kręciło mu się w głowie, kiedy wstawał. Nie
czuł już tak piekącego bólu. Był na dobrej drodze ku
swemu dawnemu ja.
Chciał im wszystkim pokazać, na co go stać.
Lecz musiał obrać odpowiednią chwilę.
Raija krzątała się zajęta swoimi sprawami i Alek
santeri z przyjemnością śledził każdy jej najdrobniej
szy ruch.
Wszystko, co robiła, było piękne - ponieważ ona
to robiła. Snuł marzenia o świecie, który mógłby dzie
lić razem z nią. Gdyby mu tylko pozwoliła.
Nadal nie wiedział, co zaszło między Raiją i Petrim.
Nic nie powiedziała, a Petri zachowywał się rów
nie milcząco.
Nie był ślepy, żeby nie dostrzegać, jak oboje cier
pią, ale również nie taki głupi, by próbować rozwią
zać kłopot, który sami sobie stworzyli.
Miłość nie zna żadnych reguł.
Jeżeli Petri napytał sobie biedy, powinien zacho
wać się jak mężczyzna i sam znaleźć sposób, by wy
brnąć z trudnej sytuacji.
Aleksanteri zamierzał jedynie wykorzystać okazję,
jaka mu się nadarzała. Nic więcej.
Usłyszał rybaków powracających z połowu.
Doszły go odgłosy rozmów i śmiech. Czekał.
Raija przygotowała posiłek. Dobrze napaliła, w izbie
wydawało się gorąco jak w piecu. Wiedziała, że zmar
znięci rybacy będą spragnieni ciepła po ciężkiej pracy
i po długim dniu spędzonym w przemoczonych ubra-
niach. Wiedziała, że choć na parę godzin zechcą strzą-
snąć z siebie cały tydzień znoju.
Wygładziła fartuch. Pośpiesznie przeciągnęła ręką
po włosach. Poprawiła jeden niesforny kosmyk, do
dający jej zresztą wiele uroku.
Aleksanteri widział, jak przełknęła ślinę.
Z powodu Petriego.
Zawsze z powodu Petriego.
Lecz Petri nie powinien teraz skupiać jej uwagi.
Nie zasługiwał na to.
Aleksanteri odsunął skóry. Przerzucił nogi przez
brzeg koi. Postawił stopy na podłodze.
- Raija...
Czy dosłyszała radość w jego głosie? Czy widzia
ła, jaki jest z siebie dumny? Wstał. Stał, nie trzyma
jąc się niczego. Nie uważał, żeby ból był aż tak silny,
by musiał się skrzywić. Nawet gdyby tak było, Alek
santeri zrobiłby wszystko, aby to przed nią ukryć.
Niech zobaczy, że nie jestem jakimś dzieciakiem,
pomyślał. Raija musi się dowiedzieć, że jestem męż
czyzną.
- Na Boga, Aleksanteri!
Błyskawicznie znalazła się przy nim, zanim zdołał
jej przeszkodzić.
- Nie trzymaj mnie! - Odsunął ją od siebie. - Zo
bacz! Znowu mogę chodzić!
Ruszył ku niej. Chciał się pokazać Raiji od najlep
szej strony. Uśmiechał się szeroko, jak tylko on to po
trafił. Wiedział, że zrobi wrażenie na wszystkich, nie
tylko na niej. Nie musiał się nawet zbytnio wysilać.
- Powinieneś jeszcze odpocząć, Santeri!
- Nie mogę odpoczywać do końca życia. Zgniję
w tej koi, jeśli dłużej w niej polezę.
Raija zrezygnowana potrząsnęła głową. Chociaż
usta jej prosiły, żeby na siebie uważał, nie potrafiła
ukryć, że jest z niego dumna. Jego zwycięstwo było
także jej zwycięstwem.
Miała w nim swój mały udział, ponieważ pomogła
mu wrócić do zdrowia. To dzięki jej ziołom rany się
zrosły. Na największych widniały jeszcze strupy.
Płytsze już się zabliźniły.
Śmiał się do niej. Uśmiechał się całą twarzą, że aż
czuła mrowienie w plecach.
Pełen zapału wyrzucił do przodu ramiona.
- Naprawdę stoję na własnych nogach, Raiju!
Sam chyba nie mógł w to uwierzyć.
- Już wędrowałem do piekła, ale ty sprawiłaś, że
wróciłem.
Nagle spoważniał. Uświadomił sobie, jak bardzo
się do siebie zbliżyli. Ciałem i duszą.
- Większości dokonała twoja własna wola, Alek-
santeri.
Wyciągnęła dłoń i chciała go pogładzić po policzku,
podobnie jak często to czyniła wobec swoich dzieci.
Złapał jej rękę, zanim zdążyła go dotknąć. Nie
chciał, by tak go traktowała. Nie był dzieckiem!
Delikatnie otworzył i pocałował wewnętrzną stro
nę jej dłoni. Jeden raz, lecz uczynił to z wielką na
miętnością.
Następnie powoli zamknął i wypuścił dłoń Raiji.
Nie próbowała już go dotknąć.
- Czułem taką ogromną wolę życia, ponieważ ty przy
mnie byłaś - rzekł cicho. - Tak bardzo pragnąłem wy
zdrowieć, ponieważ nie chciałem, żebyś zniknęła. Nie
mogłem umrzeć, prawda? Musiałem żyć, bo i ty żyjesz...
- Nie gadaj bzdur, Aleksanteri.
Odwróciła się od niego. Chwyciła za jeden ze
wsporników koi Petriego.
Aleksanteri pomyślał, że Raija nie zdaje sobie spra
wy, czego się przytrzymuje. Położył obie dłonie na
jej ramionach. Jego serce zamarło na chwilę, kiedy nie
cofnęła się, kiedy go nie odsunęła.
- Nie lubię milczeć o tym, co czuję - szepnął ochryple.
W pewnym sensie chciał, żeby wracający z połowu
towarzysze weszli właśnie w tej chwili. Z drugiej stro
ny wolałby, żeby przez resztę życia trzymali się z da
la od nich dwojga.
- Wiesz, co czuję, Raiju...
Ostrożnie odwrócił ją ku sobie. Jednym spojrze
niem ocenił, że nie jest już taka nieugięta.
To, co nią wstrząsnęło i zniszczyło jej związek z Pe-
trim, jemu mogło dać szansę.
- Ty jedna trzymałaś mnie przy życiu - rzekł z na
ciskiem. - To dla ciebie przeżyłem. Stale miałem przed
sobą twój obraz. Twój głos. Zapach twoich włosów.
Pragnąłbym móc ujrzeć ciebie, jak gotujesz obiad w do
mu, który mógłbym nazwać moim. Naszym domem...
Raija zacisnęła powieki. Nie chciała tego słuchać!
Nie zniesie więcej cudzych marzeń! Dosyć ma swo
ich własnych!
- Jestem tylko chłopakiem bez charakteru, to
prawda. Lecz nigdy nie spotkałem kogoś takiego, dla
kogo warto by się starać. Dopóki nie spotkałem cie-
bie... - Aleksanteri zaczerpnął powietrza. - Dla ciebie
mógłbym...
- Ukraść księżyc? - podsunęła.
Potrząsnął głową.
- Nie to. Ale mógłbym ryzykować dla ciebie ży
cie. - Zamilkł, jakby poważnie zastanawiał się nad
tym, co powiedział. Z pewnym zdumieniem powtó
rzył: - Naprawdę myślę, że byłbym w stanie poświę
cić dla ciebie życie. Nigdy przedtem nie czułem cze
goś takiego...
- Nie mów tak!
Raiję uderzyła fala chłodu. Zatrzęsła się z zimna.
Aleksanteri nie rozumiał tego. Nie mógł wiedzieć.
- Moje życie tak niewiele znaczy w porównaniu
z twoim - rzekł i objął ją.
Ostrożnie, żeby nie urazić obolałego boku. Jego
objęcia tak różniły się od tamtych, które dobrze pa
miętała, że się nie broniła.
Być może to zaplanował. A może to rzeczywiście
przypadek...
Gładził jej plecy. Raija wsunęła ręce w jego włosy.
Jego usta rozchyliły się lekko, zanim ułożyły się drżą
ce na jej na wpół otwartych wargach.
Zamknęła oczy. Wiedziała, że to nie Petri. Wiedzia
ła z całą pewnością, że to Aleksanteri, lecz mimo
wszystko nie chciała tego wiedzieć.
To było przyjemne - ale nic poza tym.
Niebo nie zawaliło się jej na głowę. Nie poczuła
w sobie ognia grożącego utratą rozsądku i poczucia
rzeczywistości.
Pocałunki Aleksanteriego niczego nie wywróciły
do góry nogami, były łagodne jak wiosenny deszcz,
lecz ogrzewały.
Pozwalała, by ją całował. Odpowiadała pocałunka
mi. Nie żarliwymi, lecz równie ciepłymi.
Zdawała sobie sprawę z tego, co robi. Nie było to
chwilowe zapomnienie, chciała tego.
Petri wpadł do środka gwałtownie jak zwykle. Ni
czym burza nie znająca przeszkód.
Tym razem się zatrzymał.
Stanął jak wryty w drzwiach. Tapio i Markku mu
sieli go wręcz odepchnąć na bok, żeby wejść. Petri nie
spuszczał wzroku z czarnych włosów, które znalazły
się zbyt blisko jasnorudej czupryny.
Zagotowało się w nim na widok palców Raiji wsu
niętych we włosy Aleksanteriego.
Zaślepiła go wściekłość na widok dłoni Aleksante
riego pieszczotliwie gładzących plecy dziewczyny.
Aleksanteri również ją miał. Jego ręce dotykały jej
miękkiej skóry.
Przed nim.
Aleksanteri zjawił się przy niej przed nim.
Teraz znowu pozwalała się obejmować, całować
i pieścić Aleksanteriemu.
Byli tak zajęci sobą, że zabrało im całą wieczność,
zanim od siebie odskoczyli.
Żadne z nich się nie zawstydziło.
Aleksanteri zatrzymał rękę na ramieniu Raiji. Uśmie
chał się krzywo, zadowolony z siebie. Tak diabelnie za
dowolony z siebie.
Raija palcami zaczesała grzywkę do tyłu gestem tak
dobrze znanym i tak drogim Petriemu, że aż ścisnęło mu
się serce. O Boże, jak wiele pamiętał takich drobiazgów
z nią związanych! Czegoś podobnego się nie zapomina.
Czy wszyscy się na niego uwzięli?
- Aleksanteri wstał! - zawołała Raija, promieniejąc
radością.
- Tak, widzę, że robisz wszystko, żeby go wesprzeć
- rzekł oschle Petri.
To pierwsze słowa, jakie między sobą wymienili od
nieszczęsnego zdarzenia w szopie.
Ich oczy się spotkały. Na krótko ich twarze, bez
radnie nagie, otworzyły się przed sobą nawzajem.
Lecz chwila minęła, niemal zanim jeszcze się zaczęła.
Oboje spuścili wzrok.
I chociaż Raija zaraz potem wyśliznęła się z objęć
Aleksanteriego, nie mogło to zmienić wrażenia, jakie
Petri zdążył odnieść.
Już nie wierzył.
Nie miał nadziei.
Musiał przyznać, że przegrał.
Posunął się za daleko, a teraz nic mu nie pomoże,
nawet gdyby poruszył niebo i ziemię, żeby odzyskać
to, co stracił.
Jego życie długo wydawało się pozbawione znaczenia.
W ciągu kilku gorących dni nabrało sensu. Treści.
Przekonał się, że również on może znaleźć bliźniaczą
duszę...
Na chwilę.
Nic, co dobre, nie może trwać wiecznie.
Ale powinno mieć godny koniec.
Zostały mu tylko marzenia. Petri nie był pewien,
czy są coś warte.
Wspomnienia na razie ukrywał. Będzie je ukrywał
do chwili, gdy uda mu się zapomnieć ostatnią noc.
Cudowne chwile nie powinny się zabarwić wstydem.
Ociężale zdjął z siebie mokre ubranie. Nie dbał
o to, że Raija może go zobaczyć. Przecież już nie raz
widziała go nagiego. Nie była też niewinną lilią...
Petri usiłował nie słuchać jednostajnej, nieprzerwa
nej paplaniny Aleksanteriego.
- To Raiji powinienem za wszystko dziękować -
mówił Santeri z przejęciem.
Nikt nie zaprzeczył.
- Winien jej jestem moje życie. - Aleksanteri zawsze
miał łatwość wypowiadania się. I z równą łatwością
przesadzał. - Opowiem całemu światu, że wyrwała
mnie z objęć śmierci. Byłem już jedną nogą na tamtym
świecie, kiedy mnie sprowadziła z powrotem. Dzięki
niej zacząłem znowu żyć.
- Możesz w każdym razie rozgłosić to w całym
Vardo - zauważył Petri.
Dobrze wiedział, że Raija go słucha. Udawała, że
nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia, ale jego nie
oszuka. Dostrzegł, jak mięsień przy jej skroni drży
z napięcia.
- Nie czyń jednak z niej anioła, bo wtedy zostanie
my tu stratowani - dodał.
Nie mógł się powstrzymać. Musiał jej jakoś odpłacić.
Musiał ją zranić, tak jak ona teraz rozdarła jego już
zranione serce, pozwalając Aleksanteriemu na taką
poufałość, z jaką nikt nie powinien jej traktować.
Wiedział, że to on pierwszy ją zawiódł, pierwszy
ją rozczarował, ale ponieważ nie dopuszczał do sie-
bie myśli o tym, co się stało, jego własne postępowa
nie wydawało mu się jakby nierzeczywiste.
Jak najbardziej rzeczywiste było natomiast obecne
zachowanie Raiji.
Petri nie zdawał sobie sprawy, jak głęboko zranił
Raiję, dopóki nie usłyszał jej ostrej repliki:
- Nazwij mnie raczej czarownicą, Aleksanteri.
W naszych czasach aż się od nich roi. Jedna mniej czy
więcej, gdy na górze Domen odbywają się sabaty
z diabłem, nie odgrywa żadnej roli.
Aleksanteri i chłopcy roześmiali się.
Petri pochylił głowę i odwrócił się od Raiji. Słowa
przeprosin zamarły na końcu języka. Nie zdobył się
na to, by je wypowiedzieć.
Aleksanteri miał wreszcie dość chwalenia się.
Usiadł, a Rai ja odsunęła się od niego. Na bezpieczną
odległość.
Była zła na samą siebie, że przejmowała się Petrim.
Nie zasłużył na to. Jednak jego zdanie nadal miało
dla niej znaczenie.
Dezaprobata w jego oczach raniła jak noże. Raija
chciała go nienawidzić, ale przychodziło jej to
z ogromnym trudem.
Pragnęła zobaczyć, jak topnieją lody między nią i Pe
trim, lecz już przestała wierzyć, że to w ogóle możliwe.
Nie zamierzała uczynić pierwszego kroku i stop
niowo zaczynała rozumieć, że Petri również był na
to zbyt dumny.
Za zastygłą maską, którą jej pokazywał, dostrzega
ła człowieka, którego poznała w ciągu kilku krótkich
wypełnionych gorączką dni, człowieka, który wkradł
się w jej serce, choć żadne z nich tego nie chciało.
Niechętnie ulegli, otworzyli się dla siebie nawza
jem, znaleźli bratnią duszę tam, gdzie nie spodziewa
li się jej znaleźć - a teraz równie niechętnie zrezygno
wali z tego, czego nigdy nie posiadali. To bolało.
Kiedy Aleksanteri już stanął na nogi, szybko do
szedł do siebie.
Jego zapał i wytrwałość zrobiły swoje. Pragnienie,
by zaimponować Raiji, dodało mu niezwykłej siły.
Musi okazać się kimś więcej niż tylko zwiędłym
kwiatem.
- Na Boga, jestem przecież mężczyzną!
To, że Petri wydawał się całkiem przegrany, wypeł
niło Aleksanteriego nadzieją.
On, który zawsze wyśmiewał się z tych, którzy
szukali w życiu bezpieczeństwa i domu, teraz sam za
czął o tym marzyć. Zawsze drwił z mężczyzn, którzy
postarali się o żonę i dzieci, pracę, wiążącą ich z jed
nym miejscem...
Dla niego życie oznaczało wędrówkę. Beztroskie
wałęsanie się i branie od losu wszystkiego, co ma do
zaoferowania.
Nie myślał o jutrze. Przyszłość wydawała mu się
czymś nieznanym, czymś zupełnie niegodnym zain
teresowania.
Była...
Gdyby teraz zamknął oczy, mógłby zobaczyć
w wyobraźni niewielki domek między wysokimi
świerkami. Gładkie jak lustro jezioro odbijające sau
nę. Mógł ujrzeć, jak powierzchnię wody w równych
odstępach czasu przełamują pstrągi. Rozchodzące się
po wodzie kręgi. Plusk za pluskiem. Mógł zobaczyć
chmury przesuwające się po czystym, niebieskim nie
bie - i ogromną otwartą przestrzeń, żadnych skał,
w których otoczeniu czułby się jak osaczony.
Widok powinien być rozległy i urozmaicony.
Aleksanteri marzył o posiadaniu takiego miejsca.
I o własnej ziemi. I żeby do najbliższego sąsiada by
ło na tyle daleko, by wybierając się do niego trzeba
było zakładać płaszcz, ale nie dalej, tak by w razie po
trzeby mieć z kim porozmawiać.
Samotny w czterech ścianach odchodziłby od zdro
wych zmysłów. Czułby się jak więzień i byłby bied
niejszy, niż gdyby nie posiadał nic ponad to, co miał
na sobie.
Ale z Raiją stałby się bogatszy od samego króla.
Tak wyglądały jego marzenia. Nie miał odwagi
z kimkolwiek się nimi podzielić. Sam chciał się naj
pierw nimi nacieszyć. Sięgać po nie i polerować, i za
chwycać się ich oślepiającym blaskiem. Rozmyślać,
jak by to było, szczegół po szczególe. Chciał wyobra
żać sobie dźwięki, zapachy - nawet słowa.
A Raija...
Nie była stworzona do życia na wybrzeżu Finn-
marku. Ruija to nie miejsce dla niej, choć jej imię
przypadkiem brzmiało podobnie do nazwy tej odlud
nej, jałowej części kraju.
Raija została stworzona, by słuchać szumu strzeli
stych świerków. Jej plecy były równie wyprostowane
jak one.
Raija to córka Finlandii. Ruija nie była jej krajem,
jej ojczyzną była Suomi.
Ałeksanteri myślał tylko o Raiji. A to, co wypełnia
serce, musi zaraz wypłynąć przez usta.
Sezon połowów miał się ku końcowi dla rybaków
przybyłych z okolic północnych krańców Norwegii,
a także dla tych, którzy mieszkali jeszcze dalej.
Wkrótce nie będzie już czego łowić Zaczynali się
przygotowywać do powrotu do domu.
Ten rok można uznać za stosunkowo dobry. Być mo
że nie uda im się wymazać wszystkich długów, ale wy
starczy na jedzenie i obsianie niewielkich skrawków zie
mi, żeby jakoś przetrzymać do następnych połowów.
Gdzie nie spojrzeć, dało się zauważyć poruszenie
w obozie, chociaż nadal wielu rybaków wypływało
w morze wczesnym rankiem. Petri postępował po
dobnie, żeby unikać Raiji. Wiedziała o tym. Widzia
ła to w każdym jego geście.
Ałeksanteri wyruszał z nim. Niechętnie.
Dni ciągle ubywało. Ani Petri, ani Ałeksanteri nie
mieli chęci wracać.
Raija także nie chciała patrzeć, jak odchodzą -
a jednocześnie tęskniła do dnia, kiedy wszystko bę
dzie jak dawniej. Jak wtedy, kiedy wcale nie wiedzia
ła o istnieniu kogoś takiego jak Petri Aalto.
Santeri starał się do niej zbliżyć. Nie w typowy dla
siebie gwałtowny sposób, lecz ostrożnie, niemal z wa
haniem. Usiłował odzyskać coś, czego nigdy nie po
siadał.
Raija nie musiała czuć wzroku Petriego na swoich
plecach, żeby trzymać Aleksanteriego na dystans.
Ałeksanteri był jak wiatr. Równie powierzchowny,
równie zmienny - równie szybko znikał.
Kusiło go tylko to, co nieosiągalne. Zakochiwał się
w cieniach z marzeń. Niewiele pozostawało w jego
dłoniach.
Raija dawno to zrozumiała, lecz Aleksanteri nadal
wierzył w złocisty blask nierealnych rojeń.
Nie zdawał sobie sprawy, jak niebezpieczne może
się okazać sięganie do gwiazd, by zdobyć jedną z nich.
Mieli wyruszyć w poniedziałek. Tak postanowio
no na początku tego tygodnia. Nikt nie wspomniał,
że to dlatego, by niepotrzebnie wydłużyć rozstanie.
Sobota zatętnj życiem, w niedzielę dobrze odpocz
ną, a potem już poniedziałek...
Wszyscy wiedzieli, że chodzi o to, by ukryć praw
dziwy powód. Nadchodziła noc.
Piątek.
Aleksanteri założył odświętne ubranie, ale nic nie
wskazywało, żeby zamierzał wyjść.
Petri nie przebrał się. Również on twardo siedział
na miejscu.
Bracia Koski niepewnie chodzili wkoło. Nie wie
dzieli, czy powinni zrezygnować z licznych pokus
czekających za drzwiami. Raija nie odezwała się.
Ona także nie ubrała się inaczej niż zwykle. Pró
bowała w ten sposób dać znak Aleksanteriemu, że je
go wysiłki na nic się nie zdadzą. Że pożegnanie, na
które miał nadzieję, nie dojdzie do skutku.
Być może próbowała również to powiedzieć Pe-
triemu - że to, o co podejrzewa ją i Santeriego, nie
istnieje. Nie w ten sposób, w jaki to sobie wyobrażał.
Być może próbowała powiedzieć Petriemu, że jeżeli
istnieje jakaś więź, to tylko między nim, Petrim, i nią...
W końcu to Petri wyszedł. Bez słowa. Nie patrząc
na nikogo. Narzucił tylko na siebie kurtkę i już go
nie było. Chłopcy, nie myśląc wiele, ruszyli za nim.
- Czy to moja wina, że między wami się urwało?
- spytał wprost Aleksanteri. - Między tobą i Petrim?
- To nie ma nic wspólnego z tobą. - Raija spojrza
ła na niego. - To niedorzeczne. Nie zajmujesz w mo
im życiu na tyle ważnego miejsca. Nie znaczysz dla
mnie tak wiele.
- Jasne...
Raija uświadomiła sobie, jak surowo go potrakto
wała, ale uznała, że nie czas na delikatność. To nie
w jej stylu.
- O t o cały ty, Aleksanteri. Układasz w duchu pięk
ne historie, bo sądzisz, że uratowałam ci życie. To, co
zrobiłam, to nic wielkiego. Mnóstwa dokonałeś sam.
Pomogło ci pewnie jeszcze coś, czego nie rozumiemy.
Nie jestem taka, jak sobie ubzdurałeś w swojej gło
wie. Jestem zła. Potrafię naprawdę wyrządzać lu
dziom krzywdę, bywam złośliwa, często wymagam
od innych zbyt wiele, jestem uparta i dumna...
- Lubię cię, Raiju...
Opuścił ręce. Zrezygnowany. Zrozpaczony. Mówił
prawdę. Czy ona nie potrafi zrozumieć, że szczerze
tak czuje całą swoją duszą i umysłem?
Omal nie powiedział, że ją kocha. Wiedziała już
o tym. Musiała wiedzieć. Musiała więc go rozumieć...
Jednak nie zdążył wymówić tych słów.
Nagle otworzyły się drzwi.
Było ich trzech. Nosili mundury.
I broń.
Jeden z nich był oficerem. Miał młodą twarz, lecz
jego oczy mogły żyć tysiące lat. Wyglądało na to, że
nic nie jest w stanie go zdziwić. Raija poczuła roz
chodzące się po całym ciele lodowate zimno.
- To ona.
Raija nigdy nie mogłaby zapomnieć tego uśmiechu.
Młody kapitan miał mróz w kącikach ust. Jego głos
brzmiał oschle, rozporządzał władzą inną niż ta, któ
rą dawał mu mundur.
Dwaj niżsi rangą chwycili Raiję, zanim Aleksante-
ri zdołał zareagować. Pociągnęli ją za sobą.
- Co to ma znaczyć? - Aleksanteri rzucił się na ka
pitana, nie bacząc na rany. Poczuł pieczenie w boku,
który dopiero zaczął się goić. - Nie możecie chyba
tak po prostu jej zabrać?
- Czarownice zabieramy o każdej porze - odparł
kapitan z lekkim grymasem.
Odwrócił się na pięcie, nie miał zamiaru rozma
wiać z nietutejszym rybakiem.
- Nie mów nic dzieciom! - rzuciła w pośpiechu po fiń-
sku. - Poproś Petriego, by się nimi zajął. Poproś, by scho
wał mój akt ślubu. Poproś, by odszukał... mego męża...
Pociągnęli ją za sobą.
Aleksanteri nie mógł nic zrobić. Nic poza złoże
niem obietnicy:
- Obiecuję. Uwolnimy cię. To jakieś potworne nie
porozumienie.
Przypomniał sobie płonący stos, który niedawno
widzieli.
Tego lata spalili na stosie czarownicę.
Ale jego Raija nie może trafić na stos!
9
Raiję zaciągnięto do zacumowanej przy brzegu łodzi.
Tam rzucono ją na ławeczkę, a jeden z żołnierzy na roz
kaz kapitana dla bezpieczeństwa związał jej ręce.
Zdążyła jedynie narzucić szal na lekką bluzkę, więc
trzęsła się z zimna w chłodnym morskim powietrzu.
Ale chociaż prawie zsiniała, nie budziła litości w trzech
mężczyznach w mundurach. A bynajmniej nie w ka
pitanie. Ledwie dostrzegał ją w trakcie całej drogi do
twierdzy. A kiedy już na nią patrzył, za każdym razem
wydawało się, jakby miał zamiar zmrozić Raiję spoj
rzeniem swych zielononiebieskich oczu.
Jego brwi były tak proste, jakby je ktoś wykreślił
przy użyciu linijki. Ciemne i gęste, rysowały się pod
wysokim, prostym czołem. N o s miał równie prosty.
Kształt twarzy został zaznaczony szybkimi, energicz
nymi kreskami. Nad mocną brodą widniały szerokie
i zdecydowane usta. Było coś surowego w tym czło
wieku. Coś mrocznego i zimnego. Nawet wijąca się
grzywka, kontrastująca z ostrością rysów twarzy, nie
była w stanie złagodzić tego wrażenia.
Wszystko wokół wydawało się Raiji nierzeczywiste.
Niczym jakiś koszmarny sen, w który nagle zapadła
i nie potrafiła się obudzić. Nierzeczywiste - a jednak
miała świadomość, że się jej naprawdę przydarzyło.
Tu i teraz.
Rozumiała nawet dlaczego.
Aleksanteri rozpowiadał wszem i wobec, że urato
wała go od śmierci i inne bzdury.
Przesadnie ubarwiał opowieść, nie zastanawiając
się nad tym, co robi. Kto by zresztą pomyślał o kon
sekwencjach? Nawet jej by to nie przyszło do głowy.
Nie mogła mieć pretensji do Aleksanteriego, cho
ciaż to on bezpośrednio przyczynił się do jej pojma
nia i oskarżenia o czary.
Ci szaleńcy słyszeli, co mówił na jej temat.
Może zbyt chłodno do tego podchodziła?
Raija przyjrzała się otaczającym ją twarzom. Były po
zbawione wyrazu. Dwaj żołnierze wydawali się bardzo
młodzi, jeszcze niedojrzali. Nie byli starsi od niej samej.
Czy naprawdę myśleli, że jest czarownicą?
Oficer na pewno.
Raija nie miała co do tego wątpliwości. Siedział na
wprost nieporuszony, gotów w każdej chwili rzucić
się na nią, gdyby próbowała jakichś sztuczek.
Raija nie rozumiała jego nienawiści.
Nie wykonywał swej pracy z obowiązku, widać to
po nim wyraźnie. Powodowała nim nienawiść.
Czy powinna krzyczeć?
Czy powinna bić na oślep i wierzgać? Bronić się za
wszelką cenę? Zaczynała nabierać przekonania, że swym
spokojnym zachowaniem świadczy przeciwko sobie.
Obserwowali ją. W milczeniu oceniali każdy jej
najmniejszy gest. Już ją skazali.
Raija nie liczyła na jakiekolwiek postępowanie są
dowe. Rozprawią się z nią jak najszybciej.
Petriemu nigdy się nie uda odnaleźć Reijo, a gdy
by nawet, to i tak nic nie wskórają.
Czy mogą się przeciwstawić uzbrojonym po zęby
żołnierzom?
Obecne położenie wydawało się Raiji gorsze niż
kiedykolwiek wcześniej.
Jednak nie bała się.
Każdą komórkę jej ciała wypełniał lodowaty spo
kój. Nie czuła już chłodu, była równie zimna jak
wiatr, który ją smagał. Sina i blada, siedziała nieru
chomo między żołnierzami.
Kapitan zapamiętał to. Później, kiedy został sam,
napisał: „Kobieta wykazywała zadziwiający spokój.
Uparcie nie pochylała głowy, pewna, że Szatan jej nie
opuści". Uznał podejrzaną za winną, zanim jeszcze
udowodnił jej winę.
Żołnierze obeszli się z Rai ją brutalnie, wyciągając
ją z łodzi na ląd. Żadnemu nawet przez myśl nie prze
szło, że sprawiają jej ból. Ona natomiast zagryzła zę
by. Nie będzie ich błagać.
Może szła zbyt wolno. Może chcieli jeszcze bardziej
ją upokorzyć; w pewnej chwili z całej siły pchnęli Ra-
iję w plecy, tak że upadła. Ponieważ miała ręce związa
ne z tyłu, nie mogła się podeprzeć. Upadając, rozdarła
spódnicę i poczuła pieczenie w jednym z policzków.
Bolało, lecz nikt nie oczyścił świeżej rany z piasku,
który się w nią wbił.
Rai ja ujrzała natomiast nieznaczny uśmiech igrają
cy w kącikach ust kapitana. Lodowaty wzrok jakby
rozbłysnął.
- Przebieraj szybciej nogami, czarownico! - wypa
lił jeden z żołnierzy.
- Bardziej chyba przywykła do miotły - roześmiał
się drugi, lecz jego śmiech urwał się nagle, kiedy żoł
nierz napotkał karcący wzrok przełożonego. Wystar
czyło jedno spojrzenie. Choć pewnie zgadzał się
z chłopakiem, nie pozwalał na tego typu żarty. To
oszczędziło Raiji drwin, lecz wcale nie czuła wdzięcz
ności dla kapitana. Wolałaby, żeby splunął jej w twarz,
niż żeby traktował ją z tak zimną pogardą.
Zaprowadzili ją na dół do maleńkiej, niemal czar
nej jak studnia piwnicy. Tak wąskiej, że Raija mogła
dotknąć ścian po obu stronach celi, kiedy stanęła na
środku z wyciągniętymi na boki ramionami.
Jedyne okienko umieszczono w drzwiach. W lochu
panowała ciemność, ciasnota, wilgoć i chłód.
Cztery ściany, sufit, brudna podłoga i drzwi.
- Wkrótce do ciebie wrócimy - rzekł kapitan zło
wieszczo, kiedy odchodzili.
Przystanął na chwilę w milczeniu, obserwując Ra-
iję w półmroku. Następnie zatrzasnął z hukiem drzwi
i przekręcił klucz.
Zabrzęczały łańcuchy.
Została sama.
Kroki coraz bardziej się oddalały, w końcu zniknę
ły w bezdennej ciszy.
Raija zacisnęła dłonie na ramionach. Potwornie tu
zimno. Śmierdziało brudem, stęchlizną, wymiocinami...
Cisza nie była absolutna. Pod ziemią wszystko na
bierało głuchego i stłumionego brzmienia. Brzęczały
jakieś kajdany. Z góry dochodził odgłos kroków.
Czyżby ktoś krzyknął, czy tylko jej się wydawało?
Nie miała pewności. Nie chciała się nawet nad tym
zastanawiać.
- To najgorsza historia, w którą zostałaś wplątana,
Raiju - powiedziała do siebie na głos.
Głos zagrzmiał, jakby krzyknęła. Brzmiał obco.
Niemal przerażająco.
Dlaczego się nie bała?
Lęk byłby naturalną reakcją. Powinna drżeć ze
strachu jak liść osiki jesienią. A jednak czuła się sil
na. Nie miała pojęcia, skąd bierze się ta moc i odwa
ga. Ale wypełniała ją. Raija zastanawiała się też nad
tym, że nie czuła zimna. W lochu panował dotkliwy
chłód, lecz ona nie marzła. Dłonie miała chłodniejsze
niż zwykle, ale nie dygotała z zimna.
- O Boże, Mikkal! Chyba zaczynam wariować.
Skończę na stosie, wszystko na to wskazuje. Lecz
wcale się nie boję. Bóg jeden wie, co ze mną zrobią,
zanim pochłonie mnie ogień, lecz tego się także nie
boję. Czyżbym zaczynała całkiem tracić rozum?
Gryzła dłonie z bezsilności, bardziej przerażona
brakiem strachu niż tym, co się miało zdarzyć.
W sposób całkiem naturalny zwróciła się znowu
w myślach do tego, o którym na wiele tygodni zapo
mniała.
- Mikkal, nikt nie może teraz mi pomóc. Żaden
z ludzi na świecie! Nawet ty. Tak to się chyba miało
skończyć. Jakże się Elle pomyliła! Jak potwornie! A ja
całymi latami wierzyłam jej słowom. Szczęście nie by
ło nam sądzone, nigdy nie mieliśmy do siebie należeć.
Jakże podły jest los, igrając bezlitośnie z nami! Tak
niewiele otrzymaliśmy w zamian za nasze marzenia
i godziny tęsknoty...
Upadła na kolana. Wilgoć podłogi zaczęła wsiąkać
w ubranie, ale Raija nie zwróciła na to uwagi.
Bardziej dokuczliwy wydawał się ból innego rodzaju.
- Nigdy cię nie zobaczę, Mikkal. - Myśl o tym wy
cisnęła łzy. - Nigdy cię nie obejmę. Nigdy więcej nie
poczuję twoich ust na swoich...
Śmierć to co innego. Raija nie potrafiła jej do koń
ca pojąć - wydawała się taka niejasna i niezrozumiała
i znajdowała się poza jej światem. Lecz świadomość,
że śmierć miałaby ją rozdzielić z Mikkalem - na za
wsze - raniła jak ostrze noża. Ściskała za serce.
Dopiero wtedy Raija pochyliła głowę.
- Walcz!
Głos dochodził jakby z głębi duszy.
- Nie zrobiłaś nic złego. Nie jesteś żadną czarowni
cą. Znasz niektóre zioła i wyleczyłaś pewnego człowie
ka, ale nic poza tym. Uzdrawianie ludzi nie może być
niczym złym. Nie mogą ci nic zarzucić, Raiju. Nawet
drobiazgu. Walcz! Pokaż im, że jesteś Raiją Alatalo!
Wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w nie
przeniknioną ciemność. Nie miała odwagi uwierzyć,
że potrafi się obronić.
Nie wiedziała, czy się odważy.
To z pewnością jeszcze wszystko pogorszy.
Dodatkowo przeciągnie w czasie cierpienie...
No i co z tego? Czy nie chcesz żyć, Raiju? Czy nie
chcesz trzymać się życia, choćby w skrajnym bólu?
Prosiłaś Aleksanteriego, żeby walczył. Czy sama nie
podejmiesz tej walki?
Czy była słabsza niż Santeri? Czyż nie miała dla
kogo żyć? Co mogą jej zrobić?
Prawda nasunęła się sama, śmiertelnie oczywista:
Mogą ją spalić na stosie.
Ale nie uczynią tego od razu.
To potrwa.
Im mężniej będzie walczyć, im bardziej będzie się
przeciwstawiać, tym dłużej to potrwa.
Czas pracował na jej korzyść.
Może się ugiąć przed mężczyzną, który sądzi, że
potrafi ją zmrozić samym spojrzeniem, albo też mo
że wyprostować plecy i zmierzyć się z nieprzeniknio
nym pancerzem, który nosił, wykorzystując swoją
własną siłę.
Raija Alatalo może zostać zdeptana na proch błysz
czącymi oficerkami albo podnieść się i żyć.
- Dziękuję, Mikkal! - szepnęła gorąco w ciemności.
Ani przez moment nie miała wątpliwości, że jej te
raz pomógł. To jego moc czuła. Jego dłoń na swym
ramieniu.
. - Coś niedobrego dzieje się z Raiją.
Mikkala przez cały ranek dręczył niepokój. Reijo
słyszał, że przyjaciel źle spał, lecz go nie budził. Bruz
da między brwiami wydawała się głębsza niż kiedy
kolwiek. Mikkal oparł się ciężko o reling, zwracając
wzrok ku zachodowi.
Nadal jak okiem sięgnąć widać było tylko morze.
- Z Raiją dzieje się coś bardzo niedobrego - powtó
rzył.
- Nie możesz tego wiedzieć! - westchnął Reijo. Po-
wtarzało się to, czego doświadczał, będąc z Rai ją.
Przesadna wyobraźnia.
Mikkal położył dłoń po lewej stronie piersi.
- Czuję to - rzekł poważnie. - Czuję to tutaj. Ra-
ija mnie potrzebuje.
Reijo uśmiechnął się. Blado.
- Mówisz o mojej żonie - zauważył sucho.
- Ty jej nie chcesz. A ja tak.
Miał rację. W całej swej prostocie miał rację. Tak
było.
Ale ani Mikkal, ani Reijo nie domyślali się, gdzie
mogła teraz być.
Wyprawa na wschód okazała się druzgocącą poraż
ką dla nich obu. Nie dotarli do Archangielska. Dużo
wcześniej zatrzymali ich Rosjanie. Na nic się nie zda
ły ich zapewnienia, że nie mają nic do sprzedania.
Uznano ich za handlarzy, którzy chcą konkurować
z miejscowymi kupcami.
Nie pomogły też wyjaśnienia, że znają człowieka
o imieniu Jewgienij, mieszkającego w Archangielsku.
Informacja, że był kapitanem statku „Sankt Nikołaj",
również nie przyniosła rezultatu. Kazano im zawró
cić na zachód. Odpłynęli pod eskortą rosyjskich ło
dzi, które miały za zadanie przypilnować, żeby się
przypadkiem nie rozmyślili.
Przeświadczenie Mikkala, że Raija potrzebuje po
mocy, pogorszyło jeszcze sytuację. Niezależnie od te
go, czy miało związek ze snem, czy z rzeczywistością.
- Raija sobie poradzi - odparł rzeczowo Reijo. - Za
wsze dawała sobie radę. Nie ośmieszaj się, mówiąc, że
jest inaczej, Mikkal! Ułożyła sobie zupełnie nowe ży-
cie po drugiej stronie granicy. Nie potrzebuje żadnego
z nas. My natomiast potrzebujemy wody i żywności.
Będę skakał z radości, kiedy wreszcie ujrzymy Vardo.
Mikkal nie odpowiedział, jedynie wpatrywał się
ponuro przed siebie. Ujrzał ją tak wyraźnie w swoim
śnie. Przyszła do niego jak wtedy, kiedy nie rozumiał,
co to znaczy.
Wtedy Elle musiała mu to wyjaśnić, a on jej nie
wierzył.
Wiele wody w morzu upłynęło od tego czasu. Mik
kal miał o parę lat więcej i więcej też widział.
Bardziej tęsknił.
Teraz zrozumiał swoją wizję. I uwierzył. Niech Re-
ijo myśli sobie, co chce.
Raija go potrzebuje. Potrzebuje go tak bardzo, że
zwróciła się do niego o pomoc. Dotarła do niego
w niezwykły sposób, jak nikt inny tego nie potrafi.
Czuł się taki zmęczony, kiedy się obudził. Tak bar
dzo wyczerpany, chociaż miał za sobą długą noc. Re-
ijo wspominał, że niespokojnie spal. Że się rzucał
i mówił przez sen. Mikkal wiedział, że nie to było po
wodem osłabienia.
Raija go potrzebowała. Potrzebowała jego siły.
Przyszła do niego i wzięła, co mogła.
Mikkal zacisnął pięści. To tak niewiele. I tak niejasne.
Reijo był przekonany, że Raija jest w Rosji.
Mikkal nie powiedział tego głośno, lecz miał pew
ność, że przyjaciel się myli.
Raija nie mogła być tak daleko.
Powiedziałaby mu, gdyby płynęli w złą stronę. Po
trzebowała go, a on nie chciał jej zawieść. Być może
nie był wiele wart ze sztywną nogą, ale nadal ją ko
chał ponad własne życie, z radością więc poświęciłby
dla niej wszystko, co miał.
Musiał wierzyć, że los prowadzi go we właściwym
kierunku. Gdyby nie wierzył, oszalałby...
Przynieśli jej jedzenie. Raija nie wiedziała, ile mi
nęło czasu, od chwili, gdy ją pojmano. W jej czarnym
więzieniu dzień i noc były do siebie podobne.
Chciało jej się pić.
W ustach tak jej zaschło, że język przyklejał się do
podniebienia. Wargi jej popękały i piekły. Przełyka
nie nic nie pomagało. Nie miała już śliny, żeby zwil
żyć gardło.
Cała była przemoczona. Nie mogła spać na stoją
co, a zimna podłoga była wilgotna i brudna. Wszyst
ko wsiąkało w ubranie, które stało się ciężkie i lepkie.
Brudne. Również jej włosy się zabrudziły. Nie dali jej
nawet kubła. Musiała się załatwiać w kącie.
To upokarzające.
Smród przyprawiał ją o mdłości. Na myśl, że sa
ma się do tego przyczynia, robiło się jej niedobrze.
Jeżeli wymyślili to po to, żeby ją złamać, to w znacz
nym stopniu im się udało.
Czuła się nędznie.
Wszystko wydawało się takie proste, kiedy po raz
pierwszy obudziła się w tym lochu. Wypełniała ją
wówczas odwaga i siła.
Wtedy mogłaby się zmierzyć z kimkolwiek i wy
trwać. Wtedy chciała tylko walczyć.
Mikkal chciał, żeby walczyła.
Teraz nie wiedziała już, co myślał Mikkal.
Znajdował się tak daleko. Nie pojawiał się już w jej
snach. Już nie śniła. Nie tak prawdziwie. Marzyła tyl
ko o wodzie... O krystalicznie przejrzystej, szemrzą
cej źródlanej wodzie, tryskającej spomiędzy zielo
nych kęp trawy.
Mogłaby wtedy położyć się na brzuchu i zatopić
twarz w zimnym, wartkim, świeżym strumieniu...
Raija wyszarpnęła bluzkę ze spódnicy. Ręce jej
drżały, kiedy wpychała skrawek materiału do ust.
Z zamkniętymi oczami próbowała wyssać choć kro
plę tej wilgoci, którą ubranie wchłonęło z podłogi.
Uczyniła to samo z brzegiem spódnicy. Ssała mate
riał jak oszalała. Usta nie wydawały się już takie suche.
Pewnie, że nie było to smaczne - nie wiadomo dla
czego smakowało trochę jak gnijąca ziemia - ale wargi
trochę zmiękły, a język przestał rosnąć w ustach. Żołą
dek nadal wydawał się niczym czeluść. Nie krzyczał
już, ścisnął się. Lecz Raija nie mogła myśleć o jedzeniu.
Musiała myśleć o tym, żeby przeżyć.
Zycie wiele dla niej przygotowało. Na pewno!
Chciała żyć.
Hans Fredrik Feldt poprawił kołnierzyk. Wiedział,
że dobrze się prezentuje. Odrobina próżności stano
wiła jego jedyną wadę. Mężczyzna mógł sobie na to
pozwolić, jeżeli poza tym był bez zarzutu. A taki był
kapitan Feldt.
Jego postępowanie oceniano jako nienaganne. Miał
znakomitą opinię. Za kilka lat będzie mógł wrócić na
południe. Być może odłoży trochę pieniędzy. Być mo-
że zyska nazwisko, które będzie chętnie powtarzane
w najlepszych kręgach.
Taki wyznaczył sobie cel.
I pragnął zemsty.
Tegoroczne lato zadowalało go w tym względzie.
Jak na razie. Uprzątnął trochę tej hołoty. Nie w ta
kim stopniu, jak by tego pragnął, ale teraz dokonał
wielkiego czynu.
Anna Benet wreszcie się poddała. Wszystkie tak
kończyły. Wystarczyło je trochę przycisnąć i musia
ły się przyznać. Wtedy musiały się poddać, wszystkie
zwolenniczki diabła.
Na tej strasznej górze Domen aż się od nich roi.
Zło nie musi szukać daleko, by werbować nowych
służalców. Jeśli okazywały się nimi kobiety, Hans Fre-
drik szczególnie gorliwie starał się udowodnić im winę.
Jeżeli w dodatku były młode i piękne, nigdy nie
mogły zostać uwolnione.
Ta, którą niedawno uwięził, nie ma żadnych szans.
Ma te same zgubne oczy jak dziewczyna, przez
którą znienawidził wszystkie kobiety.
Umrze, ta czarnowłosa kocica, lecz Hans Fredrik
nie odmówi sobie tej przyjemności, by przedtem ją
poniżyć i rzucić na kolana - przed sobą. Dopiero wte
dy pójdzie na stos.
Przeciągnął palcami przez włosy. Zaklął cicho, po
nieważ nigdy nie chciały się ułożyć, jak przystało
mężczyźnie na jego stanowisku. Nie dlatego, żeby
mu to przeszkadzało. Nie musiał się przecież stroić
na przesłuchanie czarownicy.
Mimo to starannie się uczesał, zanim założył czapkę.
Napotkał własne odbicie w niewielkim lustrze wiszą
cym na ścianie jego ciasnego biura tuż przy drzwiach.
Hans Fredrik Feldt nie uśmiechał się często, lecz
uznał, że teraz musi się do siebie uśmiechnąć.
Zabrał ze sobą dwóch podwładnych, którzy mieli
mu asystować w pierwszym przesłuchaniu.
Potrzebował świadków. Poza tym tortury nie mia
ły sensu, gdy nikt poza nim tego nie widział. Nie mia
ły żadnej wartości. Żołnierze byli młodzi i niedo-
świadczeni. Poznał po nich, że nie całkiem podobało
im się to, w czym mieli uczestniczyć.
Widział to wiele razy. Wszyscy na początku zacho
wywali się tak samo.
Zakłopotani, niepewni, przestraszeni...
Z pewnością będą ich dręczyć wyrzuty sumienia.
Dziewczyna jest taka młoda i naprawdę piękna.
Ostatnie dwie doby spędzone w lochu pewnie
zmieniły ten stan rzeczy - już Hans Fredrik Feldt się
o to postarał - ale nigdy nic nie wiadomo...
Jeśli rzeczywiście jest taka zdolna, jak mówiła An
na Benet, trzeba ją odpowiednio potraktować.
Do siebie samego i własnej odporności miał zaufa
nie, lecz nigdy nie mógł być pewien tych młokosów.
Piękna twarz mogła omamić niewinną duszę.
- Pozwalam wam dziś uczestniczyć przy przesłu
chaniu nie byle kogo - mówił, kiedy schodzili w dół
ciemnym korytarzem. - To najbardziej niebezpiecz
na wiedźma spośród tych, które pojmaliśmy tej wio
sny. Być może najgroźniejsza ze wszystkich, jakie do
tej pory więziliśmy. Słyszałem, że dopuściła się bar
dzo poważnych wykroczeń...
Hans Fredrik uczynił wymowną przerwę.
- Liczę, że nie dacie się oczarować. Że kiedy będzie
trzeba, okażecie się mężczyznami i nie zachowacie się
jak niewiasty lub inne słabe istoty.
Obaj chłopcy skinęli niepewnie głowami. Prze
łknęli ślinę. Starali się sprawiać wrażenie, że dobrze
wiedzą, co ich czeka, lecz wcale tak nie było.
- Nie ma obawy, kapitanie Feldt - zapewnił jeden
z nich. - Jesteśmy żołnierzami.
Kapitan zrobił zadowoloną minę.
Zdawało mu się, że został dobrze zrozumiany.
Zatrzymał się na szeroko rozstawionych nogach
przed salą przesłuchań. Jego podwładni poszli nie
pewnie za jego przykładem.
Feldt nonszalancko rzucił pęk kluczy w stronę jed
nego z nich. Chłopak był tak zdenerwowany, że
w ostatniej chwili ledwie udało mu się je pochwycić.
Kapitan skinął ku schodom prowadzącym jeszcze
niżej.
- Przyprowadźcie ją! - rozkazał. - W tej sali wyciśnie
my z niej prawdę. Jeżeli nie w ten, to w inny sposób.
Jego ton nie wróżył nic dobrego.
Patrzył, jak młodzi znikają, po czym otworzył
drzwi i wszedł do pomieszczenia, w którym się czuł
najlepiej.
Raija nie zamierzała tego zrobić, ale kiedy usłysza
ła kroki i zgrzyt klucza w zamku, instynktownie po
derwała się na nogi i stanęła przy drzwiach.
Zła na samą siebie, cofnęła się, zanim otworzono
drzwi. Zobaczyła, że to nie sam najważniejszy kapi
tan o lodowatym spojrzeniu. Zamiast niego zjawiło
się dwóch młodzieńców o rozbieganych oczach. Po
patrzyli na nią niepewnie. Wymienili spojrzenia.
Rai ja podeszła do nich bardzo blisko. Poczuła przy
jemność, widząc, jak się cofnęli. Brzydko pachniała.
- Nie zabieracie mnie ze sobą? - spytała, wycho
dząc za nimi na korytarz.
Światło wabiło ją jak ćmę. Gęsta ciemność lochu
groziła jej rozsadzeniem głowy.
Spojrzała po sobie i musiała się roześmiać. Bluzka
wisiała w nieładzie, wyjęta na wierzch na spódnicę.
Całe ubranie było brudne i powalane, poplamione
wszystkim, co zostało wdeptane w podłogę.
Ręce miała czarne, nie wątpiła w to, że jej twarz
wyglądała podobnie. Nie przedstawiała sobą ładnego
widoku, do tego dochodził nieprzyjemny zapach.
- Gdzie jest kapitan? - spytała z lekką drwiną, kie
dy żołnierze popychali ją przed sobą w górę schodów.
- Czy sam nie ma odwagi przyprowadzić tak strasz
nej wiedźmy?
Raija poczuła na plecach kolejne popchnięcie.
- Kapitan Feldt czeka na ciebie. To on będzie cię
przesłuchiwał.
10
Reij o nie lubił zbyt zatłoczonych portów. Nie lu
bił miejsc, w których mógłby na swoje nieszczęście
spotkać przedstawicieli urzędu i władzy.
Przybywał ze wschodu. Trudno powiedzieć, jakie
wnioski mogliby z tego wyciągnąć wścibscy mężczyź
ni w mundurach.
Nie miał wcale zamiaru rozgłaszać wszem i wobec,
że dotarł aż do Rosji w poszukiwaniu żony, która go
opuściła.
Nie miał ochoty przedstawiać się jako skończony
idiota.
Nie zawinęli do samego Vardo. Wyznaczyli kurs
na zachód od miasta. Ku przekrzywionym od wiatru
barakom, w których zatrzymywali się rybacy, przy
bywający aż tu na północ na letnie połowy. Może ko
goś jeszcze tam spotkają, choć właściwie sezon już się
kończył. Kogoś, kto mógłby im odpowiedzieć na kil
ka pytań, nie wdając się w dłuższe rozmowy.
- Najlepiej trzymać się równych sobie - zwrócił się
do Mikkala. - Bogacze nie gadają z takimi jak ty i ja,
Mikkal. Pewnie nawet na ciebie nie spluną. Uważają,
że są na to zbyt dobrze wychowani.
Mikkal roześmiał się.
Opanował go dziwny spokój. Nadal czuł przejmu
jący chłód, ale się uspokoił.
Coś się stało Raiji. Nie wiedział, co takiego. Coś
niedobrego, ale się nie bał. Nie tak bardzo. Miał wra
żenie, że to coś przemijającego.
Dziwne, ale ciągnęło go ku czemuś nieodwracalne
mu, ku czemuś, co groziło zniszczeniem wszystkiego,
co było mu drogie. Wydawało mu się, jak gdyby śmierć
znalazła się bardzo blisko Raiji. Jak gdyby w całym
swoim okrucieństwie i całej swej brzydocie właśnie ją
wybrała sobie za cel, lecz uznała, że dziewczyna jednak
nie załatwiła wszystkiego na tym świecie. Jeszcze nie.
Mikkal wiedział, że Raija ma przed sobą jakąś przy
szłość, ale nie miał pojęcia, jak długą.
Wzbudzili ogólne zainteresowanie. Nie mogli się
spodziewać niczego innego. O tej porze większość ry
baków wyruszyła już do domu. Rzadko przypływały
nowe łodzie. A tym bardziej ze wschodu. Reijo wy
glądał tak, jak wyobrażali sobie rybaka, szypra. Miał
proste ubranie, jak oni sami. Zarówno spodnie, jak
i kurtka były połatane, mieszkańcy baraków mogli
z zamkniętymi oczami powiedzieć, że cały jego strój
dawno nie widział nic prócz słonej wody.
Jednak Mikkal się wyróżniał. Przywykł co prawda
do pracy na łodzi i robił to, co do niego należało, ale
nie wymienił skórzanego ubrania na odzież Norwe
gów lub Finów.
Był Lapończykiem i czul z tego powodu dumę. Nie
przeszkadzało mu to, że tak bardzo się wyróżniał,
chciał, żeby wiedzieli, kim jest.
Gorzej, że ludzie jeszcze bardziej wytrzeszczali
oczy, kiedy zobaczyli, jak chodzi. Musiał podpierać
się laską i mocno utykał. Nie miało być lepiej - nigdy.
- Powinienem się chyba przyzwyczaić, że się gapią
- mruknął przez zaciśnięte zęby do Reijo. - Chłop ze
sztywną nogą. Dużo czasu upłynie, zanim znowu zo
baczą kogoś takiego jak ja.
- Powinieneś przestać się tym przejmować.
Reijo zrezygnowany wzruszył ramionami. Nie po
trafił całkiem zrozumieć Mikkala. Najwyższy czas,
do diabła, by przestał się nad sobą użalać.
- Ciesz się, że w ogóle żyjesz, Mikkal.
Mikkal nie odpowiedział. Zauważył, że dla Reijo
bardziej zajmujące jest spotkanie z nieznajomymi,
rozmowa z nimi, niż słuchanie przyjaciela. Cudze
kłopoty stają się z czasem nudne. Mikkal nie myślał
o tym wcześniej, zanim jemu samemu to się nie
przytrafiło.
Reijo wybiegł na ląd. Spieszno mu było z wyciąga
niem ręki i zawieraniem nowych znajomości. Nie
miał trudności z poznawaniem ludzi. Było coś w nim
samym, że ludzie go lubili. Że polegali na nim, pra
gnęli zyskać go sobie jako przyjaciela.
Uznawali go za kogoś równie solidnego jak norwe
skie skały. Zawsze niezawodnego. Nie grał. Nie uda
wał. Nie starał się wydawać kimś więcej, niż był. Ale
to wystarczyło. Nie spotkał nikogo, kto by pragnął
go zmienić.
Mikkalowi podobało się to w Reijo. Sam dobrze
ukrywał swoje prawdziwe oblicze. Nie dopuszczał in
nych zbyt blisko. Dbał starannie, by zawsze pozostał
jakiś dystans. Pilnował, by nikt nie próbował go zajść
od tyłu. Wycofywał się, kiedy sytuacja stawała się zbyt
trudna. Kiedy ludzie zanadto się do niego zbliżali.
Tylko Rai ja przedostała się przez tę skorupę. Jed
nak pośród szczęścia, które dzielili, doświadczyli
również wiele bólu. Gdy za bardzo się do kogoś zbli
żymy, zaraz pojawia się cierpienie.
Posuwał się w ślad za Reijo. Potrząsał wyciągnię
tymi dłońmi. Czuł, że nie witają go równie serdecz
nie jak Reijo. Mikkal zdawał sobie sprawę, że tutaj to
on był obcym ptakiem.
Zamknął się w sobie. Tak, jak to robił przez całe
życie.
Nigdzie naprawdę nie czuł się jak u siebie.
Wszędzie obcy, niezrozumiany. Zmuszony poko
nywać chłód, z jakim wita się obcych.
Sądził, że jest mu ciężko. Wyobrażał sobie, że Ra-
iji jest łatwiej.
Tutaj, między rybakami, którzy posiadali niewiele
więcej niż on, zrozumiał, co to znaczy się wyróżniać.
Co to znaczy być jedyną osobą inną niż wszystkie.
Zrozumiał, że Raija musiała być silniejsza, niż myślał.
Poczuł się nieswojo.
Ona zawsze była w takiej sytuacji, lecz zaciskała
zęby i znosiła to. Udawało jej się nawet trzymać pod
niesioną głowę, niezależnie od tego, gdzie się poja
wiała.
Doszli z Reijo do końca szpaleru rybaków. Jakiś
człowiek - w wieku Reijo, jak się zdawało - uśmie
chając się, wyciągnął dłoń. W łamanym norweskim
powiedział, że rzadko o tej porze roku widuje się tu
nowe twarze.
- Nie zostało dla was zbyt wiele ryb.
Reijo potrząsnął dłonią, chwyciwszy ją w obie
swoje. Uśmiech rozjaśnił również jego twarz.
-Jesteś Finem, prawda? - spytał zachwycony w swym
ojczystym języku.
Tamten potwierdził to, unosząc brwi:
- Aleksanteri Kilpi.
- Reijo Kesaniemi. I mój przyjaciel, Mikkal Persen.
Mikkal skrzywił się. Nie lubił norweskiej wersji
swojego nazwiska. To nie był on.
- Mikkal - rzekł krótko, kiedy wymieniali uściski
dłoni.
Fin o szczupłej twarzy pod rudoblond grzywką nie
odrywał wzroku od Reijo.
- A więc tak - rzekł powoli. - Więc to ty jesteś Re
ijo Kesaniemi.
Wydawało się, jakby znał Reijo. Jakby czekał na
niego całe życie, nie mając od niego żadnych wieści.
Aleksanteri położył rękę na ramieniu rodaka.
- Musicie pójść ze mną - rzekł przyjaźnie. - Zwłasz
cza ty, Reijo. Mój znajomy z pewnością miałby ocho
tę się z tobą spotkać.
Powiódł ich za sobą w stronę jednego z baraków,
który wyglądał dokładnie tak samo jak inne. Szary
i przekrzywiony od wiatru, stanowił jednak dom dla
tych mężczyzn, zmuszonych zamieszkać z dala od
swoich rodzin.
Przed barakiem siedział mężczyzna. Obok niego
dwoje dzieci, które z uwagą obserwowały coś na zie
mi. Reijo nie mógł dojrzeć, co to takiego.
Miła, domowa atmosfera. Reijo poczuł ukłucie
w sercu. On także siedział kiedyś w ten sposób - za
nim wyjechał. Zanim Raija nie skorzystała z szansy,
której nie potrafił jej odmówić.
Dobry Boże, pomyślał ze smutkiem. Wiele by oddał,
żeby móc jeszcze kiedyś tak siedzieć. Razem z Elise, ma
leńkim Knutem, jego własną najmłodszą Idą i Mają...
Maja...?
O Boże!
Reijo przystanął. Otworzył szeroko oczy. Odwró
cił się do Mikkala i ujrzał jego bladą jak ściana twarz.
Zrozumiał, że Mikkal zobaczył to samo. A więc nie
oszalał. Nie widząc nic poza czarną jak węgiel głów
ką, runął w jej stronę jak pijany.
Jego serce z pewnością biło nadal, lecz na chwilę
jakby zamarło. Wszystko dla niego ucichło. Nie ist
niało nic innego. Fale przestały bić o brzeg, mewy nie
skrzeczały, wiatr nie muskał chłodem odrętwiałych
policzków...
Maja...
Wymówił chyba jej imię. Może zawołał... Nie był
pewien.
Jedyne, co dostrzegł, to że podniosła głowę. Zoba
czył, jak przygląda mu się z niedowierzaniem, podob
nie jak on sam przed chwilą patrzył. W ciągu kilku
sekund poderwała się na nogi.
Wyciągnęła ku niemu rączki. Podbiegła, szybko
przebierając małymi stopkami.
- Reijo! - krzyknęła, rzucając mu się w objęcia.
Reijo porwał ją do góry i zakręcił wkoło. Maja ści
skała go za szyję tak mocno, jakby już nigdy nie
chciała puścić.
- Wróciłeś! - płakała przy mokrym policzku Reijo.
- Naprawdę wróciłeś! Tylko ja wierzyłam, że przyj
dziesz. Teraz znowu wszystko będzie dobrze. Musi
być dobrze. Musisz przyprowadzić mamę.
Mikkal odwrócił się. Wpatrywał się nieruchomo
w przybrzeżne fale uderzające o skały. Morze było
spokojne.
Jego córka.
Maja to przecież jego córka.
Dziecko miłości jego i Raiji. Dowód na to, że do
siebie należeli. Lecz nigdy nie będzie dla Mai ojcem.
Maja była i będzie dziewczynką Reijo.
Trudno to przełknąć.
Jego serce krwawiło za każdym razem, kiedy mała
z ufnym oddaniem pokazywała Reijo, że jest jej jedy
nym prawdziwym oparciem w życiu.
Reijo postawił Maję na ziemi, lecz ona nadal kur
czowo trzymała go za rękę. Mężczyzna siedzący
przed barakiem wstał, odsunął za siebie Knuta. Ru
szył ku przybyszom długimi krokami.
Reijo ujrzał wyrazistą twarz. Ciemne oczy, które
chłodno go oceniały. Mężczyzna spojrzał ponad ra
mieniem Reijo na Aleksanteriego.
- Kto to jest? - spytał lodowatym tonem, nawet nie
pytając, czy nieznajomi rozumieją po fińsku.
Aleksanteri nabrał powietrza:
- To jest... Reijo Kesaniemi.
Powietrze zgęstniało. Reijo tego nie zauważył, lecz
Mikkal poczuł wyraźnie. Ostrożnie się obejrzał. W po
wietrzu wisiało coś, co mu się nie podobało.
Niechęć.
Skierowana ku Reijo...
Mężczyzna przed Reijo odetchnął przez nos. Spoj
rzał na Maję.
- Odsuń się trochę, dziecko!
Maja postąpiła krok dalej od Reijo. Puściła jego
dłoń, lecz wyraz jej twarzy świadczył o tym, że uczy
niła to niechętnie.
- Reijo Kesaniemi. - Mężczyzna powtórzył nazwi
sko, z niechęcią i pogardą. - Od dawna chciałem cię
spotkać - odezwał się ku zdumieniu Reijo i Mikkala.
- I dać ci to.
Zaciśnięta pięść wystrzeliła, zanim ktokolwiek
zdążył zareagować. Reijo upadł.
Mikkal ruszył mu na pomoc, lecz mężczyzna, któ
ry uderzył, uprzedził go.
Wyciągnął do Reijo silną dłoń i na powrót posta
wił go na nogi.
- Nazywam się Petri Aalto - rzekł. - A jeżeli wej
dziecie, opowiem wam pewną historię. Powinienem
pewnie żałować, że nie uderzyłem mocniej. Albo kil
ka razy. Potrzebujemy jednak więcej mężczyzn. Po
trzebujemy ludzi, którzy potrafią trzeźwo myśleć.
Ani Reijo, ani Mikkal nie czuli się choć odrobinę mą
drzejsi, kiedy przestąpili próg dość ciasnego, mroczne
go baraku.
Elise zareagowała podobnie jak Maja, lecz nieco
bardziej powściągliwie.
Nie podbiegła do Reijo, lecz zbliżyła się do niego
małymi krokami. Nie rzuciła mu się na szyję, ale wspię
ła ostrożnie na palce i uścisnęła. Nie było jednak wąt
pliwości, że szczerze się ucieszyła.
- Teraz wszystko będzie dobrze - szepnęła.
W następnej chwili cofnęła się, a jej twarz jakby
pojaśniała. Zerknęła na podłogę między pryczami,
gdzie bawiła się mała dziewczynka, zupełnie nie spe
szona całym zamieszaniem.
Reijo ścisnęło się gardło. Elise złapała go za rękę
i pociągnęła w stronę dziecka.
- Jeszcze nie widziałeś Idy, Reijo. Jest już taka du
ża, a ty jej jeszcze nie widziałeś.
Nie potrafił wydobyć z siebie słowa, tak wielka
wydawała się ta chwila.
Cicho przykucnął przed maleńką dziewczynką.
Podniosła wzrok. Przywitała go na swój dziecięcy
sposób, ufnie, nieco zdziwiona.
Reijo spojrzał w swoje własne oczy. Swoje własne
oczy z pewną domieszką ciemnego brązu Raiji. Zie
lone, ale nie tak jasne jak jego - niewątpliwie miała
jego spojrzenie. Jego twarz. Coś z Raiji w okolicach
nozdrzy. A także w lekko wygiętych brwiach. Deli
katną budowę również odziedziczyła po matce.
Ale poza tym była córką swego ojca.
Reijo nie potrafił sobie wytłumaczyć, skąd wzięły
się u niej rude włosy, ale pasowały. Jego córeczka.
Ida.
Ku niemu wysunęła się maleńka rączka.
Reijo przełknął ślinę i wyciągnął swoją ogromną
dłoń. Złapała się za włosy i chociaż potrafiła już po
ciągnąć z pewną siłą, nie poczuła bólu.
To jego dziecko.
Ostrożnie przyłożył policzek do jej buzi. Zdawał
sobie sprawę, że dawno się nie mył i że jego zarost
może kłuć, aie musiał poczuć dotyk tej skóry.
Nigdy nie dotykał czegoś bardziej miękkiego.
Ida wydawała się taka ufna.
Nie znała go. Była też zbyt mała, żeby wiedzieć,
kim jest Reijo. Za mała, żeby to miało dla niej jakieś
znaczenie w tej krótkiej chwili.
Zarzuciła mu swe pulchne rączki na szyję. Przyci
snęła swój mały, krągły policzek do jego policzka,
mówiąc przy tym przeciągłe „aaa".
Reijo prawie się rozpłakał. Ukrył twarz w ogniście
rudych włosach, zanim odwrócił się do pozostałych.
Jego głos drżał, kiedy spojrzał na Petriego i rzekł:
- Miałeś nam coś opowiedzieć...
Mikkal przerwał mu:
- To dotyczy Raiji, prawda? Gdzie ona jest?
- Kim jesteś... - spytał Petri. - Dla Raiji? Wiem, kim
on jest - skinął głową na Reijo, nie patrząc w jego
stronę - ale o tobie nic nie wiem.
Szukał w pamięci. Raija opowiadała, że przez kil
ka lat mieszkała z Lapończykami. Lecz nigdy nie wy
mieniła z imienia żadnego z nich. Ten człowiek wy
dawał się jednak również w jakiś sposób związany
z jej życiem. Petri zaniepokoił się.
Mikkal nie odpowiedział. W jego niezwykłych
oczach nadal kryło się pytanie.
- Mikkal jest ojcem Mai - wyjaśnił zamiast niego
Reijo.
Petri przeniósł wzrok z mężczyzny na dziecko.
Dostrzegł podobieństwo, które powinien był zauwa
żyć wcześniej.
Wymienił spojrzenia z Aleksanterim. Obaj nazbyt
jasno zdali sobie sprawę, że Raija nieprzypadkowo
milczała na temat tego Lapończyka. Musiał dla niej
wiele znaczyć, skoro nawet o nim nie wspomniała.
Patrzyli to na Reijo, to na Mikkala. Zauważyli, że
nie ma między nimi wrogości, jedynie zrozumienie,
przyjaźń.
Nie do pomyślenia byłaby podobna więź, gdyby
w grę wchodziła inna kobieta niż Raija. W jej przy
padku wszystko wydawało się możliwe, nawet przy
jaźń między mężem a kochankiem.
Petri spojrzał wprost na Mikkala.
- Pytałeś, gdzie jest... - Wciągnął powietrze, zanim
zdołał wymówić słowa: - Jest w twierdzy w Vardo.
Uwięzili ją. Jako czarownicę.
Reijo i Mikkal spojrzeli na niego z niedowierza
niem.
- Czarownicę?! - zawołali jednocześnie.
Mikkal odwrócił się i z całej siły ścisnął krawędź
najbliższej koi. Kostki jego dłoni zbielały. Pochylił
głowę. Nie płakał.
Nagle zrozumiał wszystko, co czuł w ostatnich
dniach. Wszystkie wrażenia, które niejasno odbierał.
- Czy to się stało cztery dni temu? - spytał głucho.
- Czy zabrali ją cztery dni temu?
Petri zadrżał. Skąd ten człowiek mógł o tym wie
dzieć?
- Tak - odparł tylko.
Reijo poderwał się wściekły:
- Jak to możliwe? Do diabła, jak to możliwe?
W Raiji nigdy nie było nic mistycznego. Potrafi cza
rować tak samo jak ja. Kto jest temu winien?
Petri odpowiedział spokojnie:
- Część winy ponosisz ty, ponieważ ją opuściłeś.
Część winy ponoszę ja. Część Aleksanteri. Został ran
ny, a Rai ja go wyleczyła...
- I to wszystko? - Reijo nie mógł uwierzyć. - Nie
oskarża się kogoś o czary za coś takiego.
- Tutaj tak - odparł Petri z powagą. - Kapitan w for
cie ma bzika na punkcie czarownic. Kilka już spalił na
stosie tego roku.
Mikkal zrozumiał, skąd pochodziło wrażenie
ognia.
Lecz śmierć jej nie dosięgła...
Skąd w takim razie wrażenie lodu? Zimna?
- Grozi jej stos? - spytał Reijo, siląc się na spokój.
- Czy to właśnie chcecie powiedzieć? Może zostać
spalona na stosie, chociaż jest niewinna?
Petri skinął głową. Był śmiertelnie blady.
- Nie można do tego dopuścić! - głos Reijo brzmiał
zdecydowanie. - To nie może spotkać Raiji. Nie prze
żyję tego po raz drugi! Nie mogę znowu stracić bli
skiej osoby w ten sposób.
Tylko Mikkal potrafił zrozumieć znaczenie słów
przyjaciela.
Reijo przerwał sam sobie i spojrzał na Petriego:
- Tobie też była droga, prawda? Nie uderzyłbyś
mnie, gdyby ci na niej nie zależało.
Petri spuścił wzrok. Nie czuł wstydu. Tylko smu
tek. I złość.
- Tak - odparł po dłuższej chwili milczenia. - Chy
ba rzeczywiście kimś dla niej byłem. I jestem na cie
bie zły. Ponieważ ją opuściłeś. To by się nie zdarzyło,
gdybyś został... - Uśmiechnął się ponuro. - Wpraw
dzie bym jej nie poznał, a moje życie byłoby uboższe.
Ale to by jej nie spotkało.
- Przyczyn mojej nieobecności jest więcej, niż ci
się wydaje - rzekł Reijo cicho. - O wiele więcej...
Oprócz tego nic nie powiedział.
To Raiji był winien wyjaśnienia. Nikomu innemu.
- Co zrobiliście, żeby jej pomóc? - rozległ się głos
Mikkala. - Coś przecież musieliście zrobić?
Aleksanteri usiadł, ciężko wzdychając. Reijo rów
nież opadł na jedną z koi, trzymając w ramionach Idę.
Maja wdrapała się na górę i usiadła tuż obok. Przy
tuliła się do Reijo, dając tym samym do zrozumienia,
że nie tylko Ida ma do niego prawo.
Petri i Mikkal nadal stali.
- Udało nam się nawiązać kontakt z kimś z fortu
- odezwał się Aleksanteri. - Drogo nas to kosztowa
ło i niewiele się dowiedzieliśmy, ale informator za
wsze może się przydać.
- Na samej górze? - spytał Reijo.
Aleksanteri potrząsnął głową.
- Nie stać nas było, żeby opłacić kogoś wysoko po
stawionego. Ten jest żołnierzem zaciężnym. Był przy
tym, jak Raiję po raz pierwszy przesłuchiwano.
Aleksanteri spuścił wzrok, a usta Petriego wykrzy
wił grymas.
- Kapitan nie był z niego zbyt zadowolony. Teraz
więc chłopak prawie nie ma z nią kontaktu. Ale wie
niemal o wszystkim, co się dzieje w twierdzy. I tam
nie można utrzymać nic w tajemnicy.
- Co z nią robili? - Mikkal spojrzał na Aleksante-
riego, jego nozdrza drżały. - Przypiekali ją? Rozża
rzonymi cęgami? Poddawali chłoście?
Aleksanteri nie mógł wydobyć słowa, tylko spoj
rzał na Mikkala szeroko otwartymi oczami. Ciarki
mu przeszły po plecach.
- Skąd...? - spytał z wahaniem. To przechodziło je
go pojęcie.
Reijo westchnął. Również on zacisnął powieki, by
zatrzeć obrazy, które malowała jego wyobraźnia.
- Mikkal i Raija zawsze mieli ze sobą bardzo do
bry... kontakt.
Nie patrzył na nikogo, lecz czuł, że coś drżało
w powietrzu. Napięcie.
Dokładnie wiedział, co teraz myślą. Jak toczą wal
kę między wiarą a niewiarą.
- Ja także w to nie wierzyłem - wyjaśnił. - Nie my
ślałem, że to możliwe, lecz coś jest między nimi. Ja
kaś nić. Nie wiem, jak im się to udaje, ale za każdym
razem ich przeczucia się sprawdzają.
- Śmierć zostawiła Raiję w spokoju - powiedział
Mikkal powoli. - Nie potrafię tego udowodnić, ale
wiem, że życie zwyciężyło. Nie czuję strachu. Tylko
spokój. I chłód. Jest tak dziwnie zimno...
Aleksanteri i Petri nie wiedzieli, co o tym sądzić.
Naturalnie Lapończycy mają swoje znaki i rytuały,
ale to już pewna przesada.
To istotnie pasowało do Raiji, ale leżało tak dale
ko poza ich zdolnością rozumienia.
- Co możemy zrobić? - spytał Reijo.
- Czekać. - Petri wyglądał na bezsilnego. - Gdyby
śmy mieli jakieś wpływy, moglibyśmy się za nią wsta-
wić. Zaświadczyć, że jest dobrym, religijnym człowie
kiem. To by pomogło... może. Nasz żołnierz uważa,
że kapitan już uznał ją za winną i w tej sytuacji wła
ściwie niewiele można jej pomóc.
Aleksanteri dodał:
- Poza tym nie powiedziała im, kim jest. Podała im
jakieś imię, które sama wymyśliła. Nazwała się Ritvą.
Więcej z niej nie wydusili.
Mikkal uśmiechnął się słabo:
- Raija zawsze była silna. Wydostaniemy ją stam
tąd, nawet gdybym gołymi rękami miał ją wyciągnąć
z płomieni.
Reijo zbladł.
- Boże, spraw, żeby do tego nie doszło!
11
Była sama. Nie mogło być inaczej
Wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Mi
mo to Rai ja czuła się obserwowana.
Nie wiedziała, że może istnieć tak potworna sa
motność.
Czy minęło wiele dni?
Nie miała pojęcia.
Nikt jej nic nie mówił.
To jej zadawano pytania.
Od kogo nauczyła się czarów?
Jak długo je uprawia?
Jakie ciężkie grzechy popełniła?
He osób uczyła?
Co takiego podarował jej diabeł, żeby mu służyła?
Jak często spotykała się z nim na górze Domen?
Czy przyczyniała się do zatapiania statków?
Czy zuchwale rozgłaszała, że może decydować
o życiu i śmierci?
Czy wiedziała, że to, co uprawia, jest bluźnier-
stwem wobec Boga?
Czy wie, co robi się z bluźniercami i czarownica
mi najgorszego rodzaju, jak ona?
Zaczęli wznosić dla niej stos...
Nie wstawała. Nie była w stanie. Przy najmniejszym
ruchu czuła ból w całym ciele. Pieczenie, gdzie świeże
rany dotykały mokrego, szorstkiego materiału ubrania.
Kiedy leżała spokojnie, popadała jakby w odrę
twienie. Wtedy już nic nie czuła.
Ciaśniej owinęła wokół siebie strzępy ubrania.
Zdarli z niej rzeczy. Mimo całego swego upokorze
nia Raija zauważyła, że sprawiło im to pewnego ro
dzaju przyjemność.
Pamiętała triumf, jaki rozbłysł w oczach kapitana.
Nazywali go Feldt.
Taki młody, a taki surowy. Taki nieludzki.
Przyłożył jej do ciała rozżarzone do czerwoności
żelazo. Słuchał syku, kiedy przypiekło skórę, a potem
mięsień. Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami,
przyciskając cęgi jeszcze mocniej. Widział jej ból, cze
kał na krzyk, ale przeliczył się...
Raija przesunęła językiem po wargach. Zabolało.
Były spuchnięte.
Zagryzła usta tak mocno, że pociekła krew, ale po
wstrzymała krzyk.
Przywiązali ją za nadgarstki i kostki nóg i rozcią
gnęli na tej okropnej machinie, którą nazywali kołem
tortur.
Czuła, jak jej ciało wydłuża się do granic wytrzy
małości.
Widzieli, co zrobili. Widzieli - i rozciągnęli ją jesz
cze trochę.
Oczy kapitana nadal promieniały. Te zimne po sa
mo dno zielononiebieskie oczy błyszczały jak gwiaz
dy na niebie w mroźną noc. Zerwali z niej ubranie.
Nie zamierzali się bawić w rozpinanie guzików. Po
prostu zdarli z niej wszystko.
Ich oczy obserwowały każdy skrawek jej skóry. Do
strzegła w nich pożądanie. Było równie silne jak odra
za. Strach zmieszany z silną żądzą.
Gwałcili ją wzrokiem, a to wydawało się o wiele
gorsze niż jakiekolwiek fizyczne poniżenie.
Kapitan wydawał się okrutniejszy, podlejszy, bar
dziej obłąkany niż pozostali.
Rai ja zauważyła to. I kapitan zorientował się, że
dziewczyna o tym wie.
Stał się potem bardziej brutalny. O wiele bardziej
szorstki. Bardziej bezduszny. Raija zrozumiała, że do
strzegła coś, do czego się nie przyznawał. Karał ją
również za to.
Dysponował niezbędną ku temu władzą.
Władzą decydowania o jej życiu.
A Raija zagryzała wargi, wbijała paznokcie w dło
nie, ale nie krzyczała.
Nie za pierwszym razem.
Wydawał się rozczarowany.
Niezadowolony z niej.
Brutalnie wrzucili ją z powrotem do tej czarnej no
ry. Bez jedzenia. Bez picia.
Kiedy znowu ją przyprowadzili na górę, pojawiło się
dwóch nowych żołnierzy. Dwóch nowych pomocników.
I pastor.
Kapitan Feldt otrzymał dodatkową pomoc. Pastor
odprawił nabożeństwo za jej czarną duszę i odmalo
wał przed Raiją wizję miejsca, w którym skończy, je
żeli się nie przyzna do winy.
Stary smoluch już na nią czeka z piekielnym ogniem.
Ale jeśli powie wszystko, co wie, jeżeli zwróci się do
Pana, wtedy być może Bóg okaże się litościwy.
- Tak czy owak spłoniesz na stosie - rzekł kapitan,
krzywo uśmiechając się jednym kącikiem ust.
Rozkoszował się tym.
Raija nie odezwała się ani słowem.
Dopóki nie spytali o jej imię.
Ogarnęła ją radość, kiedy sobie uświadomiła, że te
go nie wiedzą. Mogła zatem mieć nadzieję, że dzieci
są bezpieczne.
Długo milczała. Wystarczająco długo, żeby wydało się
to naturalne, a potem jakby się załamała i wyszeptała:
- Ritva. Mam na imię Ritva.
Więcej im nie powiedziała.
Wytrwale namawiali, egzaminowali na wiele spo
sobów.
Karcili za pomocą miękkich jak jedwab zwrotów.
Mamili podstępnymi sformułowaniami. Dwu
znacznymi aluzjami. Tworzyli labirynty słów, żeby
się w nich zagubiła, żeby się zdradziła - a może przy
okazji jeszcze kogoś innego, nie uświadamiając sobie
tego.
Bili ją.
Otwartą dłonią i pięścią.
Związaną i bezbronną kopali twardymi butami.
Był jeszcze chłopcem, Raija napotkała jego spoj
rzenie, kiedy unosił nogę do kopniaka. Na gęstych
rzęsach dostrzegła łzy.
Ale wykonał rozkaz.
Pojawiły się rozżarzone cęgi.
Kapitan wolał sam ich użyć.
Uśmiechał się. Oblizywał usta, kiedy przypiekał jej
piersi.
Niezmierzone zło w jego spojrzeniu zmusiło Raiję
do zamknięcia oczu.
Coś więcej niż ból kazało jej krzyczeć.
Już myśleli, że pancerz zaczyna pękać. Już byli
pewni, że to wstęp do przyznania się. Cęgi niszczyły
coraz więcej skóry. Zostawiały piekące rany. Rozsnu
wały wokół swąd palonego ciała.
Raija ze wszystkich sił starała się nie stracić przy
tomności.
Ból mówił jej przynajmniej, że jeszcze żyje. Mó
wił, że jeszcze nad czymś panuje. Nie mogła zapobiec
temu, co robili. Nadal jednak decydowała o własnych
słowach. Nie wyciągną z niej więcej, niż sama zechce
im powiedzieć.
Cierpienie mówiło jej, że nadal jest od nich silniejsza.
Związano ją i torturowano. Pozbawiono ludzkiej
godności, lecz to ona nadal decydowała, do czego mo
gą ją zmusić. Była silniejsza niż oni - silniejsza niż ka
pitan Feldt.
Rany od przypalania bolały niemiłosiernie i piekły,
kiedy przenieśli ją na koło tortur.
Nie zwracali na to uwagi. Dotykali szorstkimi rę
kami zranionych miejsc. Raija wiedziała, że kapitan
Feldt czyni to celowo. Co do młodych żołnierzy nie
miała całkowitej pewności.
Chciała wierzyć, że tylko wypełniali polecenia...
Trudno jest jednak zachować wiarę w ludzi, kiedy
zadają ból, nie dający się opisać słowami.
Pastor dostarczał Raiji duchowej pociechy.
Raija nie była wcale pewna jego intencji. Wydawa
ło się jej, że patrzył równie pożądliwie jak kapitan,
kiedy ponownie zerwali z niej ubranie.
Odniosła wrażenie, że jego głos stał się napięty
oraz że brakło mu tchu, ale mogła się mylić.
Zaszumiało jej w uszach. Obraz stał się zamglony.
Kapitan powtarzał, że jest bardziej zhańbiona niż
wszystkie zhańbione kobiety razem wzięte.
Jest najbardziej podłą istotą, jaką spotkał, i że
zniszczy ją, nawet gdyby mu to miało zająć całe ży
cie.
Powiedział, że ma czas. Może czekać, aż będzie go
towa mówić.
Jak długo to potrwa, zależy tylko od niej. To ona
sama decyduje o tym, ile bólu jeszcze chce znosić.
Z czasem skończy się również pomoc diabla. Niech
jej się nie wydaje, że będzie mu jeszcze potrzebna.
Czyżby nie zauważyła, że złe moce już jej nie służą?
Oni przejęli nad nimi kontrolę. Powalili je na ko
lana. Jej magia nic tu nie pomoże.
Tutaj jest nikim.
Rozciągnęli ją.
Słowa modlitwy i przekleństwa nałożyły się na sie
bie, kiedy zmaltretowanemu ciału Raiji zadano jesz
cze więcej bólu.
Mikkal, Mikkal! pomyślała. Krzyk myśli przeszył
ciemność na niedostrzegalnych skrzydłach.
Dotarł do jego duszy.
Dodaj mi sił! Daj mi trochę swoich sił! Pomóż mi
to wytrzymać! Umieram. Jestem pewna, że umieram.
Zawsze cię kochałam, Mikkal. Niezależnie od tego,
co mnie spotykało, to zawsze ty...
Ujrzała śmierć z jej bladym, martwym uśmiechem.
Czuła, jakby ją ważono i mierzono. Czuła, jakby ja
kieś ręce chwytały ją kurczowo i przesuwały się po
niej. Czekała, aż śmierć wyciągnie w odpowiedniej
chwili swe kościste dłonie i zabierze ją ze sobą...
Przez mgnienie oka zatęskniła za tym, kiedy ból
stał się tak nieludzki, że ogłuszał ją jej własny krzyk.
Nie słyszała śmiechu zadowolenia. Nie widziała roz
radowanej twarzy tego, który zadawał jej cierpienia.
Śmierć... Czy można do niej zatęsknić?
Raija chciała usiąść, lecz okazało się to niemożli
we. Była przywiązana za ręce i nogi. Rozciągnęli ją
bardziej, niż pozwalały na to stawy.
Ból paraliżował ją.
Siła pojawiła się znikąd. Jeszcze raz Raija pozwo
liła, by krzyk odbił się echem od sufitu, którego nie
mogła zobaczyć. Łzy całkiem ją oślepiły.
Zdołała jeszcze zagryźć już krwawiące okaleczone
wargi. Jeszcze raz udało jej się zachować milczenie.
Przeciwstawić się.
Mikkal. Mikkal. Dziękuję.
Nie pamiętała chłosty. Nie pamiętała nowej serii
przypiekania cęgami.
Ani uderzeń...
Nigdy się nie dowiedziała, że pastor modlił się za
nią na kolanach.
Ze to jemu mogła dziękować za swoje życie.
Kapitan wprost szalał, kiedy Raiji udało się po raz
kolejny stawić opór, choć jemu się zdawało, że już ją
pokonał. Rozwścieczony byłby ją zabił, gdyby pastor
mu nie przeszkodził i nie przywołał do rozsądku.
Gdyby kapitan ją zabił podczas przesłuchania,
sprawy przyjęłyby dla niego zły obrót.
Nie dowiedział się wszak niczego.
Tortury nie były dozwolone. Ani nawet procesy
o czary.
Hans Fredrik Feldt wystarczająco dobrze znał prawo.
Wiedział także, że wszyscy spojrzą przez palce na
jego metody, dzięki którym osiągał dobre rezultaty,
jeżeli zdoła udowodnić, że ta kobieta jest czarowni
cą. Jedną z najgroźniejszych, jakie więzili w twierdzy
w celi czarownic.
Król życzył sobie, by oczyścić jego królestwo z osób
uprawiających czary. Hans Fredrik Feldt chciał służyć
swemu królowi najlepiej, jak potrafił.
Zamierzał piąć się w życiu w górę i iść do przodu.
Musi pozwolić wiedźmie dojść do siebie. Wtedy
znowu będzie mógł uderzyć. Prędzej czy później ta
kobieta się podda. Jak wszystkie inne.
Stanowiła cięższy orzech do zgryzienia niż więk
szość z nich, lecz to tylko przekonało go, że w jej
przypadku się nie pomylił. Jest gorsza niż inne.
Piękniejsza niż inne. Młodsza. Bardziej pociągają
ca...
Tak, pociągała go.
Na początku.
Podczas pierwszego przesłuchania.
Pożądał jej.
Tak wielka była zatem jej siła.
Zdarzyło się to po raz pierwszy - od czasu Lisbeth.
Lisbeth również była młoda i nadzwyczaj piękna. Jed
nak zdradziła go.
W końcu wybrała jego brata.
Nadal słyszał jej śmiech, kiedy oznajmiła mu jego
porażkę. Dźwięczny śmiech przypominający szklane
kule toczące się w dół schodów.
Od tamtej pory nie widział Lisbeth.
To już pięć lat.
Pięć lat - i w tym czasie żadnej kobiety.
Miał na nią ochotę. Na tę czarownicę. Na tę wiedź
mę. Ritvę.
To imię do niej nie pasowało. Miało obce brzmienie.
Powszechnie jednak wiadomo, że Lapończycy i Fino
wie mają większe zdolności do czarów niż inni ludzie.
Ritva...
Była taka piękna. Tak kusząco, niebezpiecznie pięk
na. Czuł, że musi zdusić to piękno. Ze względu na tych
młodych żołnierzy. Ponosił za nich odpowiedzialność.
Nie mógł dopuścić, by wpadli w sieć czarownicy.
Również ze względu na siebie samego.
Marzył o niej po nocach. Na jawie. Mógł bez tru
du sprowadzić ją do swojej kwatery.
Zaspokoić te potrzeby, które narosły przez lata.
Nie był nikim więcej niż mężczyzną.
Ona była czarownicą.
Mogłaby przełamać o wiele więcej niż siły obron
ne najpotężniejszego mężczyzny. To byłoby takie
proste, poddać się.
Ale jednak okazał się silny. Oparł się pokusie. Noc
ne fantazje odsunął głęboko, były potworne i grzeszne.
Zniszczył ów piękny obraz, jakim była dla świata.
Teraz nie wydawała się już taka zachwycająca - za
krwawiona, pobita, okaleczona, z ziemią, błotem i za
krzepłą krwią we włosach. Z opuchniętymi wargami,
które zagryzała do krwi.
Jej uroda została dobrze ukryta.
Nikogo nie zdobędzie dzięki swojemu wyglądowi.
Hans Fredrik Feldt był z siebie bardzo zadowolony.
Teraz zamierzał zostawić ją w spokoju przez kilka dni.
Pozwolić, by siedziała w ciemności, by nikt nie
przerwał tej monotonii i samotności. Została całkiem
odizolowana od wszystkiego i wszystkich. Tak wła
śnie miało być.
To zdoła złamać każdą.
Odosobnienie i bezczynność dawały czas na my
ślenie. Na zastanowienie się nad tym, co jej propono
wano.
Czas na dokładne przyjrzenie się swojej czarnej
duszy. Czas na gruntowne przemyślenie popełnio
nych grzechów.
A wtedy on przeprowadzi nową serię przesłuchań.
Ponownie ją przepyta.
Być może w oddzielnym pokoju - żeby nikt nie mógł
mu przeszkodzić w stosowaniu wymyślnych metod.
Ona musi mieć jakiś słaby punkt, a jego zadaniem
jest jego znalezienie. Jeżeli ból jej nie złamał, to mu
si istnieć coś innego.
Każdy ma jakiś słaby punkt.
Prędzej czy później ją złamie. I roześmieje się, kie
dy pochłonie ją ogień na stosie. Zobaczy, jak gaśnie
płomień w tych głębokich brązowych oczach, i bę
dzie się rozkoszował każdą minutą.
Ritva.
On się przed nią nie ugnie.
Czuła zimno. Wszystko było potwornie zimne.
A na zewnątrz panowało lato. Raija próbowała sobie
wyobrazić, jak to jest.
Słońce między leniwymi obłokami. Łagodne wia
try bawiące się jak małe dzieci.
Biegać boso po nie kończącym się płaskowyżu. Po
czuć, jak wrzosy klują podeszwy stóp, które przez ca
łą zimę pozostawały uwięzione w kumagach.
Więzienie...
Raija wróciła do rzeczywistości. Musiała użyć ca
łej swojej siły, by zmusić się do powrotu do świata
fantazji.
Małe górskie kwiatki. Zapach obozowego ogniska.
Zapach lata.
Lato. Ciepło...
Wszystko to wydawało się takie odległe.
Siedziała w próżni i nie mogła się z niej wydostać.
Czuła gorycz i bezsens. Śmierć jej nie chciała. Mik-
kal też jej nie chciał. Lecz to zdarzyło się dawno te
mu. Czy wiedział, że jest zła?
Czy wszyscy o tym wiedzieli poza nią samą? Czy
jest w niej coś... coś złego?
Czy jest taka, jak mówią?
Nie, Raija, nie!
Nie może uwierzyć w ich kłamstwa! Nie wolno jej!
Przez cały czas musi pamiętać, kim jest.
Rai ją Alatalo.
Musi być pewna, że nie uczyniła żadnej z tych rze-
czy, o które ją pytają. Nie mogła przecież zrobić ni
czego podobnego.
Chcą ją zmusić, żeby się przyznała do czegoś, co
sami wymyślili. Dlatego wykorzystują wszelkie moż
liwe środki. Nie wolno jej o tym zapomnieć.
To on jest zły - kapitan Feldt o oczach zimnych
jak lód. Nie wiedziała, dlaczego ten człowiek płonie
tak silną nienawiścią, lecz to niebezpieczne dać się
opanować podobnym uczuciom.
Nie jest czarownicą.
Mogą ją spalić na stosie, lecz nigdy się do niczego
nie przyzna.
Musi zachować odwagę. Starać się myśleć o rze
czach, które sprawiają jej radość. Które dodadzą jej
sił.
Dzieci...
Nie, nie o nich. Na myśl o nich tylko się rozpła
cze. Bóg jeden wie, czy kiedykolwiek jeszcze je zo
baczy.
To zbyt bolesne.
Jak zawsze wróciła do niego - do tego jedynego.
Mikkal... Mikkal... gdybym tylko mogła jakoś do
ciebie dotrzeć...
Lecz nie mogę przekazać ci żadnej informacji.
Potrzebuję twojej siły, ale ty nawet się nie do
wiesz, że jestem tak bardzo głęboko pod ziemią. Po
niżona i zupełnie niepodobna do tej Raiji, którą
znasz i kochasz. Twoja Raija chce żyć - i potrzebu
je twojej siły.
Mężczyźni rozmawiali o tym, co mogą zrobić.
I żaden z nich nie zaproponował rozsądnego rozwią
zania.
Mikkal wstał i wyszedł.
Już od dość dawna doznawał tego coraz lepiej mu
znanego uczucia.
Usiadł przed barakiem, usiłując skupić myśli wo
kół Raiji. Próbował dać jej to, czego potrzebowała,
lecz ani razu nie wiedział dokładnie, co to takiego.
Wyszeptał cicho jej imię. Tak cicho, że tylko wiatr je
usłyszał.
12
Spała, kiedy przyszli. Obudzili ją kopniakiem i wy
ciągnęli na słabo oświetlony korytarz, zanim zdążyła
porządnie otworzyć oczy.
Przełom w rutynie.
Przynajmniej wydostała się z wszechogarniającej
ciemności i wilgoci, od której w ciągu dłuższego cza
su i kamień zacząłby gnić.
Wyobraziła to sobie - jak gnije w tej czarnej norze
i nikt nic nie może dla niej zrobić.
Samotna, zapomniana...
Żołnierze wepchnęli ją do pomieszczenia, w któ
rym odbywały się przesłuchania. Do sali tortur, jak
to nazywała.
Zostali na zewnątrz.
Nie weszli.
Raija zwróciła na to uwagę. Powoli. Wszystkie pro
cesy w jej głowie zachodziły bardzo wolno.
Bała się, że uszkodzili coś w jej mózgu. Nie chcia
ła skończyć w szpitalu dla umysłowo chorych. Rów
nie dobrze mogliby ją od razu zabić.
To coś nowego, została sama z kapitanem.
Tylko jeden przeciwnik.
Przełknęła, lecz nie udało jej się zwilżyć gardła.
W jednej chwili zaczęła się bać. Bała się obecnej sy-
tuacji bardziej, niż gdyby stojący na zewnątrz weszli
do środka.
Tamci wykonywali tylko rozkazy. Nie mieli na ty
le wyobraźni, by wypróbowywać nowe sposoby zmu
szenia jej do mówienia.
Ten człowiek za to miał dość wyobraźni - i był zły.
Płonął z nienawiści.
- A więc, Ritva. Zostaliśmy tylko we dwoje...
Ten jego dźwięczny głos. Dlaczego nazywał ją Ritvą?
Raija już otwierała usta, żeby go wyprowadzić z błędu.
Dopiero wtedy sobie przypomniała. Sama wymy
śliła to imię. Żeby ich przechytrzyć. Dali się na to zła
pać. Więcej jej nie pytali, kim jest. Być może nie uzna
li tego za wystarczająco ważne, skoro jest Finką - lub
jak to oni określali, a co jako obraźliwe nigdy nie po
jawiłoby się w ustach Finów - Kwenką.
- Zechcesz dziś mówić, Ritva?
Milczała.
Wydawał się bardzo zdenerwowany. Szczupłymi
palcami odpiął od pasa pejcz.
Raija zmusiła się, by stać nieruchomo. Chciał zo
baczyć jej strach. Czuła to. Chciał zobaczyć, jak się
czołga, a potem usłyszeć, jak się przyznaje.
Ale nie miała do czego się przyznawać!
- Co by tu wymyślić, żeby rozwiązać ci język?
Raija miała ochotę powiedzieć mu, że nie wątpi
w jego pomysłowość w tym względzie, ale się po
wstrzymała.
Rozmowa z nim nie przyniosłaby jej pożytku. Na
wet jedno słowo. Był wystarczająco pomysłowy. Nie
odmówi sobie metod bardziej szorstkich i brutalnych
teraz, kiedy został z nią sam na sam. Nie miał świad
ków, a jej słów się nie bał.
Uderzenia pejcza wreszcie powaliły ją na kolana. Ra-
ija poczuła, że plecy jej krwawią, lecz udało jej się zaci
snąć zęby, by z ust nie wydobył się nawet jeden dźwięk.
W ten sposób dłużej to potrwa, ale nie miała zamia
ru podporządkować się temu człowiekowi bez walki.
- Ani słowa o twoich konszachtach z diabłem?
Mówił w kulturalny sposób, lecz Rai ja wiedziała, ja
ki jest naprawdę. Zmusiła się, by oddychać spokojnie.
Starała się dojść do siebie. Nie wiedziała, co będzie da
lej. Po kapitanie mogła się spodziewać wszystkiego.
- Ani słowa o tym, jak ratujesz życie, Ritva? Albo
jak pozbawiasz życia?
Raija usłyszała jego zbliżające się kroki. Wiedziała, że
wystarczy spojrzeć kątem oka, a zobaczy czubki jego
butów. Na pewno były starannie wypolerowane. Były
takie za każdym razem. Raija zwróciła na to uwagę.
Pamiętała oficerki, które ją kopały. Zapamięta je
do końca życia.
To być może już nie tak długo, przemknęło jej
przez myśl.
- Nie chcesz mi powiedzieć, w jaki sposób kusiłaś
mężczyzn, używając czarodziejskich sztuczek? To
mogłoby być interesujące...
Złapał ją za włosy i pociągnął tak, że musiała na
niego spojrzeć.
- Jestem tu po to, żeby cię wysłuchać, Ritva - rzekł
jedwabiście łagodnym głosem. - Im szybciej zaczniesz
mówić, tym lepiej dla nas obojga. Nic nie zyskasz swo
im milczeniem. Nikt tu nie wierzy w twoją niewinność.
Postawmy sprawę jasno. Niezależnie od wszystkiego,
i tak skończysz na stosie. Ale mogłabyś chociaż pomy
śleć o swojej nieśmiertelnej duszy. Jeżeli zabierzesz ta
jemnice do grobu, po wieki będziesz się smażyć w pie
kielnym ogniu. Wtedy sam diabeł ci nie pomoże. Nie
będzie miał z ciebie żadnego pożytku. Jednak jeżeli się
przyznasz, możesz uzyskać zbawienie... Nie tutaj,
w doczesnym życiu, lecz na wieki. Zastanów się nad
tym, Ritva. Twoje obecne życie to tylko życie śmiertel
nika. To, które nadejdzie potem, jest wieczne.
Z każdym zdaniem pociągał ją za włosy coraz bar
dziej do tyłu. Kiedy wreszcie zamilkł, Raiji wydawa
ło się, że zaraz złamie jej kark.
Napotkała jego spojrzenie. Przywodziło na myśl mo
rze. I działało na nią równie odpychająco jak morze.
Mógłby wydawać się przystojny, lecz chłód spoj
rzenia niweczył wszystko, co można by w nim na
zwać pięknym.
Ściągnął usta. Przez mgnienie oka przemknęła jej
szalona myśl, że ją pocałuje, ale tylko się uśmiechnął.
Z okrucieństwem w kącikach ust.
- Nie chcesz?
Wytrzymała jego spojrzenie. Nawet nie drgnęła jej
powieka. Nigdy mu się nie podporządkuje.
- Dobrze...
Puścił jej włosy, lecz Raija nadal czuła rwanie w ce
bulkach.
Odszedł od niej. Poruszał żelaznymi cęgami w ża
rzących się węglach.
Raija zebrała siły. Nazbyt dobrze wiedziała, co to
oznacza. Nie zmienił za bardzo swego repertuaru.
- Musimy chyba znowu użyć narzędzi, co? Może
one pomogą. Rozbieraj się, wiedźmo!
Zrobiła, jak kazał. Ale tak powoli, jak to możliwe.
Żeby możliwie najbardziej wydłużyć czas, zanim
przystąpi z cęgami - i żeby nadal móc nazwać te
szmaty ubraniem. Bała się, że z jej rzeczy już nic nie
zostanie, kiedy kapitan jeszcze raz je z niej zerwie.
A przecież nie dadzą jej nowych.
Stanęła wyprostowana i czekała. Podobało mu się
to. Raija była tego pewna. On natomiast wiedział, że
przypiekanie działało na nią najsilniej.
Koło tortur było potworne. Chłosta i systematyczne
bicie również. Lecz przypiekanie było niewątpliwie naj
gorsze spośród wszystkich cierpień, jakie jej zadawali.
Nie znosiła syku wydawanego przez cęgi przykła
dane do skóry. Bardziej dźwięku niż bólu.
Ból wydawał się nie do opisania, ale dźwięk był
jeszcze gorszy. Potem rozchodził się swąd przypala
nego ciała. Potęgował cierpienie bardziej niż odczu
wany ból.
Kapitan odwrócił się.
Przebiegł wzrokiem jej postać. Znał już to ciało.
Było kiedyś pociągające.
Uśmiechnął się na tę myśl. O w o wspomnienie
sprawiło mu przyjemność. Zdarzało się, że przywo
ływał w pamięci ten obraz. Teraz jej ciało nie stano
wiło już zagrożenia. Teraz nie była już dla niego nie
bezpieczna jako kobieta.
Nie mogła już wykorzystać przeciw niemu jego
męskiej słabości, która odeszła w przeszłość. Ta
wiedźma nie budziła już w nim pożądania.
Schudła. Biodra straciły dawną krągłość. Trwało to
przecież już nieco ponad tydzień...
Jej włosy trudno nawet opisać. Najlepiej byłoby je
całkiem obciąć.
Ostrzyc.
Zapewne to zrobi. Coś podpowiadało mu, że wło
sy stanowiły jej powód do dumy.
Rysy twarzy trudno nawet rozróżnić. Jedno oko
otaczał siniak. Niedługo zmieni swą barwę na żółtą.
Lecz upłynie wiele dni, zanim znowu będzie wyglą
dać normalnie. Usta wydawały się ogromne. Na war
gach widniała zakrzepła krew, rany przez cały czas
pękały. To musiało piec...
Poza tym była niesamowicie brudna.
Przez pierwsze dni usiłowała utrzymać higienę.
Przecierała twarz ubraniem. Przecierała ręce. Śmiał
się z niej w duchu.
Przestała to robić.
Całe ciało pokrywały teraz niebieskie i żółte pla
my. Stopniowo stawała się bardziej fioletowa niż nie
bieska, stwierdził rzeczowo.
Piersi szpeciły liczne poparzenia. Z niektórych ran
sączyła się żółta ciecz. Pomyślał, że skoro tyle potra
fi, mogłaby przynajmniej spróbować się leczyć...
Uparcie jednak trwała w milczeniu. Widocznie są
dziła, że to dowód niewinności.
Ale niech nie myśli, że ma do czynienia z byle kim.
Już wcześniej widział podobne jej czarownice.
I widział, jak padają na kolana.
Słyszał, jak się przyznają.
Powoli podszedł do niej. Stała wciąż wyprostowana.
Spojrzał jej w oczy, lecz nic nie zdołał z nich wyczytać.
Sądził, że będzie próbowała się osłonić, ukryć swą
nagość.
Lecz ona trwała nieporuszenie. Czekała. Wiedzia
ła, na co.
Żelazo ostygnie, jeżeli będzie zwlekał zbyt długo,
ale musi przeciągnąć trochę ten moment. Musi zna
leźć choćby niewielki ślad strachu przed tym, z cze
go nieuchronności zdawała sobie sprawę.
Czyżby jej puls zaczął bić zbyt szybko...?
Nie była jednak taka nieustraszona, jak chciała mu
wmówić. Nie była taka twarda.
Kilka razy zwątpił w to, że ta dziewczyna w ogó
le czuje ból. Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem
nie używa swoich nadprzyrodzonych sił, by złago
dzić cierpienie. Że niczego nie uda mu się osiągnąć
zwykłymi torturami.
- Gdzie by tu dziś najlepiej przyłożyć żelazo? -
spytał od niechcenia.
Pomachał cęgami w powietrzu tuż przed jej twarzą. Po
zwolił, by zobaczyła rozżarzony do czerwoności metal.
- Wolałabyś pewnie, bym użył wobec ciebie inne
go narzędzia.
Roześmiał się ochryple.
- Lecz ty mnie nie pociągasz, kobieto! Nie wiem,
co mogli w tobie widzieć inni mężczyźni. Po prostu
nie wzbudzasz we mnie pożądania. Ani trochę. Uwa
żam, że jesteś wręcz odrażająca...
Uczynił w powietrzu łuk rozpalonymi cęgami, po
czym dotknął nimi jej uda od tyłu, tuż pod pośladkiem.
Upłynie wiele czasu, zanim dziewczyna o tym za-
pomni. Będzie przecież musiała siadać. Rana długo się
nie zabliźni.
Hans Fredrik Feldt nie wiedział, ile jej jeszcze zo
stało czasu.
- Tę pieszczotę na długo zapamiętasz, co?
Raija zachwiała się. Zdołała utrzymać się na no
gach, zawdzięczała to silnej woli.
Starannie rozgrzewał żelazo na nowo. Trzymał je
w płomieniu długo, wreszcie stało się tak rozżarzo
ne, że można było niemal przez nie patrzeć.
- Może teraz po drugiej stronie? - Cały czas zwracał
się do niej w tonie beztroskiej pogawędki. - Mogę prze
stać w każdej chwili, Ritva, ale czekam, aż usłyszę praw
dę. Jeżeli jednak nie masz nic innego do powiedzenia
oprócz kłamstw, równie dobrze możesz milczeć. Kłam
stwami nie jestem zainteresowany. To tylko marnowa
nie czasu. Żadne z nas tego nie chce, prawda? - Spoważ
niał. - I zapamiętaj sobie, że nie uwierzę w pierwszą
lepszą bajeczkę. Spodziewam się, co mi powiesz.
W ogólnych zarysach. Odstępstwo od tego zostanie
ukarane. Nie muszę ci chyba wyjaśniać, w jaki sposób...
Raija milczała. Nie miała nic do powiedzenia. Nie
mogła mu dać tego, czego oczekiwał, ponieważ była
niewinna.
Musiała tylko wytrzymać.
Ponownie przed nią przystanął. Tym razem bliżej. Ze
wzrokiem bardziej natarczywym niż poprzednio. Poło
żył wolną rękę na jej brzuchu. Uczynił kolisty ruch.
- Pomocnicy diabła nie powinni mieć tak jedwabiście
miękkiej skóry - rzekł nieprzyjemnym tonem. - Taką
jedwabiście miękką skórę trzeba specjalnie oznaczyć.
Pozwolił, by rozpalone cęgi zrobiły swoje.
Raija skuliła się z bólu. Z jej ust wydobył się jęk.
Kapitan Feldt odsunął narzędzie tortur.
- Czyżby czarownicy nie pociągał zapach siarki? -
spytał drwiąco. - Musisz się liczyć z tym, moja dro
ga, że tam, dokąd idziesz, będzie dużo więcej siarki.
Jeżeli się nie przyznasz i nie wykorzystasz szansy, by
zbawić swoją potępioną duszę.
Długo ją obserwował, zanim ponownie zaczął roz
grzewać cęgi. Wszystko było na dobrej drodze.
Pokazała, że czuje ból. Zaczynała mięknąć. Jeszcze
dwa razy przykładał jej do ciała rozpalone żelazo. Na
drugim udzie - po wewnętrznej stronie, tak żeby so
bie o tym przypominała za każdym razem, kiedy zro
bi krok, i ponownie na jednej z piersi.
Torturował ją z lodowatą precyzją i dokładnością.
Czas, jaki poświęcał na przygotowania, wydawał się
długim jak noc koszmarem. Wiedział o tym.
Był w tym ekspertem.
Nikt nie potrafiłby nauczyć go czegoś nowego
w tej dziedzinie.
Przesłuchania zawsze należały do jego specjalno
ści, lecz w młodości stracił niestety zbyt wielu z tych,
którym zadawał pytania. Z czasem nauczył się cier
pliwości i opanowania.
Dopóki zachowywał chłodny umysł, dopóty wie
dział, kiedy przestać.
Raija drżała jak liść, kiedy po raz czwarty przykła
dał do jej ciała rozpalone żelazo.
Feldt obserwował ją badawczo spod przymrużo
nych oczu. Wydawało mu się, że wiedźma ma dość.
Mógłby ją przycisnąć jeszcze bardziej, lecz wtedy
pewnie by zemdlała. Nie wydusiłby z niej ani słowa.
A następnym razem od nowa musiałby pokonywać
jej niechęć. I równie silny upór.
A może...
- Ubieraj się! - rozkazał ostrym tonem.
Jej zmysły zareagowały bardzo wolno. Podniosła
wzrok i popatrzyła na niego. Pytająco. Zamglonymi
oczyma.
- Ubieraj się! - powtórzył. Tym razem jeszcze ostrzej.
Odwrócił się do niej plecami. - Albo zaraz przyślę tu
tych chłopaków, którzy czekają za drzwiami. Mają wol
ne ręce. Myślę, że ostatnią rzeczą, jaka im przyjdzie do
głowy, będzie pomóc ci przy ubieraniu się...
Raija powoli wkładała ubranie.
Nie rozumiała, dlaczego przerwał już teraz. Wła
śnie miał możliwość coś z niej wydusić. Gdyby kon
tynuował tortury, być może przyznałaby się do cze
go chciał - tylko po to, by uniknąć cęgów.
Ale on nagle urwał przesłuchanie.
To do niego niepodobne. To ją zaskoczyło. Zanie
pokoiło. Raija sądziła, że posiada dar właściwego oce
niania ludzi. Teraz zaczynała w to wątpić.
Okazał niemal... litość.
A może zachowywał się jak kot?
Czyżby zamierzał się bawić swą ofiarą możliwie
jak najdłużej?
Do lochu zaprowadzono ją równie brutalnie, jak
ją stamtąd wyprowadzono.
To nie łaskę jej okazał. To tylko odroczenie tortur.
Rzucono ją na twardą, zimną podłogę. Raija czuła
teraz już tylko chłód. Przerastał nawet ból oparzeń.
Hans Fredrik Feldt uśmiechał się do siebie. Nie za
mierzał jej dawać wiele czasu, by doszła do siebie.
Spodziewała się pewnie podobnego uderzenia z je
go strony. Więcej ognia. Ale on przygotował dla niej
coś wręcz przeciwnego.
Teraz przywita ją lodowatym zimnem.
Władczym tonem wydał niezbędne polecenia.
Wiedźma niczego się nie dowie. Dopiero w ostat
niej chwili.
Nie musi o niczym wcześniej wiedzieć.
Czekanie w niepewności staje się nie do zniesienia.
Również w baraku na przedmieściach Vardo z wido
kiem na twierdzę, która ponuro przypominała o lo
sie Raiji, czekanie działało wszystkim na nerwy.
Mężczyźni zaczynali powarkiwać na siebie nawzajem.
Żeby sprawić wrażenie, że cokolwiek robią, Petri
postanowił wysłać Aleksanteriego do miasta. Miał się
rozejrzeć w sytuacji. Być może nawiązać kontakt
z żołnierzem, od którego kupowali informacje.
Aleksanteri rozłożył bezradnie ręce.
- Co mogę zrobić? - pytał zrezygnowany. - Nie
pójdę przecież do twierdzy. Nawet ślepy strażnik po
zna, że nie jestem jednym z nich. W dodatku musiał
by być głuchy.
- Zawsze warto posłuchać, co mówią ludzie - upierał
się Petri. - Założę się o co chcesz, że Vardo aż trzęsie się
od plotek Chciałbym je usłyszeć. Nawet w najbardziej
niesamowitych opowieściach tkwi zawsze ziarno praw
dy. Trzeba tylko wiedzieć, na co zwrócić uwagę.
Mikkal był zrozpaczony.
Stracił kontakt.
Stało się coś, co zerwało delikatną nić, która za
wsze łączyła go z Raiją.
To go martwiło.
Prawie przerażało.
Bezczynne siedzenie między Reijo, który na prze
mian to bał się o Raiję, to znowu upajał swym ojcow
skim szczęściem, a Petrim, który aż nazbyt wyraźnie
okazywał swą miłość do Raiji, przyprawiało Mikka-
la o mdłości. Zżerało od środka.
Najchętniej zacisnąłby palce na szyi tego chłopa
znad Zatoki Botnickiej i wydusił z niego każdy szcze
gół dotyczący jego związku z Raiją.
Chciał wiedzieć o wszystkim, co robili. O wszyst
kim, co mówili. Chciał usłyszeć opis każdego uśmie
chu, jaki mu podarowała. Ale tego się nie robi.
- Czy mogę iść z tobą? - spytał Aleksanteriego.
Chłopak również wydawał się zmartwiony, lecz Mik
kal w jego zachowaniu nie zauważył do tej pory nicze
go, co by świadczyło o tym, że i jego z Raiją coś łączyło.
- Wiem, że przeze mnie będziesz musiał iść wol
niej, ale chciałbym ci towarzyszyć.
Aleksanteri wzruszył ramionami.
- Dlaczego nie? Nic nie szkodzi, że zajmie nam to
więcej czasu. Wygląda na to, że czas to jedyne, czego
nam nie brakuje. Nie wiem tylko, ile go ma Raija...
- No to już nie jesteśmy zupełnie bezczynni - ode
zwał się Petri.
Wydawał się niewzruszony jak skała, choć bał się
nie mniej niż inni.
Do tej pory najlepiej to ukrywał.
Aleksanteri i Mikkal popłynęli do miasta. Wiosłowa
li na zmianę. Mikkal zachował dawną siłę w ramionach.
Potrafił obchodzić się z wiosłami i sprawą honoru dla
niego stało się pokazać, że też może się na coś przydać.
- Nie sądziłem, że Lapończycy tak dobrze znają
morze - rzekł Aleksanteri.
Mikkal pokazał w uśmiechu białe zęby.
- Niektórzy z nas potrafią czasem zadziwić - od
parł. - Jesteśmy przydatni w wielu sprawach.
- Co się stało z twoją nogą? - Aleksanteri usiłował
podtrzymać rozmowę.
- Niedźwiedź - odparł krótko Mikkal. - Chciał się
rzucić na mojego syna.
- Nie wiedziałem, że Raija ma aż tak wiele dzieci!
- wyrwało się Aleksanteriemu, zanim zdołał się zasta
nowić.
Twarz Mikkała ściągnęła się.
- Mój syn nie jest dzieckiem Raiji - rzekł tylko.
Aleksanteri uznał, że w czasie tej podróży nie na
gadają się zbyt wiele.
Podróż okazała się krótka.
Wrócili, zanim ci, którzy zostali na miejscu, za
uważyli ich nieobecność.
Zarówno Mikkal, jak i Aleksanteri byli wyraźnie
bladzi, a o wszystkim, o czym rozmawiali lub o czym
nie udało im się zamienić słowa w czasie swej wypra
wy, teraz zapomnieli.
- Coś się stało - stwierdził Petri. - Dowiedzieliście
się czegoś ważnego. Wasza podróż nie była więc cał
kiem daremna, Aleksanteri?
- N i e .
Aleksanteri uczynił ruch głową. Dał znak, by za
nim poszli. Ostrzegawcze spojrzenie w stronę dzieci
pozwoliło zgadnąć, dlaczego.
Reijo i Petri podążyli za Mikkalem i Aleksanterim,
którzy powrócili z wycieczki do miasta.
- Miałeś rację, ojcze Petri, w Vardo aż roi się od plo
tek. - Aleksanteri wydawał się bardzo blady. - Musimy
działać błyskawicznie, jeżeli chcemy uratować Raiję.
- Przejdź do rzeczy.
Mikkal nieruchomo wpatrywał się w morze.
Aleksanteri przełknął parę razy ślinę, zanim był
w stanie mówić dalej.
- Ten szatan w forcie jest bardziej przebiegły od
samego''Lucyfera... - Zamilkł. Po chwili wykrztusił
wreszcie ową straszną wiadomość: - Mają zamiar
poddać ją próbie wody.
- Raija pływa jak ryba - rzekł Mikkal bezbarwnie.
- To potwierdzi jej winę.
- Bzdura - odezwał się Reijo. W jego głosie brzmia
ła nadzieja.
- Kiedy?
- Jutro.
- Wiecie gdzie? Trafimy tam?
- Mówili, że za każdym razem odbywa to się
w tym samym miejscu - rzekł Aleksanteri.
Reijo zatarł ręce.
- Dobrze. - Spoglądał to na jednego, to na drugie
go z mężczyzn. - Mamy szansę ją uratować. Rozu
miecie to? Być może naszą jedyną szansę.
13
Tym razem po Raiję przyszedł kapitan we własnej
osobie. Już sam ten fakt sprawił, że Raija poczuła,
jakby jakaś lodowata dłoń ścisnęła ją za serce. Robi
ła jednak co mogła, by tego nie okazać.
Trudno było zachować się arogancko wobec czło
wieka, który sam doskonale posiadł tę umiejętność,
lecz Raija udawała przynajmniej, że go nie dostrzega.
Wydawało się, że go to bawi.
- Wymyśliłem dziś dla ciebie coś szczególnego, Ri-
tva. Coś, co z pewnością cię ucieszy. Po cęgach
i ogniu, myślę...
Przeszli obok sali przesłuchań. Dalej w górę.
Raija nie rozumiała, co się dzieje.
Cały czas pod górę.
Chyba nie prowadzi jej już na stos? Serce w niej
zamarło.
Nie może być aż tak zły! Nawet kapitan Feldt nie
może być taki bezduszny!
Najpierw przysłaliby do niej pastora. Daliby jej
ostatnią szansę na wyrażenie skruchy, przyznanie się,
żeby mogła zostać zbawiona.
Nie, tu na pewno nie chodzi o stos.
Lecz prowadził ją wyżej i wyżej. Na powietrze. Ku
światłu. Co, na Boga, zamierzał z nią zrobić?
Słońce poraziło oczy Raiji. Przywykła do głębo
kich ciemności panujących w lochu, do którego nie
docierała nawet smuga światła dziennego.
Raija musiała na kilka sekund przystanąć i zamru
gać, by przyzwyczaić wzrok.
Pozwolili jej na tych kilka sekund. Ale nie na wię
cej. Kiedy już była w stanie rozejrzeć się wokół, po
pchnęli ją do przodu. Dalej. Ku plaży. Ku łodziom.
Kapitan uśmiechnął się do niej promiennie. Wyglą
dał niemal przyjaźnie.
- Dla odmiany przygotowaliśmy dla ciebie małą
kąpiel, Ritva. Zostaniesz poddana próbie wody.
Raija zrozumiała.
To właśnie ten chłód wyczuwała. Dlatego tak bar
dzo ostatnio marzła.
To już koniec, odezwało się coś w jej duszy. Nie
zależnie od tego, co się stanie, nadszedł twój koniec,
Raiju Alatalo.
Powinna zdołać utrzymać się na powierzchni. Po
trafiła jako tako pływać. Co prawda to było dawno
temu... Nauczyła się pływać w przejrzystych jak
szkło jeziorach i rzekach płaskowyżu. Do morza ni
gdy by się nie odważyła wskoczyć.
Mogła wybierać.
Lecz i tak uznaliby ją winną - czy przyznałaby się,
czy nie.
Mogła się poddać i utonąć. Tylko opadać coraz głę
biej i głębiej, aż już nic nie będzie czuć.
Mogła uniknąć kolejnych przesłuchań, ciemnego
lochu, do którego wrzuciliby ją z powrotem, gdyby
jakoś udało jej się uratować.
Mogła uniknąć nowych metod tortur kapitana
Feldta...
Nigdy więcej nie zobaczy dzieci...
Nigdy więcej ich nie przytuli...
Nigdy więcej nie zazna uczucia wolności...
Nigdy więcej nie poczuje, jak wiatr rozwiewa jej
włosy, nie wyrzuci w bok ramion, by niemal odlecieć
jak ptak...
Nigdy więcej nie ujrzy Mikkala...
Czy mogłaby?
Czy mogłaby zrezygnować z walki? Czy mogłaby
się tak po prostu poddać? Oczy przyzwyczaiły się już
z powrotem do światła dnia. Nie łzawiły, gdy próbo
wała się rozejrzeć.
Dzień był taki piękny. Nie pamiętała, by słońce
kiedykolwiek świeciło tak mocno. Nie pamiętała, by
obłoki mogły wyglądać jak puszyste kłębuszki wełny.
By morze mogło tak błyszczeć...
Czy dlatego dostrzegała tyle piękna, że na tak dłu
go została od niego odizolowana? Chciała widzieć
tylko to, co znajdowało się dookoła. Nie chciała pa
trzeć na siebie samą. W półmrocznych korytarzach
twierdzy napatrzyła się dość na swoje ręce i ubranie.
Nie chciała oglądać siebie w świetle dziennym.
- Czy widzisz, ilu masz widzów? - To znowu ka
pitan. W jego głosie brzmiał ten sam podły triumf, co
podczas przesłuchań. - Ludzie przyszli tu, żeby zo
baczyć prawdziwą czarownicę. Wyszliśmy jak najda
lej, by mogli dobrze widzieć...
Teraz dopiero zwróciła uwagę na łodzie kołyszące
się na falach. Większość z nich pełna była ludzi.
Raiję zemdliło.
Nie mogła dokładnie ich zobaczyć. Twarze stano
wiły tylko białe plamy.
Potrafiła jednak sobie wyobrazić, jak wyglądali. Mo
gła wyczuć ich oczekiwanie. Okrutne oczekiwanie.
Podejrzewała, jakie plotki o niej rozgłaszano.
Teraz wszyscy mieli się przekonać, do czego była
zdolna czarownica. A jeśli jej się nie uda - cóż, nie
zaszkodzi popatrzeć na tonącą kobietę.
Raiję przeniesiono na pokład lekkiej łódki. Czyjeś
silne ręce związały jej nogi w kostkach. Następnie
mocno przymocowały do kostek nadgarstki.
Leżała bezbronna pośród brutalnych mężczyzn,
z których żaden nawet by nie kiwnął palcem, żeby ją
ratować.
Nigdy jeszcze nie czuła się tak opuszczona.
Mężczyźni chwycili za wiosła.
Odpływali trochę dalej w morze.
Raija leżała na dnie łodzi, czując kołysanie fal.
Z boku na bok. Tam i z powrotem...
Gdyby zamknęła oczy, byłoby to nawet przyjemne.
Nagle zorientowała się, że ktoś chwyta ją pod ręce.
Ktoś inny za nogi. Że ją podnoszą. Z całej siły zacisnę
ła powieki. Nie chciała patrzeć. Nie chciała krzyczeć.
Nie sprawi im takiej radości!
Rozhuśtali ją kilka razy, śmiejąc się przy tym wul
garnie. Kapitan coś powiedział, lecz Raija nie dosły
szała jego słów.
Szumiało jej w uszach. Szumiało za każdym razem,
kiedy ją kołysali.
Zamachnęli się mocno jeszcze jeden raz.
Puścili. «
Zahuczało jej w głowie, kiedy uderzyła o powierzch
nię wody. Wydawało się, jakby przebiła szybę. Miała
wrażenie, że jej ciało rozpada się na kawałki.
Naturalną reakcją w podobnej sytuacji byłoby wy
machiwanie rękami i nogami, lecz również tej możli
wości ją pozbawiono.
Nabierz powietrza, Raija! Na litość boską, nabierz
powietrza! zdążyła jeszcze pomyśleć, zanim się zanu
rzyła.
Otworzyła usta i łapczywie złapała jak najwięcej
powietrza, po czym powierzchnia wody szczelnie się
nad nią zamknęła, a fale zatarły miejsce, w którym
zniknęła.
Cały świat zniknął, nie miała odwagi uczynić nic
innego, jak wyjść na spotkanie tej przejrzystej, zie
lonkawej rzeczywistości z otwartymi oczami. Znik
nęły też wszystkie dźwięki. Cisza nigdy przedtem nie
była tak absolutna jak teraz.
Wszelkie ruchy stały się powolne i leniwe.
Raija musiała za wszelką cenę zachować jasność
umysłu, wiedziała, że w przeciwnym razie utonie. Pa
nika oznaczałaby pewną zgubę.
Czy zresztą może coś zrobić, skoro tak mocno ją
związali?
Rzemienie namokły i napięły się. Niemożliwością
było się z nich wyswobodzić. Węzły stały się w wo
dzie jeszcze mocniejsze. Nie mogło być mowy o ich
rozsupłaniu. Tylko w marzeniach ostre kamienie po
jawiały się tak sprytnie, że można by za ich pomocą
przeciąć wiązania.
Raija opadała na dno.
Zaczynała czuć ból w płucach. Zapas powietrza
wyczerpywał się. Próbowała je racjonować, lecz nie
mogła w nieskończoność przebywać pod wodą bez
oddychania.
Ciszę wypełnił potworny szum w głowie. Ból w pier
si narastał.
Raija zagryzła zęby. Czuła, jak rozsadza jej płuca.
Czuła, jak zaciska się gardło, a żołądek kurczy.
Czuła, jakby zaraz miało ją rozerwać na kawałki,
jeśli choć nieznacznie nie otworzy ust i nie nabierze
choć ociupinę...
Ale pod wodą nie ma powietrza...
Nie wolno jej teraz oddychać. To byłaby pewna
śmierć.
Troszeczkę, tylko trochę...
Ujrzała niewyraźnie zbliżające się dno.
Nie było tu więc tak głęboko, jak sądziła. Wyda
wało się jej, że spada w nieskończoność, ale nie mo
gło upłynąć wiele czasu.
Przestała już rozsądnie myśleć.
Reagowała instynktownie, tak jak uczyniłaby każ
da istota, żeby ratować życie.
Palcami stóp dotknęła piaszczystego dna. Resztę
ciała woda utrzymywała w górze.
Jak najmocniej wyciągnęła stopy do dna, by móc
się odbić w odpowiednim momencie.
Uniosła się.
Powoli, straszliwie powoli.
Walczyła z pragnieniem, żeby nabrać do ust wody.
Teraz musi wytrzymać. Do powierzchni nie może
być daleko. Wtedy będzie mogła zaczerpnąć powie
trza. Wtedy będzie mogła spróbować uniknąć losu,
jaki jej przeznaczono.
Ostrożnie poruszała dłońmi i stopami. Zagarniała
wodę. Pomogło.
Unosiła się nie tylko ku górze. Przesuwała się rów
nież na ukos, by nie wypłynąć w tym samym miej
scu, w którym ją wrzucono.
Tam była nadzieja.
Również wśród mężczyzn w baraku zapaliła się
iskierka nadziei. Pomysł Reijo wszyscy uznali za sza
lony, lecz żaden z nich nie mógł wymyślić nic lep
szego.
Kiedy dokonali drobnych poprawek, plan wydał
im się nawet realny. Zaczynali wierzyć, że uda się go
przeprowadzić.
Istniało jednak wiele „jeżeli". Wiele wątpliwości.
Wszystko zależało od tego, czy uda im się nawią
zać kontakt z Rai ją.
Bez jej współpracy nic się nie powiedzie.
- Nie wiadomo, czy zdołamy się wymknąć. - Re
ijo wyraźnie zdawał sobie sprawę z tego, co się mo
że zdarzyć. - Ciekawe, jak bardzo tym z twierdzy za
leży na tym, by dostać Raiję w swoje ręce.
- Musimy przyjąć, że będą wyjątkowo gorliwi -
uważał Aleksanteri.
Słyszał, co gadali w mieście. Krążyły pogłoski, że
Raija nie jest jakąś zwykłą wiedźmą...
- Na pewno w pogoń za Raiją wyślą łódź - rzekł
Petri. - Ale to zajmie im trochę czasu. Musimy zalo-
żyć, że w ogóle nie przyjdzie im do głowy coś takie
go, jak jej ucieczka.
- Możemy się ukryć wśród rybaków, którzy jutro
wyruszają do domów - zaproponował Rei jo. - Obie
cali, że będą trochę zwlekać, zanim do nich nie dołą
czymy. Lecz to oczywiście nie stanowi na dłuższą me
tę żadnego rozwiązania. W końcu możemy zbytnio
zwracać na siebie uwagę.
Twarz Mikkala wydawała się jak wyciosana z ka
mienia.
- Musimy zaryzykować, prawda? - rzekł spokojnie.
- To jedyna możliwość. Raija także ma tylko tę jedną
szansę. Jeżeli trafi na stos, nie uda nam się jej uratować.
Wszyscy zdawali sobie sprawę, że jeżeli im się nie
powiedzie, to Raiji już nic nie pomoże.
Przygotowania nie trwały długo.
Wszystko z baraku przewieźli łodzią na statek ża
glowy. Rzeczy będące własnością Finów. Skromny
majątek Raiji. Resztki żywności.
Petri starał się wytłumaczyć swoim siostrzeńcom,
że lepiej będzie, jeżeli zostaną w obozie.
- To może być niebezpieczne - rzekł poważnie do
braci. - Może się zdarzyć, że wszyscy wylądujemy
w więzieniu. Nie chciałbym, żebyście się niepotrzeb
nie narażali. Macie dość czasu, by wyruszyć pieszo
drogą, którą przyszliśmy. Potem się spotkamy...
Tapio i Markku tymczasem już dawno podjęli wła
sną decyzję. Dobrze wiedzieli, że gra jest niebezpiecz
na, lecz ich życie nie było wystarczająco ciekawe, by od
mówili sobie okazji do przeżycia czegoś naprawdę nie
samowitego. Czegoś, co nawet dla nich samych może
się okazać groźne. Mieliby o czym opowiadać w domu.'
Nikt ich nie przekona.
Poza tym znali przecież Raiję. Wiedzieli, że nie
zrobiła tego, o co ją oskarżano, i bardzo chcieli jakoś
jej pomóc.
Nie ma mowy, żeby nie wzięli w tym udziału!
- Mogą czekać na naszym statku - zaproponował Re
ijo. - Potrzebuję ludzi, którzy zajmą się żaglami. Musi
my być gotowi, by uciec stamtąd jak najszybciej. W naj
gorszym przypadku będziemy musieli wiosłować.
Odwieźli dzieci i zostawili na żaglowcu. Nawet
Maja nie protestowała. Dopóki Reijo decydował,
wszystko było w porządku. Ślepo mu ufała.
- Tutaj będą bezpieczniejsze - rzekł Reijo ponuro
do Mikkala.
Ten spojrzał mu w oczy poważnie, ze zrozumieniem.
- Czy mamy jakieś inne wyjście?
Reijo odezwał się, nie patrząc na towarzysza:
- Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, co
nas potem czeka? Co się stanie, jeżeli nam się uda?
- Będą jej poszukiwać - odparł Mikkal spokojnie.
- Raija musi unikać miejsc, gdzie może jej dosięgnąć
prawo.
- Właściwie już o tym rozmawialiśmy - zauważył
Reijo. - Kiedyś, tak bardzo dawno temu, że niemal
o tym zapomniałem.
Mikkal skinął głową i uśmiechnął się smutno.
- Chyba tak. Lecz nie tak to sobie wyobrażałem.
- Nie może zabrać z sobą dzieci.
Mikkal również o tym pomyślał.
- Będzie jej bardzo ciężko się z tym pogodzić -
przyznał - lecz naturalnie masz rację. To naraziłoby
je na jeszcze większe niebezpieczeństwo.
- Mogę im stworzyć dom - oznajmił Reijo stanowczo.
- Co prawda nie mam już domu w osadzie, lecz to jest
bez znaczenia. Sam nie wiem, czy chciałbym tam wrócić.
- W takim razie dokąd?
Reijo wpatrywał się w horyzont.
- Może do Lyngen - rzekł w końcu. - Z powrotem
do punktu wyjścia. Nigdy nie było mi tam źle. To Ra-
ija czuła się tam jak obcy ptak. Chętnie wrócę nad
fiord. Dzieciom mogę powiedzieć, że Raija nie żyje.
Na pewno uwierzą.
- Wcześniej czy później pewnie zapomną - rzekł
Mikkal z nadzieją.
- Raija może je zabrać, jeżeli uzna, że niebezpieczeń
stwo minęło - stwierdził Reijo. - To zależy tylko od
niej. - Zamilkł na moment. Uchwycił wzrok Mikkala:
- Spakuję jej rzeczy razem z twoimi. Zostawię wam
nasz akt małżeński. Niech Raija zrobi z nim, co chce.
Mikkal nic nie odpowiedział. Zarówno on, jak i Re
ijo dobrze wiedzieli, że taki gest nic nie znaczy dla
kościoła czy urzędu. Raija nadal pozostanie żoną Re
ijo, nawet jeżeli zniszczy akt ślubu.
Ale dla nich był symbolem wolności, którą Reijo
pragnął ofiarować żonie. Jeżeli Raija podrze doku
ment, w oczach Reijo będzie to oznaczać rozwód.
Żaden z nich się nie domyślał, jak Raija zareaguje,
lecz to było wszystko, co Reijo mógł jej ofiarować.
Jej i Mikkalowi.
- Miejmy nadzieję, że uda nam się ją uratować.
Reijo chciał dodać, że powinni się pomodlić, ale nie
był pewien, czy jeszcze potrafi. Nie wiedział też, czy
Mikkal pozostał przy dawnej wierze w lapońskich bo
gów, czy może nawrócił się na chrześcijaństwo.
Wyruszyli dużo wcześniej, żeby nikt inny nie za
jął miejsca, które sobie upatrzyli.
Żaglowiec zakotwiczyli w pewnej odległości, poza
polem widzenia załogi kapitana, lecz na tyle blisko,
żeby zdążyli do niego podpłynąć łodzią bez obawy,
że zostaną złapani.
Petri miał czekać na statku. Znał tego typu żaglow
ce, a właśnie był tam potrzebny ktoś z doświadcze
niem. Razem z nim zostali Tapio i Markku.
Reijo rozliczył się ze swoją dotychczasową załogą.
Uznał, że nie może narażać swych ludzi na więzienie
lub nawet na śmierć.
Reijo, Aleksanteri i Mikkal wsiedli do lekkiej ło
dzi. Reijo udzielał jeszcze ostatnich napomnień, za
nim chwycili za wiosła:
- Pamiętajcie, żeby podnieść kotwicę i żagle, jak
tylko zobaczycie nas przy cyplu.
. Petri skinął głową. Już to słyszał. Pamiętał, co ma
robić.
- Wiemy, co do nas należy, Reijo. Teraz wszystko
w waszych rękach. Powodzenia!
Zajęli upatrzone miejsce na morzu. Mieli stąd do
bry widok na twierdzę. Znajdowali się tak blisko, że
przy odrobinie wysiłku mogli rozróżnić rysy twarzy
osób w pobliżu fortu.
Wszyscy trzej czekali, drżąc z napięcia. Każdy
z nich próbował sobie wyobrazić Raiję po dniach spę
dzonych w lochu.
Zdawali sobie sprawę, że z pewnością nie będzie
dobrze wyglądała, że może być... zaniedbana.
Słyszeli o tym, co oznaczało przesłuchanie. I cho
ciaż to tylko plotki, nie sądzili, by były mocno prze
sadzone.
Kiedy otwarto bramę, napięcie zostało rozładowane.
- Dobry Boże! To przecież nie ona! - Rei jo prze
chylił się przez burtę, żeby lepiej widzieć.
Łódź lekko się przechyliła.
Mikkal złapał przyjaciela mocno za ramię i przy
ciągnął z powrotem.
- To ona - rzekł spokojnie. - To Rai ja. - W jego
głosie brzmiał smutek.
- Co oni z nią zrobili? - jęknął Reijo. - Co oni, do
diabła, z nią zrobili?
Zacisnął pięść i uderzył nią z całej siły w ławkę, aż
zatrzeszczała.
- Boże, mógłbym ich pozabijać! Mógłbym ich
wszystkich pozabijać gołymi rękami!
Aleksanteri i Mikkal rozumieli, go aż nazbyt do
brze. Sami czuli podobnie.
Chciało im się płakać na widok tej drobnej, żało
snej postaci, popychanej przez wyprostowanych
mężczyzn w mundurach. Cierpieli razem z nią, kie
dy uniosła twarz ku słońcu, usiłując przyzwyczaić
wzrok do światła.
A potem brutalnie popędzono ją do przodu. Wy
glądało na to, że chodzenie sprawia jej ból.
Kiedy podeszła bliżej brzegu i łodzi, ujrzeli ją wy
raźniej.
Twarz Mikkala się ściągnęła.
- Bito ją - odezwał się ostrym, obcym głosem. - Spójrz
na jej twarz, Reijo!
Zobaczyli. Zobaczyli jej włosy potargane i poskle
jane w strąki. Zobaczyli postrzępione ubranie. Gdzie
niegdzie pomiędzy łachmanami dostrzegli jej ciało.
Nie białe, jak kiedyś.
Zobaczyli krew.
- Byli bardzo gorliwi. - Aleksanteri nie wiedział, co
powiedzieć.
To najstraszniejsza chwila w jego życiu. Raija by
ła przecież jak piękny kwiat.
W twierdzy nie tylko go złamano. Również pode
ptano.
Czy to możliwe, żeby po takim potraktowaniu wy
krzesać jeszcze z człowieka odrobinę życia? Czy ta
ki kwiat zdoła jeszcze zawiązać pąk, jeżeli brutalnie
został wdeptany w błoto?
Widzieli, jak ją wiązano.
- Utopi się - mruknął Reijo przez zęby. - Raija za
wsze panicznie bała się morza. Strach ją paraliżował.
Na pewno utonie. Bóg jeden wie, czy Raija w ogóle
jest w stanie jasno myśleć. Nigdy nie uda nam się na
wiązać z nią kontaktu. Musimy podpłynąć bliżej.
- Nie możemy zwracać na siebie uwagi! - rzekł
Aleksanteri.
Zobaczyli, jak od strony twierdzy rusza łódź.
- Jest tam tylko trzech ludzi - rzucił Mikkal. - Czy
zauważyliście najważniejsze? - Zamilkł na chwilę, za
nim dodał: - Nie są uzbrojeni.
Ani Reijo, ani Aleksanteri się nie odezwał.
Zobaczyli, jak łódź się zatrzymuje. Jak mężczyźni
składają wiosła. Jak wstają i podnoszą Raiję. Zobaczy
li, jak rozbujali ją w powietrzu. Słyszeli ich śmiech.
Widzieli, jak kapitan wydaje rozkaz. Wszyscy trzej
wstrzymali oddech. Nie wydała z siebie ani jednego
dźwięku.
Wpadła w wodę.
- Nie żyje - mruknął Reijo.
- Raija jest dumna - sprostował Mikkal. Siedział
z przygotowanymi wiosłami, podobnie jak Aleksanteri.
- Czy nie powinniśmy podpłynąć choć trochę bli
żej? - zastanawiał się Reijo, wpatrując się nieprzerwa
nie w miejsce, gdzie zniknęła Raija. Bał się nawet
mrugnąć ze strachu, że straci je z oczu. Musi być
pierwszym, który ją zauważy.
Musi zwrócić na siebie jej uwagę.
Mikkal nieznacznie poruszył wiosłami. To nie wy
dawało się niebezpieczne. Nikt na nich nie patrzył.
Wszyscy wpatrywali się równie intensywnie w nie
zbadaną powierzchnię wody. Reijo z całej siły ściskał
harpun. Zbielały mu kostki, palce zabolały.
Zrobili drzewce dłuższe niż trzeba. Miał nadzieję,
że wystarczająco długie.
- Utopiła się - mruknął, kiedy wydawało mu się,
że Raija pozostaje pod wodą całą wieczność.
Wiara Mikkal a okazała się niezłomna:
- Jest silna.
Reijo pragnął, by jego wiara była równie nieza
chwiana. Zaczynał już myśleć, że ją utracili.
Wtedy Mikkal złapał go za ramię. Szepnął:
- Tam! Widzisz, Reijo? Wypływa na prawo od nas.
Reijo spojrzał. Zobaczył lekkie zmarszczki na po-
wierzchni wody, nie wywołane przez fałę lub pod
wodny prąd.
Aleksanteri wykonał kilka bezgłośnych ruchów
wiosłem. Niezauważalnie przybliżał łódź do tego
miejsca, zanim ktokolwiek z gapiów mógł się zorien
tować w ich zamiarach.
Dudniło jej w uszach. Zdawało się, że oczy zaraz
wyskoczą jej z orbit.
W płucach nie pozostało już ani odrobiny powie
trza. Pierś zdawała się jedną bolesną wydrążoną jamą.
Zaraz napije się słonej wody i umrze, zanim zdąży
wypłynąć na powierzchnię.
Wszystkie wysiłki okazały się daremne!
Zaraz znowu pójdzie prosto na dno!
Nie, do diabła!
Złość okazała się pomocna.
Dodała jej sił na jeszcze jeden ruch mocno związa
nymi rękami i nogami.
Poszło szybciej.
Zrobiło się jaśniej.
Mogła zobaczyć blask słońca na falach. I jakiś
ciemny kontur po lewej stronie. Czy nie udało się jej
ani trochę oddalić od łodzi prześladowców?
Przecięła powierzchnię wody, łapczywie złapała
powietrze, próbowała odwrócić się na plecy. Starała
się powoli kołysać na falach, żeby się znowu nie za
nurzyć. Łykała życiodajne powietrze. Napełniała
obolałe płuca, aż ból przestał być tak dotkliwy.
Wtedy posłyszała głos.
- Rai ja - mówił. - Raija! Tutaj!
Całą wieczność zajęło jej odwrócenie się w stronę,
skąd dobiegał. Kochany znajomy głos.
Reijo. To naprawdę Reijo.
Nie widziała nikogo oprócz niego, gdyż wychylał
się daleko poza burtę, wyciągając w jej stronę harpun.
Zrozumiała.
Walczyła z falami, żeby podpłynąć jeszcze trochę.
Zobaczyła zbliżający się cień łodzi, a potem coś otar
ło się o jej nogę. W następnym okamgnieniu zorien
towała się, że Reijo dosięgną! jej, poczuła, że ciągnie
ją w swoją stronę.
Silne ręce poderwały ją do góry. Przeniosły na pokład.
Reijo obejmował ją ramieniem. Raija płakała, nie
mogąc wydobyć słowa.
Dopiero po chwili rozejrzała się.
Spojrzała prosto w miodowożólte oczy, które roz
poznałaby wszędzie.
- Już jesteś bezpieczna - usłyszała głos Mikkala.
Wtedy straciła przytomność.
14
Mikkal przesadził, mówiąc, że są bezpieczni. Dale
ko było im do tego. Uratowanie Raiji wzbudziło
ogólne poruszenie. Żołnierze na rozkaz kapitana rzu
cili się do wioseł i zanim Reijo zdołał wyciągnąć Ra-
iję, łódź z twierdzy podpłynęła niebezpiecznie blisko.
Reijo dziękował Stwórcy, że tamci nie mieli broni.
W przeciwnym razie bez trudu rozprawiliby się nie
tylko z Raiją, lecz również z nimi wszystkimi.
Usłyszał głos kapitana, nakazujący im oddanie Raiji.
- W imieniu króla żądam wypuszczenia czarowni
cy! - wołał.
Aleksanteri odpowiedział przekleństwami po fińsku.
I tak nie zasłużyliby sobie na łaskę w oczach ludzi
króla.
Raija nadal leżała jak martwa w ramionach Reijo.
Rzucił harpun na dno, gdy tylko ją wydostał z wody.
Teraz wolną ręką przecinał rzemienie krępujące jej
ręce i nogi. Kaleczył się, ale nie zwracał na to uwagi.
Raija musi mieć swobodę ruchów, kiedy odzyska
przytomność.
Okrążyli cypel.
Petri zrobił tak, jak miał przykazane. Podniósł już
część żagli i właśnie mocował się z kotwicą.
Wiał przychylny wiatr ze wschodu. Oby tylko zdąży-
ł
li wejść na pokład, wtedy uda im się zdobyć przewagę.
Kapitan Feldt również zdał sobie z tego sprawę, kie
dy zobaczył statek, czekający z rozwiniętymi żaglami.
Ochrypłym głosem wydał rozkaz do powrotu.
- 2 powrotem do twierdzy! - krzyknął. - W ten
sposób ich nie dogonimy. Musimy przesiąść się na ża
glowiec.
- Jak na razie wygrywamy - rzucił Mikkal. Pierw
szy zauważył, że łódź kapitana zawraca.
- Ale nie możemy sobie pozwolić na odpoczynek -
uznał Aleksanteri i z większą energią chwycił za wiosła.
Mikkal poszedł za jego przykładem.
Kiedy podpłynęli do statku, Petri rzucił im linę.
Mikkal złapał ją i wspólnymi siłami razem z Petrim
wciągnęli łódkę do góry.
Reijo wstał. Usiłując utrzymać równowagę, ostroż
nie wziął Raiję na ręce. Była lekka jak piórko.
Petri zbladł, kiedy zobaczył, w jakim jest stanie.
- Co oni z nią zrobili? - spytał zbolałym głosem.
Zabrał Raiję z rąk Reijo i położył ją delikatnie na po
kładzie statku.
Na szczęście dzieci posnęły znużone kołysaniem
i długim oczekiwaniem.
W ciągu dnia nie miały nic szczególnego do robo
ty. Nie rozumiały, dlaczego muszą czekać, skoro Re
ijo obiecał, że wkrótce znowu wyjeżdżają.
Mikkal wdrapał się na pokład i uklęknął obok Raiji.
Nie widział ani nie słyszał niczego, co się wkoło działo.
Nie dostrzegał gorączkowych przygotowań do uciecz
ki. Nie zauważył tego, dopóki nie ujrzał, jak krajobraz
na brzegu zaczyna się przesuwać. Coraz szybciej.
- Płyniemy na zachód - rzekł Reijo. - Wygląda na
to, że nam się udało, stary.
Mikkal wziął Raiję pod jej szczupłe ramiona,
uniósł ją i przytulił do piersi, oparł jej głowę na swo
im ramieniu.
Czułymi palcami odgarnął jej z twarzy potargane
włosy.
- Mały Kruku - szepnął tak cicho, że tylko ona mo
gła go usłyszeć. - Mój Mały Kruku, teraz jesteś bez
pieczna. Już nigdy nie będziesz musiała się bać. Do
trzymam obietnicy, którą dałem sobie tak dawno te
mu: Teraz będę cię pilnował, kochana. Moja najdroż
sza Raiju...
Obudziła się i w pierwszej chwili pomyślała, że nie
żyje. Tak cudownie kołysało. Tuliły ją czułe ramiona.
Słyszała łagodny głos, szepczący słowa, które należa
ły do innego świata.
Na pewno umarła.
Kapitan wreszcie osiągnął to, czego chciał. Załama
ła się.
Umarła.
Ale czy nie miało ją pochłonąć piekło i wieczny
ogień? Czy nie to przepowiadali jej kapitan i pastor?
Z taką pewnością ostrzegali ją, że skończy w piekiel
nych płomieniach. Że zostanie skazana na wieczne
cierpienie, jeżeli się nie przyzna.
Chyba się nie przyznała?
Czyżby?
Nie, poddali ją próbie wody. Utopiła się. Wrzuci
li ją do morza i utonęła.
A może...?
Skąd się nagle wziął Reijo? Czy to nie Reijo ją wy
łowił? Czy to nie twarz Mikkala ujrzała przed sobą
tak wyraźnie? Czy Mikkal nie zapewniał jej, że jest
bezpieczna...?
Mikkal...?
Głos brzmiał tak łagodnie. Mówił w języku, który
pamiętała ze szczęśliwych, odległych lat.
Słowa stały się wyraźne, nabrały sensu. Poznała ów
głos.
- Maleńka Raiju, moja kochana. Nikt więcej nie
zrobi ci nic złego. Zabiję tego, kto spróbuje wyrzą
dzić ci krzywdę, moja najdroższa przyjaciółko.
Ktoś pogładził ją po policzku, pieścił, gdzie tamci
bili.
Ktoś gorącymi ustami pocałował ją w czoło, odgar
nął kosmyki włosów...
Kochane słowa nie milkły.
Raija powoli odzyskiwała świadomość. Nie umar
ła. Nie znajdowała się w niebie. Przecież na nie nie
zasłużyła.
Lecz to wydawało się czymś jeszcze lepszym. Ży
ła. Naprawdę żyła, a w tych ramionach mogłaby na
wet umrzeć.
Teraz jednak chciała tylko żyć.
Otworzyła oczy. Zmrużyła je przed światłem. Zo
baczyła ukochaną twarz.
Uśmiechnął się.
- Budzisz się - szepnął. - Witamy z powrotem, mo
je dziecko.
- Mikkal...
Wargi miała zdrętwiałe. Mówienie sprawiało ból,
lecz musiała wymówić jego imię.
W najbardziej czarnych i beznadziejnych momen
tach w lochu twierdzy Vardo nie wierzyła, że kiedy
kolwiek znowu zwróci się do Mikkala w ten sposób.
- Mikkal, naprawdę tu jesteś!
Podniosła dłoń, zauważyła, że drży, ale musiała go
dotknąć, dotknąć jego twarzy.
Ostrożnie, niemal zdumiona, pogładziła go po czo
le i policzku. Musnęła dłonią brwi i wargi, poprowa
dziła palce lekko ponad powiekami, przesunęła po
niesfornej grzywce.
Potem zamknęła oczy i oparła się na jego piersi. Jej
szczupłymi ramionami wstrząsnął płacz. Łkała cicho
przytulona do mężczyzny, dla którego jej serce biło
najgoręcej.
Petri przyglądał się tej scenie. Zobaczył, jak rozbły
sły jej oczy. Dla niego nigdy tak nie lśniły. Zobaczył,
jak ten silny mężczyzna siedzi ze łzami w oczach,
obejmując Raiję, jak gdyby była z najbardziej kruchej
porcelany. Petri odwrócił się i popatrzył na nieskoń
czone, bezbrzeżne morze. Zamrugał, by powstrzy
mać łzy, próbował pogodzić się z losem. Zawsze prze
cież wiedział, że Raija nie jest jemu przeznaczona. Że
nie mieli przed sobą przyszłości.
Ale na to, co ujrzał, nie był przygotowany. Nigdy
nie był świadkiem takiej miłości, tak zmysłowej i nie
mal nieziemskiej jednocześnie.
Petri zrozumiał, dlaczego Raija ani słowem nie
wspomniała nigdy o Mikkalu.
On nie odejdzie dla niej w przeszłość. Zawsze pozo-
stanie przy niej. Raija nigdy się nie uwolni od tej miło
ści. Takie uczucie nigdy nie zblednie. Nigdy nie umrze.
- Myślałam, że tego nie przeżyję, Mikkal - szepnę
ła Raija.
Słowa były urywane. Mówienie sprawiało ból, lecz
musiała mu to wyznać. Musiała się z kimś podzielić
dręczącymi myślami.
- To było straszne. Chciałam umrzeć. Wydawało
mi się, że to jedyne wyjście...
- Wiem, moje dziecko - odpowiedział. - Wiem
o tym.
Gładził delikatnie jej ramiona. Prawie jej nie doty
kał. Kiedy ją podnosił, by do siebie przytulić, do
strzegł ślady chłosty.
- Tylko myśl o tobie trzymała mnie przy życiu.
Wyobraziłam sobie, że dodajesz mi sił.
Mikkal nie odezwał się ani słowem. Może powie
jej o tym później. Powie jej, że być może czerpała od
niego siły nie tylko w swej wyobraźni.
Teraz niech ona mówi. Niech wyrzuci z siebie
wszystko, co jej leży na sercu.
- W jaki sposób, Mikkal? - zdziwiła się. - W jaki
sposób się tu znalazłeś? Widziałam Reijo... Czy to Re-
ijo wyciągnął mnie z morza?
Spojrzała na niego dużymi brązowymi oczami.
Nie była w stanie się odwrócić, żeby zobaczyć pozo
stałą część statku.
Mikkal skinął głową na potwierdzenie.
- Jest nas wielu - rzekł spokojnie. - Reijo, ja... Pe-
tri i Aleksanteri...
Raija otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, kiedy
wymienił dwa ostatnie imiona. Zobaczył, jak jej cia
ło nieznacznie się napięło. W jej wzroku pojawiło się
pytanie.
Spojrzeniem pytała, czy wiedział...
- Wszystko, co robiłaś lub czego nie robiłaś, nie
ma teraz żadnego znaczenia - rzekł cicho.
Jego słowa nie były całkiem zgodne z myślami, któ
re dopadały go w najbardziej ponurych chwilach, lecz
tu i teraz był skłonny wszystko jej wybaczyć.
Raija uspokoiła się. Zamknęła oczy.
Mikkal przekonywał sam siebie, że Aleksanteri i Pe-
tri nic dla niej nie znaczą. Nikt inny tak naprawdę dla
niej się nie liczy. Podobnie jak w jego przypadku.
Zawsze do niego wracała - tak, jak on zawsze do
niej wracał.
Nic na tej ziemi nie jest w stanie zagrozić ich mi
łości, pomyślał. Nikt oprócz nich samych.
Nie wolno mu nigdy okazać zazdrości.
- Twoje dzieci tu są - odezwał się cicho.
- Nie mogą mnie zobaczyć w tym stanie! Mikkal,
nie mogą mnie takiej zobaczyć!
Ostrożnie wypuścił ją z objęć, równie ostrożnie,
jak ją trzymał.
- Zajmiemy się tobą, Mały Kruku - rzekł. - Zmyje
my z ciebie brud i ubierzemy w czyste rzeczy. Bądź spo
kojna, dzieci cię nie zobaczą, zanim tego nie zrobimy.
Nie miał pewności, czy może jej to obiecać. Żaglo
wiec był małym światem. Od dziobu do rufy nie by
ło daleko. Jeżeli dzieci się obudzą, trudno będzie
utrzymać je z dala od matki. Oczy Raiji mówiły jed
nak, że liczy na niego. Nie mógł zawieść jej zaufania.
Zanim odszedł, pogłaskał Raiję pośpiesznie po po
liczku. Potem, utykając, poszedł porozmawiać z Reijo.
Raija popatrzyła za nim zdumiona.
Co mu się stało? Co Mikkal sobie zrobił w nogę?
Reijo spojrzał przez ramię Mikkala. Myślał, że się
rozpłacze. Raija nie powinna tak siedzieć - sponiewie
rana, skruszona, zbita...
Powinna czuć się dumna i wolna, i wyjść na spo
tkanie światu z diabelskim błyskiem w oczach.
- Pomyślałem o tym - rzekł bardziej beztroskim to
nem, niż wskazywałby na to jego nastrój. - Mam tro
chę słodkiej wody. Jest zimna, ale chyba równie dobra.
- Chodź ze mną - poprosił Mikkal. Głęboko wciągnął
powietrze. - Nie jestem pewien, czy sam dam radę...
Reijo przeniósł wzrok z Raiji na Mikkala. Napo
tkał spojrzenie przyjaciela. Ujrzał w nim niemy smu
tek i zdał sobie sprawę, że Mikkalowi również zbie
ra się na płacz, gdy patrzy na Raiję w tym stanie.
Przekazał ster Petriemu. Serce tamtego krwawiło.
Nie przypominał sobie, kiedy czuł się równie niepo
trzebny. W życiu Raiji nie było dla niego miejsca.
Pragnął, by mógł dla niej zrobić to, co Mikkal i Re
ijo robili z taką oczywistością. Nie był jej jednak wy
starczająco bliski.
Jedyne, co mu pozostawało, to trzymać kurs. Na
dal nie byli całkiem bezpieczni.
Choćby to zadanie wydawało mu się błahe, to jed
nak mogło od niego zależeć życie ich wszystkich.
A Petri nie chciał zawieść Raiji.
Reijo ukucnął przed Raiją. Próbował się uśmiech
nąć, lecz nie za bardzo mu się udało.
- Dziękuję - szepnęła. - Dziękuję, Reijo!
- Nie powinniśmy byli pozwolić, by cię spotkał ta
ki los - uśmiechnął się Reijo. - Musimy ściągnąć z cie
bie te szmaty i zmyć brud, aniele. Nie chcemy, żeby
dzieci się wystraszyły.
Raija spuściła głowę.
- Obawiam się, że nie przedstawiam pięknego wi
doku - szepnęła.
Reijo z trudem powstrzymał łzy. Mikkal, widząc
to, również ciężko przełknął dławienie w gardle.
- To nie ma znaczenia - odezwał się cicho. - I tak
nam się podobasz, Mały Kruku. Dla nas zawsze jesteś
piękna. Nic na świecie nie jest w stanie tego zmienić.
Namoczył ścierkę i przetarł jej policzki.
Spod brudu wyłoniła się okaleczona twarz. Mikkal
musiał zacisnąć zęby, żeby móc dalej ją myć.
Zastanawiał się, jak te miejsca musiały wyglądać
wcześniej, skoro systematycznie ją tak bito.
Jej twarz przedstawiała chyba lepszy widok przed
zmyciem brudu.
Raija mogła odczytać z jego oczu, o czym myśli.
- Brzydko wygląda?
Reijo odpowiedział zamiast niego.
- Diabelnie brzydko - rzekł. - Wyglądasz diabelnie
brzydko, aniele. Najchętniej zabiłbym tego, który ci
to zrobił.
- Ja też - syknęła.
Reijo objął Raiję delikatnie. Pocałował ją w czoło.
- Czuję wiosnę, Raiju - odezwał się. - Obawiałem się,
że zabili twoją wolę walki i całkiem złamali twój cha
rakter. Ale teraz poznaję tę Raiję, którą znam i lubię!
- Nikt nie złamie Raiji Alatalo - powiedziała bla
do, lecz się uśmiechnęła. Potem dodała: - Ale kapitan
zawzięcie próbował...
Reijo i Mikkal lepiej zrozumieli, co miała na my
śli, kiedy zdjęli z niej to, co kiedyś było koszulą
i spódnicą.
Całe plecy wzdłuż i wszerz pokrywały rany. Świe
że rany, które opuchły wokół przeciętej skóry.
Po uderzeniach pejczem.
- Dobry Boże - jęknął Reijo w rozpaczy. Musiał
odwrócić wzrok. - Jak to wytrzymujesz? - spytał. -
Jak, do licha, to wszystko zniosłaś?
Brązowe oczy napotkały spojrzenie jego zielonych.
- Nie wiem - odparła po prostu. - Nie wiem, Reijo.
Mikkal płakał, kiedy odsłonili ślady po oparze
niach. Ręce mu drżały, z trudem trzymał ścierkę. Re
ijo musiał go zastąpić.
I jemu zrobiło się słabo, ale zacisnął zęby i starał
się przynajmniej pozornie zachować spokój.
Dzieci nie mogą tego zobaczyć, pomyślał. W żad
nym wypadku nie mogą tego zobaczyć.
- Co za drań...? - dopytywał się Mikkal głosem
drżącym ze złości i rozpaczy. - Co za drań ci to zro
bił, Mały Kruku?
- Sam kapitan.
Wargi Raiji zbielały, kiedy to mówiła.
Oczy nabrały chłodnego wyrazu, kiedy wymieniła
jego nazwisko:
- Hans Fredrik Feldt.
Reijo i Mikkal zapamiętali je sobie.
- Oby jego czarna dusza smażyła się długo i powo-
li w gorącym piekle! - wyraził swe pobożne życzenie
Reijo.
- Na pewno tak się stanie - dodał z przekonaniem
Mikkal.
O b u wydawało się, że najgorsze już zobaczyli. Jed
nak kiedy Raija odsłoniła brzuch i nogi, ukazując naj
głębsze poparzenia, doznali szoku. W rany na udach
wdało się zakażenie.
Reijo musiał się siłą powstrzymać, żeby nie zwy
miotować. To było zbyt okropne.
- On musi być całkiem obłąkany!
Mikkal spuścił głowę. Ręce mu drżały, kiedy prze
szukiwał rzeczy Raiji, w końcu znalazł odrobinę su
szonych ziół.
Zrobił z nich papkę, którą nałożył na wąski pasek
materiału i przewiązał najgorsze rany.
Jego usta utworzyły cienką linię.
- To powinno pomóc - odezwała się Raija, żeby
trochę uspokoić przyjaciół. - W każdym razie nic mi
nie może już zaszkodzić.
- On chyba strasznie nienawidzi kobiet - wycedził
Mikkal przez zęby. - Nikt nie mógłby zrobić czegoś
podobnego kobiecie, nie czując nienawiści. Nie będąc
szaleńcem.
Kąciki ust Raiji drżały. Sama doszła do tego same
go wniosku.
Skończyli ją myć. Zimna woda podziałała trochę
kojąco. Nieznacznie złagodziła ból. A okłady zrobio
ne przez Mikkala powoli zaczynały pomagać, rany
już tak bardzo nie piekły...
Starając się zachować ostrożność, ubrali Raiję
w czyste i nie zniszczone ubranie. Łachmany bez
zmrużenia oka wyrzucili za burtę. Raija będzie nosi
ła dosyć blizn, przypominających jej o koszmarnych
dniach i nocach spędzonych w twierdzy. Nie potrze
bowała więcej pamiątek.
- Co zrobimy z włosami? - Mikkal spojrzał zagu
biony na Reijo.
Kończyła się słodka woda, a słona będzie szczypa
ła w rany.
- Obetnijcie je! - zdecydowała Raija.
Obaj spojrzeli na nią w osłupieniu.
Raija powtórzyła stanowczym tonem:
- Obetnijcie! I tak nie uda się ich domyć i rozcze
sać, a przecież wkrótce odrosną.
Mikkal westchnął i sięgnął za pasek po nóż. Wyjął
go powoli.
Błysnęło szerokie ostrze.
- Nie wiem, czy jestem w stanie - rzekł zduszo
nym głosem.
- Na pewno. - Głos Raiji nawet nie drgnął. - Ob
ciąłeś mi kiedyś jeden kosmyk, pamiętasz, Mikkal?
Zatopił się w tym brązowym spojrzeniu.
Oczywiście, że pamięta.
Nadal nosił ten kosmyk na szyi. Raija miała wte
dy trzynaście lat. Już wtedy kochał ją szaleńczą mi
łością, lecz nie miał odwagi tego okazać.
Raija była tylko dzieckiem, a on dorosłym męż
czyzną.
- Zrób to jeszcze raz! - poprosiła. - Zrób to teraz,
Mikkal. Ale postaraj się, żeby było ładnie!
Mikkal uśmiechnął się, rozpoznając ślady jej daw-
nej próżności. Zaczęła przypominać jego ukochaną,
jego Małego Kruka.
- Będziesz najpiękniejszym krótkowłosym Małym
Krukiem na płaskowyżu - obiecał i zaczął obcinać
czarne jak sadza skołtunione kosmyki. Wkrótce wo
kół pięknie ukształtowanej twarzy pozostała już tyl
ko krótka, gęsta grzywa. Resztką wody delikatnie
umyli Raiji głowę.
- Wyglądasz inaczej - zauważył Mikkal. - Ale cał
kiem niebrzydko. Poza tym włosy znowu odrosną.
- Trudniej też będzie cię rozpoznać - dodał Reijo.
Raija spoważniała.
- Będą mnie szukać, prawda? Jestem ścigana?
Obaj spuścili w zakłopotaniu głowy.
- Co się dzieje?
- Rozmawialiśmy z Reijo. - Mikkal mówił zdławio
nym głosem. - Pozostaje tylko jedno rozwiązanie,
mój skarbie. Musisz wyruszyć ze mną. Płaskowyż jest
zbyt rozległy, aby mogli dokładnie go przeczesać i cię
znaleźć.
- A co z dziećmi? - zaniepokoiła się Raija.
- Pójdą ze mną - odparł Reijo i uciekł wzrokiem.
Raija z drżeniem wciągnęła powietrze. Oddychała
powoli przez nos.
- Elle powiedziała kiedyś, że będę musiała poświę
cić jedno z dzieci - rzekła z płaczem w głosie. - My
liła się. Muszę poświęcić czworo...
15
- Najlepiej, gdyby mnie wcale nie widziały. - Raija
powiedziała to łamiącym głosem i ze łzami w oczach.
Reijo rozumiał jej obawy.
- Ale czy potrafiłabyś, Raiju? Czy byłabyś w sta
nie to wytrzymać?
Potrząsnęła głową.
- Ale proszę cię, nie mów mi, dokąd zamierzasz się
udać - rzekła. - To bez znaczenia. Dzieci nie powin
ny się dowiedzieć, dlaczego nie mogę z wami jechać.
A pewnego dnia znowu będziemy razem...
Ani Mikkal, ani Reijo nie mieli odwagi spytać, ko
go miała na myśli, mówiąc „my".
Ułożyła się na tobołku, który zawierał cały jej do
bytek i złoto.
- Spróbuję zasnąć - powiedziała. - Obudźcie mnie,
kiedy dzieci wstaną. Chciałabym pobyć z nimi jak
najdłużej.
Mikkal wolałby przy niej posiedzieć, ale Reijo go
zawołał.
- Jej stan zmusza nas do drobnej zmiany planów -
rzekł przyjaciel po chwili namysłu.
- Czy mamy zejść na ląd później, niż to ustaliliśmy?
Reijo potrząsnął głową.
- Nie chciałbym tego ryzykować. Powinniśmy la-
da moment dołączyć do pozostałych rybaków. Naj
później do zapadnięcia zmroku. Jednak ścigają nas lu
dzie króla. Jeżeli znajdą tu Raiję, koniec z nami
wszystkimi. Nie będą zważać na to, że na pokładzie
są dzieci. Dla królewskich żołnierzy to tylko potom
stwo diabła...
- A więc wcześniej...
Mikkal wpatrywał się nieruchomo w ląd.
- Raija nie może jeszcze zbyt dobrze chodzić, Re-
ijo. Widziałeś jej rany. A ja nie znam nikogo w tych
stronach. Do terenów, gdzie mam znajomych, zosta
ło sporo drogi. Gdybym tylko zdobył dla niej rena...
- Sam nie dasz sobie z rady z Raiją - stwierdził Re-
ijo. Jego oczy mówiły coś, czego Mikkal nie chciał
zrozumieć. - Musicie zejść na ląd razem z Petrim i je
go chłopcami.
Mikkal znieruchomiał.
Nigdy w życiu, chciał krzyknąć. On, który obiecał
sobie nie okazać zazdrości o Raiję. To chyba niemoż
liwe, żeby miał spędzić dni, może tygodnie, w towa
rzystwie mężczyzny, który nazbyt wyraźnie był dla
Raiji kimś więcej niż tylko przyjacielem.
- Dobrze - zabrzmiał jego głos.
Wygrał rozsądek i Mikkal zaakceptował propono
wane rozwiązanie.
Dla Raiji musi wytrzymać.
Maja obudziła się nie zauważona przez nikogo z do
rosłych. To dziecko, które zwykle starało się zwracać
na siebie uwagę, potrafiło również stać się prawie nie
widzialne, kiedy tego chciało.
Statek był interesujący. Interesujący w inny sposób
niż rosyjski. Tam żadnego z dzieci nie miało być sły
chać ani widać. Tutaj zaś rządził Reijo.
Reijo pozwalał jej na wszystko. Nie zabroniłby jej
rozejrzeć się po pokładzie.
Dopóki będzie ostrożna, nic jej nie grozi.
Wiedziała, że musi uważać, żeby się zbytnio nie
zbliżać do burty. Chociaż właściwie to bardzo pod
niecające wychylić się i patrzeć w dół na wodę. Ale
nie wolno tego robić, kiedy jest sama. To chyba jedy
na rzecz, na którą Reijo by nie pozwolił. Zresztą i tak
nie dosięgała do krawędzi. N o , może gdyby stanęła
na palcach. Ale nawet wtedy nie widziała morza.
Maja posuwała się do przodu pomiędzy zwojami
lin i skrzynkami z narzędziami. Miała trochę wyrzu
tów sumienia, że nie obudziła Elise.
Z pewnością też by chciała tak się przemykać nie
postrzeżenie - sprawdzić, jak długo dorośli nic nie za
uważą. Kiedy dorośli nie pilnują, można wiele zoba
czyć. Elise nie odważyłaby się na to sama. Być może
dlatego Maja wolała zwiedzać statek bez niej.
Elise była większa i starsza. Przyjemnie jest robić
na własną rękę coś, na co Elise by się nie odważyła.
Maja poczłapała dalej.
Ktoś leżał na sakwie i spał.
Maja zatrzymała się. Zmarszczyła gęste brwi. Sta
ła się w tym momencie wiernym odbiciem Mikkala.
Nie zdawała sobie jednak z tego sprawy.
Rozejrzała się niepewnie. Nikt jej nie zauważył.
Krótkie włosy? To się nie zgadza.
Ale tylko to się nie zgadza.
Krótkie włosy... lecz to jest... to musi być...
Maja nie martwiła się dłużej tym, czy ktoś ją za
uważy, czy nie. Jej serce zabiło w piersi mocno, bar
dzo mocno. Rzuciła się przed siebie. Opadła na kola
na przed śpiącą kobietą.
Jej głos zabrzmiał cienko:
- Mama...?
Po chwili przerodził się w niepohamowaną radość:
- Mamo, to ty, mamo!
Raija przebudziła się, czując na twarzy dotyk mięk
kiego policzka. Dwie pulchne rączki ściskały ją moc
no za szyję. Dziecko przytuliło się do niej z całych sił,
aż poczuła ból, lecz zdołała się uśmiechnąć, z trudem
siadając.
- Maju, moja kochana!
Ucałowała ją w oba policzki. Przytuliła. Maja sa
ma do niej przyszła. Dziecko jej bólu. Jej najdroższe
dziecko.
Dla Raiji znaczyło to więcej, niż Maja była w sta
nie zrozumieć. Dziewczynka wiedziała tylko, że ma
ma wróciła po długim, długim czasie. Wiedziała, że
mama trzyma ją w ramionach.
Nie zdawała sobie sprawy, że wkrótce mama bę
dzie musiała znowu opuścić ją i rodzeństwo i że upły
nie wiele czasu, zanim ponownie się zobaczą.
Maja nie podejrzewała nawet, że rozstaną się na
tak długo, że nie będzie w stanie przypomnieć sobie
matczynej twarzy.
Teraz mama była tutaj naprawdę. Dziwnie pach
niała i dziwnie wyglądała, lecz to nie miało znacze
nia, bo była przecież jej mamą. I to ona, Maja, pierw
sza ją zauważyła. Przed wszystkimi innymi.
Rai ja spędziła dzień i wieczór z dziećmi. Prawie się
pobiły między sobą, żeby móc posiedzieć na jej kola
nach, żeby móc ją przytulić, żeby ją uściskać.
Rany Raiji otworzyły się. Poczuła tak silny ból, że
pociemniało jej przed oczami, lecz nie dała tego po
sobie poznać.
Dzieci powinny zapamiętać mamę radosną. Ten
dzień powinien być dobrym wspomnieniem.
Kiedy Raija kołysała w ramionach śpiącą Idę, przy
szedł Reijo. Nie rozmawiali dotąd o córeczce. Lecz
Raija zauważyła, że jej mąż się domyślił...
- Jest śliczna - rzekł grubym głosem i ostrożnie od
garnął ognisty kosmyk z dziecięcego czoła.
Raija skinęła głową.
- Nie chciałaś mnie powstrzymać? - Reijo spojrzał
na nią pytająco. - Myślałaś, że nie odejdę, jeżeli do
wiem się o dziecku?
Odpowiedziała pytaniem:
- A odszedłbyś?
Reijo potrząsnął głową.
- Później byś żałował - odezwała się Raija. - Nie
chciałam ci odbierać tego roku. Dlaczego nie wróci
łeś, tak jak się umówiliśmy?
- Wiele się wydarzyło - odparł Reijo. - Mikkal
omal nie stracił życia...
Opowiedział Raiji, co się zdarzyło od chwili, kiedy
niedźwiedź zaatakował Ailo, aż do momentu, kiedy po
chował Aslaka. O swej powrotnej podróży do osady
i o poszukiwaniach Mikkala. O wyprawie na wschód.
- Chyba tak miało się stać - rzekł w końcu. - W prze
ciwnym razie nie znaleźlibyśmy się tu z Mikkalem do-
kładnie w chwili, kiedy najbardziej nas potrzebowałaś.
To, co miał jej teraz powiedzieć, zdawało się naj
trudniejsze. Lecz był jej to winien.
Obiecali sobie szczerość. Że zawsze będą wobec
siebie uczciwi.
- Rozmawiałem z Mikkalem - zaczął. - Wiele.
- O mnie?
- O nas. O tobie. O mnie. O Mikkalu...
- Cały czas podążamy wzajemnie po swoich śla
dach, my troje...
Raija uśmiechnęła się smutno. Oparła policzek
o delikatną główkę Idy.
- Zanim to... - Reijo gestykulował, czuł się nie
zręcznie. - Zanim to się stało, znaleźliśmy pewne roz
wiązanie. Sigga nie żyje. Już nie stoi między wami.
Nic nie stoi między wami...
- Zapominasz, że się pobraliśmy, Reijo - powie
działa łagodnie.
- Wiesz, że cię nie kocham, Raiju - rzekł z brutal
ną szczerością. - Zawsze będę cię lubił. Na zawsze po
zostaniesz moim najlepszym przyjacielem, ale cię nie
kocham. Nie można tego zmienić. A ty i Mikkal od
początku się kochaliście. Myśleliście o sobie nawza
jem. Nie chcę wam stać na drodze. Pragnę, abyś by
ła szczęśliwa, Raiju. Ze mną nie zaznasz szczęścia, na
jakie zasługujesz.
- Chciałeś mi to powiedzieć, gdyby mnie nie oskar
żono o czary?
Skinął poważnie głową.
- Dzieci miały zostać przy tobie - mówił dalej. -
Tak wspaniale to obmyśliliśmy, Mikkal i ja. Obiecał
mi, że od czasu do czasu będę mógł widywać Maję.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze o Idzie...
Raija uniosła jeden z kącików ust.
- A teraz wszystko układa się na odwrót. Ty mu
sisz zająć się dziećmi. Zycie w swobodzie, o którym
marzyłeś, pozostanie tylko w sferze fantazji.
- To nie ma znaczenia - zapewnił. - Przynajmniej
mam po co żyć.
- I nadal proponujesz mi... wolność?
- Całkowitą.
- Jesteś wspaniałomyślny - stwierdziła. - Powinie
neś znaleźć kogoś, kto potrafiłby to docenić, Reijo.
Życzę ci z całej duszy, żebyś poznał kogoś takiego,
przy kim mógłbyś żyć pełnią życia.
Reijo spuścił wzrok. Spojrzał na Idę.
- Myślę, że to maleństwo nada sens mojemu istnie
niu - rzeki z czułością w głosie.
Raija napotkała jego spojrzenie. Jak dobrze rozu
mieli się nawzajem!
- Wiesz, że nie to miałam na myśli - powiedziała
spokojnie. Nabrała powietrza i spytała: - Kiedy mu
szę wyruszyć?
- Dziś w nocy.
Pożegnanie nie zabrało wiele czasu. Nie dogonili
jeszcze flotylli łodzi rybackich, zdążających na połu
dnie. Wydawało im się, że z tylu na horyzoncie za
majaczył żagiel.
To mogło oznaczać tylko jedno.
Raija nie miała nawet odwagi pogładzić dzieci po
policzkach. Wolała nie ryzykować w obawie, że się
przebudzą. Nie mogą się o niczym dowiedzieć. Mia-
ła zniknąć tak, jak się pojawiła - niczym we śnie. Lecz
niezmiernie trudno było odchodzić od nich, nie uści
skawszy ich. Trudno opuszczać je, nie wiedząc, kie
dy się znowu zobaczą. Czy się w ogóle zobaczą...
Miała Mikkala, lecz poza tym straciła wszystko.
Nie tak wyobrażała sobie szczęście. Jeżeli tak wyglą
da szczęście, to jest bardziej żałosne, niż przypuszczała.
Widocznie zawsze miało jej czegoś brakować. Za
wsze musiała coś poświęcić, żeby zdobyć coś innego.
I płacić za to potwornie drogo.
Dobrze, że mogła przytulić Reijo. Uścisnęła go,
czuła, że jest taki rzeczywisty.
To on musiał Raiję od siebie odsunąć.
- Marnujecie drogocenny czas, mój aniele - rzekł.
Nie potrafił ukryć, jak bolesne jest dla niego to roz
stanie. Wiedział, że takie jest dla wszystkich. - Musi
cie już iść, Raiju. Musicie. Spróbuj być choć trochę
szczęśliwa. Spróbuj korzystać z życia, dziewczyno!
Nie chcę ujrzeć jakiegoś wychudzonego szkieletu
w dniu, kiedy się znowu spotkamy. Wiesz, że uczy
nię wszystko, żeby dzieciom niczego nie zabrakło. Ty
natomiast zadbaj o to, żeby niczego nie zabrakło to
bie i Mikkalowi. Będziemy o was pamiętać, skarbie,
wiemy, że nie upłynie ani jeden dzień, w którym byś
o nas nie myślała. Nie płacz, moja przyjaciółko!
Otarł kciukiem jej łzy. Uśmiechnął się do niej, sta
rając się być dzielny. Tak dzielny, jak dzielna była Ra-
ija. Potem lekko pocałował ją w usta i odwrócił
w stronę Mikkala.
Nie musiał chyba wątpić w to, że Raija spełni je
go życzenie.
Stali we czworo, patrząc za żaglowcem oddalają
cym się ku zachodowi. Mikkal obejmujący Raiję, Pe-
tri i Aleksanteri.
Tapio i Markku zdecydowali się popłynąć dalej
z Reijo. Potrzebował załogi, a chłopcy bez trudu znaj
dą później trasy prowadzące na południe ku domo
wi. Mogli też zostać, znajdując zarobek w tym czy in
nym miejscu na wybrzeżu.
Nie mieli żadnych szczególnych planów. Byli młodzi
i możliwości same ścieliły się u ich stóp, jak mówili.
Kiedy już będą wiedzieli coś na pewno, wtedy prze
ślą wiadomość. Jeżeli rodzina nie otrzyma żadnych wie
ści, to znaczy, że z pewnością dobrze im się wiedzie.
Byli młodzi i beztroscy - i znaleźli się w Ruiji, kra
inie mlekiem i miodem płynącej.
A w każdym razie obfitującej w ryby.
W tłuste lata.
Nastały trudne dni. Atmosfera była napięta, lecz
nawet Mikkal, któremu obecna sytuacja podobała się
najmniej, musiał przyznać, że bez towarzyszących im
Finów by sobie nie poradzili. Rai ja nie była w stanie
zbyt długo iść o własnych siłach. On sam nie mógł
jej nieść.
Bez Petriego i Aleksanteriego nie uszliby daleko.
Z wyrzuconego przez morze drewna i wierzbo
wych witek zrobili coś w rodzaju noszy, na których
nieśli dziewczynę.
Do tego potrzeba było dwóch ludzi.
Mikkal, który gotów był umrzeć dla Raiji, nie
mógłby jej uratować w pojedynkę.
Potrzebował tego mężczyzny, który był jej kochan
kiem.
W najgorszych chwilach zastanawiał się, czy może
obaj, Petri i Aleksanteri, nimi byli. Dostrzegał to
i owo w jej spojrzeniach, które wymieniała z Alek-
santerim. Tamten zaś patrzył na nią czasem tak, jak
pies patrzy na swojego pana - z takim samym ufnym,
ofiarnym oddaniem.
Zastanawiał się, czy jej to nie przeszkadza. Nigdy
tego nie okazała, lecz mógł się zastanawiać.
Sytuacja zmusiła ich do pozostawania razem przez
ponad dwa tygodnie. Po tym czasie Raija mogła wresz
cie się poruszać o własnych siłach, rany się zrosły. Mik-
kal był zdania, że wkrótce dotrą do któregoś z jego
krewnych.
Tam otrzymają pomoc. Żywność, jurtę - rena, że
by mogli wędrować dalej.
Nie powiedział tego wprost, lecz dał wyraźnie Pe-
triemu i Aleksanteriemu do zrozumienia, że już nie
potrzebuje ich pomocy.
Petri w lot zrozumiał jego intencje.
Tego wieczoru przy ognisku wyciągnął nogi ku
ogniowi i powiedział, że chyba już czas zmienić to
warzystwo.
Nikt się nie sprzeciwił.
Raija widziała, jak zbliża się ten moment. Wycze
kiwała go, a jednocześnie się bała.
W ciągu ostatnich tygodni wyczuwała niemal na
odległość zazdrość Mikkala.
Bała się, że będzie zadawał pytania. Nie była pew
na, czy na nie odpowie.
Zbyt dobrze wiedziała, jak by zareagował, gdyby
wyznała mu prawdę.
Teraz czuła się od niego całkiem zależna.
Mogłoby im być razem tak dobrze.
Ale mogli też zniszczyć się nawzajem.
Zawsze tak się między nimi działo - niebo albo pie
kło.
Nie spieszyło im się, lecz pożegnanie z Petrim
i Aleksanterim nie trwało dłużej niż to na statku.
Aleksanteri popatrzył smutno na Raiję. Był blady na
twarzy. Wyglądało na to, jak gdyby dusił w sobie coś, co
oczywiście nie powinno zostać powiedziane. W końcu
zdecydował się zatrzymać to dla siebie i tylko zdawko
wo się pożegnał. Podziękował za czas spędzony razem.
Zażartował, że jej jedzenie nie było takie najgorsze.
Mikkal obserwował oboje z uwagą, przysłuchiwał
się każdemu słowu. Lecz nie padło nic, co mogłoby
zostać dwuznacznie zrozumiane.
Rai ja czuła za to wdzięczność dla Aleksanteriego.
Gorzej poszło z Petrim.
On znaczył o wiele więcej. Z Aleksanterim łączył
ją raczej flirt. To, co przeżyła z Petrim, było znacz
nie poważniejsze.
Bardzo go lubiła.
W innym czasie, w innym świecie, w którym Mikkal
był dla niej tylko bratem, Petri mógłby zostać jej mężem.
Wiedziała o tym. Petri też o tym wiedział. Mikkal
zapewne się domyślał. Nie musiała się bać pożegna
nia z Petrim. Wierzyła, że nigdy nie uczyniłby nicze
go, co postawiłoby ją w trudnej sytuacji.
Rozumiał... Ją... Mikkala. Najlepiej rozumiał Mikka-
la, a świadomość, że ten człowiek żywi dla niego tyle
niechęci, sprawiała mu ból. Chciałby go lepiej poznać...
Pragnął objąć Raiję i mocno, mocno ją przytulić
jeszcze jeden jedyny raz.
Chciałby odnaleźć jej usta i wykraść jeszcze ten
ostatni pocałunek...
Lecz to byłoby nie w porządku. Czułby się jak zło
dziej.
Musi zadowolić się wspomnieniami.
Nigdy nie sądził, że rozstaną się w taki sposób.
Zamiast ją objąć, zamiast ją pocałować i zatopić
twarz w jej włosach, uścisnął tylko jej dłoń. Lekko.
Nie za długo. Nie za krótko.
Pożegnał się niemal chłodno.
- Miło było cię poznać - rzekł.
Na jedną krótką sekundę spotkały się ich spojrze
nia. Wyczytał w jej oczach, że jest mu wdzięczna, że
tak się zachował.
To Petriemu wystarczyło.
- Być może nasze drogi skrzyżują się kiedyś w przy
szłości? - Uczynił gest ręką: - Ruija nie jest przecież
taka wielka.
Raija roześmiała się.
Razem z Mikkalem patrzyła, jak odchodzą. Dalej
na południe. Wątpiła w to, by ich drogi kiedykolwiek
się zeszły.
Ruija wydawała się wystarczająco rozległa.
- Będziesz za nimi tęsknić?
- Może - odparła tajemniczo. - Bardzo mi pomo
gli, kiedy znalazłam się w trudnej sytuacji.
Mikkal nie zadawał więcej pytań. Zmusił się, by się
od tego powstrzymać. Tym razem niczego nie znisz
czy. Tym razem nikt nie stanie między nimi.
Po prostu postanowił usunąć z pamięci obu Finów.
Jak tylko znikną mu z oczu, zapomni o nich. Ani sło
wem nie wspomni o nich Raiji.
- Czeka nas dalszy ciąg - rzeki do Raiji, kiedy wieczo
rem siedzieli we dwoje przy ognisku. - Nie tego dnia,
kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, lecz dalszy ciąg tej
chwili, kiedy przed wielu, wielu laty musiałaś odejść...
- A czy lata, które od tego czasu upłynęły, się nie li
czą?
Mikkal wpatrywał się w tańczące płomienie.
- Liczą się - westchnął wreszcie. - Nie możemy po
prostu udawać, że ich nie było. Zbyt wiele się zdarzyło...
- Rzeczy, o których nie sposób zapomnieć - do
kończyła za niego Raija. - Spotkaliśmy ludzi, których
nie możemy wymazać z pamięci. O których nie po
winniśmy zapomnieć. Którzy nas ukształtowali, spra
wili, że jesteśmy dziś tacy, a nie inni, Mikkal.
Spojrzała na niego poważnie. Nie było to dziecię
ce spojrzenie. Raija dorosła.
Stała się kobietą.
Jego kobietą.
- Czy Reijo z tobą rozmawiał? - spytał Mikkal, nie
patrząc na nią.
- Tak. Mówił, że wiele dyskutowaliście, obaj.
- I...?
- W mojej sytuacji nie mam nawet wyboru - od
parła zamyślona.
- Ale gdybyś mogła?
Raija podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie.
Dobry Boże, jakiż on przystojny! Nie znała chyba
nikogo, kto byłby równie pociągający.
Przybyło mu zmarszczek od czasu, kiedy się
ostatnio spotkali. Być może inni nie przyznaliby jej
racji co do jego urody, lecz dla Raiji nie miało to
znaczenia.
Patrzyła na niego kochającymi oczyma. Dlatego
nie miał sobie równych.
- Gdybym mogła wybierać - powiedziała powoli -
gdybym mogła wybierać i gdybym wiedziała, że ni
kogo moja decyzja nie zrani... - Raija*uśmiechnęła się
smutno i wciągnęła powietrze: - Wiesz dobrze, co
bym powiedziała, Mikkal. Wiesz, że nic na świecie by
mnie z tobą nie rozdzieliło.
Uśmiechnął się słabo. Ale jej nie dotknął.
- A teraz? - spytał. - Jak będzie teraz, moja Raiju?
Nie wiemy, jak długo pozostaniemy razem. Nie zde
cydowaliśmy o tym sami, lecz uczynił to za nas los.
Co teraz zrobimy?
- Wiesz, że nie potrafię zapomnieć o tych, których
wysłałam z Reijo.
Skinął poważnie głową.
- Myślisz, że ja potrafię? - spytał. - Pamiętaj, że jest
wśród nich moja córka.
Raija spuściła wzrok.
- Nie możemy codziennie płakać - odparła spokoj
nie. - Niezależnie od tego, co nas spotyka, musimy
żyć, Mikkal. I będziemy potrzebować siebie nawzajem.
Długo patrzyła mu w oczy.
- Bez ciebie jestem niczym.
- Zawsze chyba zdawałem sobie z tego sprawę -
odparł cicho. Chwycił jej szczupłe dłonie. Uścisnął je
czule.
- Gdy ktoś kogoś bardzo lubi, to lubi go również
w trudnych chwilach - rzekł tonem człowieka o ży
ciowym doświadczeniu, którego chłopak sprzed lat
nie posiadał. - Musimy się trzymać razem i próbować
nawzajem wspierać, by móc wspólnie wyjść na spo
tkanie dobrych dni.
Mikkal pochylił się i ucałował dłonie Raiji. Naj
pierw jedną, potem drugą.
- Kocham cię, Mały Kruku - rzekł ochrypłym gło
sem. - Zawsze cię kochałem i zawsze będę cię kochał.
Myślę, że właśnie w tym tkwi nasza siła. W tym, że
darzymy się takim wielkim uczuciem.
Rai ja spojrzała Mikkalowi w oczy. Zamrugała, po
wstrzymując zdradzieckie łzy.
- Masz rację - przyznała. - I ja ciebie kocham, Mik
kal. Wszystko przemija, lecz to jedno jest trwałe.
Wpatrywali się w ognisko.
Ich niezachwiana miłość miała im pomóc w przy
szłości, w którą oboje bali się spojrzeć.
Byli razem.
Kochali.
I kiedyś być może uda im się zbudować coś, co
można by nazwać szczęściem.