zen. I ziszczy się wyczerpanie. Zapełniając wylękniony firnament i pobledłą przestrzeń zbliża się żółty pomarszczony szaman.
7. Pieśni drwali niezamącone płaczem drwali mających uwiedzione córki, barbarzyński krok, najmniejszy skrawek błękitu, otoczą schodzącą z arystokratycznych dzielnic Marję, grzesznicę Egipską. Wszystkie zapachy niebios rostoczą woń słodyczy i much.
8. Obszerna komnata. Robaczywy brzask. Don Juan z Laman-czu83 . Mój tragiczny przyjaciel i moja dobra przyjaciółka, hrabianka T. Plama na twoim czole, czy krwawa.
Obrós. Pół butelki kiessewateru84 i Skalam litanje serc naszych.
9. W dal swe wyślę uszy — potężne rezerwuary burz czterech stron nocy. Władcy nieskrzepłej klamki wynurzą się z kling prze-mkłego tilbury85.
A JA — węszę.
AUTOPORTRET. Powieki i bez powieki, i bez, i bez, i poza.
I poza dumała cicho i ciepło a rostąż86 ramp skalała nieme bezusty. I smętne o ty! i ty kosujko87 wież chorych i klin bezwar-gich powiek.
Sztylet bez powieki. Wieki bez powieki. Powieki bez powieki. Kto powie czy, jako pawie, wie co wypowie.
ja Aleksander Wat młodzieniec o połamanym na płasko nosie w jaskrawożółtej kamizelce, o odstających uszach i ślepych oczach.
Studiosus philosophiae88 Niecała 8 m. 31 tel. 282-42.
2. Abiturjentki pytają się: czym posiadł syntezę.
Dobijają się do drzwi mego domu, gminne wrzeszczące.
Ponsowa i seledynowa ujrzały pająka i krzyczą: Fi, to on.
Biedny tłum dendy obnosi moje posążki po wszystkich rynkach kawiarniach kuluarach i lupanarach.
A we wnętrzu kasy ogniotrwałej siedzę ja — mały czarnoksiężnik, embrjon, przepalony niewiem już jaką miłością i ogląda fosforyczne kolana.
Z odrętwienia nie wyrwą go dobre dotyki twych rąk.
}**
j. Zmęczony łażeniem po wilgotnych facjatkach i lunatycznym skomleniem kładę się do łóżka. Przebudzenie jest cięższe pod prasą paraliżującego słońca. Potworne groteski malowane na księżycach już są znośniejsze.
Dobijają mnie gminna parszywa Manon Lescaut89 przeskakująca z jednej witki na drugą.
Psiakrew! W ostatnim wysiłku zrywam tą całą wstrętną kakofo-nję bazgranin straganów gdzie Buszmeni Solveigi, Cyganie aniołowie żydy, prostytutki hrabiowie, pluskwy cmentarzyska wyją gryzą krwawią piszczą, idjotyczne grymasy zwisające z spruchnia-łych ścian starożytnych łaźni, szatańskie Sodomje błękitniejących dźwięcznych lodowców i zmurszałych piersi poronionego kafar-skiego nieba.
Zerwałem zony zórz owrzodziałe rojące się od świńskich rył biesów i kawiarnianych splunięć i ukajałem się w właściwej swej naturze! bladego wyniosłego księcia na tle lodowców, zon ciemno--aksamitnego płaszczu.
Z ZIELONEJ OBERŻY. Kiedym wychodził z zielonej oberży było już bardzo późno. Kołujące na przedmieściu praczki podchwyciły mnie: Zgwałciwszy, rozwiesiły ciało moje, jako bieliznę, na grube sznury cmentarzyska. Jakieś salamandry90 śliniły moje stopy, wargi i powieki.
Z grobów wychodziły dzieci
poczęły ssać moje palce — a słońce opalało korzonki włosów.
Nadomiar gruba kelnerka staje przed oberżą i opierając ręce o biodra, wrzeszczy: Dobrze ci tak, chudy psie!
Nie mogłem już dłużej znieść beznamiętnego pejzażu i — bladoróżowy nosorożec, przeciągle rycząc pobiegłem na delikatne łączki modrych żon z Tahore91.
KOSMOGONJA. Kleszcze rąk pianisty zgarniają z nieba wszystkie chmury i wiatry.
Przed domem stoi król Kofetua92 i sprasza gości na wesele.
Idjota! nie wie że aktor grający w misterji Boga Ojca zwarjował, aktor przedstawiający Boga-Syna spił się, a aktorka łajdaczy się po kątach z czeladzią, jedynie rzeczywista.