Portret wenecki
Długi ogonek wczołgiwał się wolno do Pałacu Do-żów, ciągnąc za sobą strzępy mgły do zagrodzonego hallu, w którym mieściły się kasy i kioski wystawowe. Za linią kontrolnych przejść obstawionych bileterami otwierały się sale wystawowe. Szedłem żwawym krokiem, rzucałem powierzchowne spojrzenia na znane mi z reprodukcji obrazy Lotto, spiesząc się do „ozdoby wystawy", do jej (według gazet z poprzedniego dnia) „sensacji”.
Wreszcie, dość daleko, w ostatniej chyba sali, ujrzałem oświedoną niszę, otoczoną tłumnym półkolem. Tam należało dotrzeć, jeśli oglądanie wystawy miało się ?ac^ąć od nowego nabytku, od nie znanego dotąd i cudownie odnalezionego portretu Lotto.
Nisza — to widziałem — obita była ciemnoczerwonym czy fioletowym suknem, może brokatem, z obu boków, z góry i z dołu nacelowane na nią były podłużne lampy stylizowane w kształcie świec, nad górną lampą wisiała tablica z obszernymi wyjaśnieniami, nieczytelnymi jednak na dystans. Mam alergiczną niechęć do dużych ludzkich zbiorowisk, więc nie pozostawało mi nic innego jak czekać. Moje rachuby okazały się próżne: ilekroć topniało trochę półkole dokoła niszy, nowo przybyli zastępowali natychmiast odchodzących. Chcąc nie chcąc, musiałem zapomnieć o mojej alergii i stanąć blisko tłumu, czujny na nagłe w nim luzy. Przyszedł w końcu moment ogarnięcia wzrokiem niszy, choćby między głowami czy ponad ramionami osób z pierwszych rzędów.
Najpierw zobaczyłem Contessę. Siedziała na wózku inwalidzkim, nogi aż do stóp miała otulone pledem, od pasa w górę zachowała w pełni dawną urodę, tylko twarz nie tyle zestarzała się po latach, ile omroczona
Portret wenecki
była cieniem jakby szaleństwa. Oczy płonęły jak niegdyś, może nawet żywszym i trochę zatrważającym ogniem. „Jest sparaliżowana — powiedział stojący przede mną mężczyzna do swojej towarzyszki — w cztery lata po zastrzeleniu syna straciła władzę w nogach”. Odpowiadała na pytania tych, którzy zdołali się do niej przecisnąć. Słyszałem jej odpowiedzi — ten sam głęboki i miękki głos! — były rzeczowe, wyczerpujące, zauważyłem w nich (może tylko ja) domieszkę dumy. Kiedy udało mi się stanąć tak blisko niej, że nie mogła mnie nie widzieć, przylgnęła na bardzo krótko wzrokiem do mojej twarzy, po czym, bez drgnienia w jej szlachetnych rysach, wróciła do swoich odpowiedzi na zadawane jej pytania. Miałem absolutną pewność, że rozpoznała mnie, lecz nie chce się do tego przyznać. Więcej — że oczekuje ode mnie tego samego.
Nie bez pewnego wysiłku, torując sobie drogę łokciami, przesunąłem się ku portretowi. Zależy mi na uniknięciu tanich efektów dramatycznych, ale nie mogę przecież, w imię maksymalnej ścisłości opisu, pominąć składników pierwszego wrażenia: silny cios między oczy, drżące nagle, waciane nogi, rumieniec, który zdawał się być efektem gorącego i gwałtownego podmuchu z otwartego pieca, utrata tchu. Kompozycję obrazu, nazwanego Ritratto duorno visto per due lat i, czyli Dwójportretu spokrewnionego z wiedeńskim Trójpor-tretem, znałem z płótna na sztalugach Contessy, które samowolnie odsłoniłem w jej pracowni. Tylko kompozycję. Wtedy, zdjąwszy z płótna jedwabną chustę wenecką, stanąłem przed zaczętym ledwie, lecz wyraźnym już portretem z profilu i en face młodego syna malarki w postaci uroczego cherubina. Teraz stałem przed Dwój-
121