70 HAROLD P1NTER
GOLDBERG To nie jest wykluczone. Nie jest wykluczone.
Peter wstaje 1 bierze imbryk i filiżankę.
PETER No, jeśli do obiadu nie będzie mu lepiej, to pójdę po doktora.
GOLDBERG (iywo) To zbyteczne, panie Boles, już my się wszystkim zajmiemy. Niech się pan o nic nie troszczy.
PETER (niepcumle) To znaczy? (słychać jak na górze ktoś trzaska drzwiami.. Patrzą na drzwi. Wchodzi McCann niosąc dwie walizki) Ach. to pan-;tfuż ' spakowany?
Peter zabiera imbryk i filiżankę do kuchni. McCann idzie u> lewo t odsta-tuła walizki. Podchodzi do okna ł wygląda na dwór.
GOLDBERG No? (McCann nie reaguje) McCann. Zapytałem się: r.o?
McCANN (nie odwracając się) Co — no?
GOLDEERG No, co jest? (McCann nic reapujc) Pytam się: co jest?
McCANN (odicraca się, ponuro patrzy na Goldberpa) Ja już tam nie pójdę. GOLDBERG Bo co?
McCANN Ja już tam nic pójdę.
GOLDBERG Jak tam wygląda?
McCANN (idąc na plan pierwszy) Uspokoił się teraz. Przed chwilą skończyło się to jego... mówienie.
Peter, nie zauważony przez Coldberga i McCanna, wyyląda przez okienko od kuchni.
GOLDBERG Kiedy będzie gotów?
McCANN (ponuro) Następnym razem możesz sam pójść na górę.
GOLDBERG Co z tobą?
McCANN (cicho) Dałem mu ..
GOLDBERG Co?
McCANN Jego okulary.
GOLDBERG To się pewnie ucieszył, że je dostał z powrotem.
McCANN Są złamane.
GOLDBERG Jak to się stało?
McCANN Stara się założyć oprawę Jak monokl. Właśnie próbował, kiedy wyszedłem z pokoju.
PETER (w okienku od kuchni) Mam tu gdzieś syndetikon. Możemy je skleić.
Goldberp i McCann odwracają się do niego. Pauza.
GOLDBERG Syndetikon? Nie, nic trzeba, panie Boles. To go zajmie na razie, uspokoi, odwróci jego uwagę.
PETER (wchodzi z kuchni) Może wezwać doktora?
GOLDBERG Niech się pan o nic nic troszczy.
McCann podchodzi do kominka, wyjmuje szczotkę ze skrzynki i czyści sobie buty.
PETER (podchodząc do stołu) Uważam, że potrzebny jest doktor.
GOLDBERG Zgadzam się * panem. Ale niech się pan o nic nie troszczy. On trochę odpocznie, uspokoi się. S potem zawiozę go do MontPego.
PETER Zawiezie go pan do lekarza?
GOLDBERG (wpatruje się w Petera) No chyba. Do Monti'ego. (Pauza. McCann czyści sobie buty. Peter siada przy stole, po lewej) Pani Boles pewnie poszła do miasta, żeby kupić dla nas coś dobrego na obiad?
PETER Tak jest.
GOLDBERG Chyba nic będziemy Już na obicdzic, niestety.
PETER Ach, nie?
GOLDBERG Na obłędzie chyba już nie.
McCANN (przerywając) Wiesz, ta dziewczyna...
GOLDBERG Jaka dziewczyna?
McCANN Krzyczała w nocy, miała jakiś koszmar.
GOLDBERG To nie był koszmar.
McCANN Nic?
GOLDBERG (z irytacją) Powiedziałem: nie.
McCANN Skąd wiesz?
GOLDBERG Bo wstałem w nocy, żeby zobaczyć, co się z nią dzieje.
URODZINY STANLEY A
71
McCANN Nic wiedziałem, że wstawałeś.
GOLDBERG (ostro) Mogłeś nie wiedzieć, że wstawałem, ale mimo to wstałem. McCANN No, i co siQ z nią stało?
GOLDBERG Nic. Absolutnie nic. Trochę sobie śpiewała.
McCANN Śpiewała?
GOLDBERG (do Petera) No, chyba. Wie pan, dziewczęta sobie śpiewają. McCANN I co?
GOLDBERG I nic. Śpiewałem razem z nią. Pośpiewaliśmy trochę, kilka starych ballad, a potem poszła lulu.
Peter wstaje.
PETER No, tymczasem pójdę zobaczyć, co tam w ogródku.
GOLDBERG Jak to — tymczasem?
PETER Póki tu czekamy.
GOLDBERG Czekamy? Na co? (Peter idzie do tylnych drzwi) Nic wraca pan na plażę?
PETER Na razie Jeszcze nie. Niech mnie pan zawoła, kiedy Stanley zejdzie, dobrze?
GOLDBERG (troskliwie) Będzie pełno ludzi na plaży. Taki piękny dzień. Co z leżakami? Wszystkie wystawione?
PETER Tak.
GOLDBERG No, a z biletami? Kto będzie inkasował?
PETER Wszystko będzie w porządku, panie Goldberg. Niech się pan o nic nie troszczy.
Peter wychodzi. Goldberg wstaje, podchodzi do okna, patrzy za nim. McCann siada przy stole, po icioej, bierze gazetę, rozdziera ją na równe skrawki GOLDBERG Wszystko gotowe?
McCANN Pewnie.
Goldberg ciężkim krokiem podchodzi do stołu, siada w fotelu, patrzy, jak McCann rozdziera gazetę na skrawki.
GOLDBERG Przestań!
McCANN Co?
GOLDBERG Po co to robisz cały dzień? To dziecinne, bez sensu. Nie ma żadnego sensu.
McCANN Co z tobą dzisiaj?
GOLDBERG Pytania, pytania. Przestań zadawać mi tyle pytań. Co ty sobie myślisz?
McCann obserwuje go. Po:em układu gazetę z powrotem, nie wyjmując z niej skrawków.
McCANN No? (pauza. Goldberg rozpiera się w fotelu, przymyka oczy) No? GOLDBERG (zmęczony) Co — no?
McCANN Co jest?
GOLDBERG Tak, co Jest?..;
McCANN Czekamy? Czy idziemy ,po niego?
GOLDBERG (powoli) Chciałbyś pójść po niego?
McCANN Chciałbym z tym skończyć.
GOLDBERG To się rozumie.
McCANN Więc czekamy na niego, czy..:
GOLDBERG (przerywając) Nie wiem, dlaczego Jestem zmęczony. Czuję się trochę... To mi się rzadko zdarza.
McCANN Czyżby?
GOLDBERG Rzadko.
McCANN (zrywa się nagle, staje za fotelem, syczy) Skończmy z tjmi i jazda. Odwalmy to i już. Nie zwlekajmy. Zróbmy koniec z tą cholerną robotą, (pauza) Mam pójść na górę? (pauza) Nat! (Goldberg siedzi skulony. McCann siada na poręczy fotela, nachyla się do niego) Szymek!
GOLDBERG (otwiera oczy, patrzy na McCanna) Jak - tyś - mnie - nazwał? McCANN Kto?
GOLDBERG (rozwścieczony) Nie nazywaj mnie tak! (chu>yta go za gardło) NIGDY MNIE TAK NIE NAZYWAJ!