Portret wenecki
padku nie doszło. A raczej zostało zatrzymane o krok od dojścia.
Było to chyba w miesiąc od inauguracji moich wieczornych wizyt na górnym piętrze. (Tego dnia rano dostałem oficjalny list z mojego rzymskiego biura wojskowego z ostrzeżeniem, że dalszy pobyt w Wenecji może być poczytany za dezercję; mój biurowy kolega dopisał, że zaczyna się „poważnie niepokoić” moja żona). Około jedenastej, w trakcie rozmowy i wspólnego opróżniania butelki, Contessa położyła mi dłoń na kolanie. Na jej dłoni położyłem moją. Nie cofnęła jej, przymknęła natomiast oczy. Następny ruch należał do mnie, poczułem suchość w gardle, wiedziałem, że nasz stosunek zmienia jakość; to zapewne była owa „krystalizacja”, gwałtowna i wydłużająca czas. Nagle ktoś krzyknął na nią koło furtki, głosem wyraźnie zirytowanym. Zerwała się i podeszła do okna: „Dziękuję, idę, proszę wybaczyć". A do mnie: „Zaraz wrócę, telefon do mnie u sąsiadów”. (Nie chciała założyć u siebie telefonu „z zasady" albo z obawy przed kosztami). Zbiegła trzeszczącymi schodami, z góry widziałem, że zostawiła drzwi od dolnego piętra otwarte.
Kiedy trochę ochłonąłem, opanowała mnie pokusa odsłonięcia płótna na sztalugach. Nie było tylko płótnem. Było obrazem w starych, złoconych ramach, nadjedzonych i podziurawionych przez komiki. Oto mediolański młodzieńczyk, wyraźnie już naszkicowany z półprofllu, z twarzą cherubina; tak, to był Alvi, napatrzyłem jjię na jego fotografie. Na prawo Alvi en face, podobizna jeszcze bardziej uderzająca. Kompozycja pomyślana była jako dwójportret.
Na czas zarzuciłem chustę na obraz, słychać już było
zatrzaśnięcie furtki. Contessa drżała ze zdenerwowania, zdawało się, że nie potrafi wymówić poprawnie kilku słów. Powiedziała jednak, zacinając się lekko: „Błagam, niech pan się jutro wyprowadzi, potrzebne mi jest mieszkanie na dole, błagam, błagam”.
Rano wyszedłem wcześnie z chlebakiem, ale zamiast popędzić na plac obok dworca, zanurzyłem się ostatni raz w Wenecji. Cudowna Wenecja, cudowna wenecjan-ka, czy jeszcze was kiedyś zobaczę? O zmierzchu uprzytomniłem sobie, że mam w kieszeni klucze od domu, a w chlebaku brakuje mi Albumu portretów. Wieczorem zakradłem się na Calle San Barnaba jak złodziej, otworzyłem bezszelestnie drzwi, nie zapaliłem w pokoju światła, po omacku i na palcach podszedłem do stolika przy łóżku, gdzie leżał Album. W tej chwili rozległy się na żwirze kroki, na żelazne schody wszedł wysoki mężczyzna w kurtce wojskowej i w furażerce, z góry zbiegła Contessa i zawisła mu na szyi, cicho łkając. Widziałem ich, nie będąc widzianym. Jego twarz była zarośnięta, gdy zajrzał naraz przez szybę do pokoju, w którym stałem wrośnięty niemal w ścianę, ujrzałem na mgnienie oka twarz twardą, okrutną, z dwoma rozżarzonymi węgielkami zamiast oczu. Takie zachowałem wspomnienie o powrocie „cherubina” z wojny.
Miałem szczęście. Na placu obok dworca szykowała się do nocnej jazdy do Rzymu nowozelandzka ciężarówka z ładunkiem skrzyń pokrytych brezentową plandeką. W szerokiej kabinie znalazło się dość miejsca dla trzeciego pasażera, wciśniętego między szofera i jego zastępcę.
W Rzymie — co nie uszło uwagi moich kolegów w biurze ani mojej żony w domu — zawładnął mną dziw-