Portret wenecki
otwartym do rozmów). Nie zadawała pytań i najostrożniejsze próby indagacji zbywała zmarszczeniem brwi i zaciśnięciem ust. Zdawała się świadomie, celowo strzec swojej zagadkowości. Ten profil szkicuję ex post, z okresu, gdy na zaproszenie wdrapywałem się wieczorami na górę. Rychło powstała mi w głowie szalona myśl: była po jakiemuś uosobioną Wenecją, nie, nie w tym sensie, że była (jak to się mówi) nieodrodną córką miasta na lagunie, odtwarzającą niektóre jego cechy, ale w tym sensie, że była sama Wenecją, przedmiotem podziwu włączonym integralnie do cudownego miasta, jak świat uwięziony na zawsze w zwierciadle kanałów. Była dzieckiem plebejskim, w którym nabyta arystokratyczna patyna stworzyła czysty, dźwięczny stop z niskim pochodzeniem.
Bo kilku dniach pieszej eksploracji, „wzdłuż” i „wszerz”, zapuszczania się w najwęższe calle, brodzenia nad kanałami, przesiadywania w słońcu na małych campo, zwisania na poręczach i murkach mostów, musiała przyjść kolej na malarstwo. Wracałem późno do domu skonany, przed snem wpatrywałem się w fotografie syna Contessy. Były cztery, oprawione za szkłem, powieszone na ścianie w formie schodków: od wieku dziecięcego, poprzez chłopięcy, do dwóch młodzieńczych, uniwersyteckich. Pasowało do nich jedno tylko słowo: cherubin. Dziecięce skręty i sploty loków ustąpiły miejsca bujnym czuprynom, wciąż jednak w oczach, w całej pulchnej, a potem pociągłej twarzy malowała się dobroć i niewysłowiona słodycz. W najpóźniejszej foto-grafii wzrok nieco stwardniał, nie na tyle jednak, by zabić cherubinowy wyraz. Do matki był trochę podobny dziewczęcością rysów dokoła warg
Wiedziałem, wchodząc do Akademii, czego w niej przede wszystkim szukam. Rzucałem roztargnione spojrzenia na obrazy w pierwszych salach, zaglądałem do bocznych, myślałem już, że spotka mnie zawód, gdy w kącie kolekcji mistrzów weneckich spostrzegłem moją gospodynię. Kontynuowała kopiowanie portretu Lo-renzo Lotto Giovane nel suo studio. Była tak pochłonięta pracą, że nie zauważyła, iż ktoś z tyłu na skos obserwuje pilnie jej drobiazgowy haft na płótnie tych samych rozmiarów co oryginał. Ach, Lotto! Lewa ręka przewracająca kartki księgi, stanowiąca piękny kontrapunkt dość ascetycznej, gładko zaczesanej głowy, która nie upoważniała do nadania portretowi nazwy Giova-ne. Młodzieniec wychodził, a raczej wyszedł już z młodzieńczości. Zbliżyłem się trochę i przez jej ramię zajrzałem, jak sobie radzi z tą wspaniałą ręką na zagiętych foliałach. Dopiero wtedy, odwróciwszy się, odpowiedziała na moje powitanie. Oparta o ścianę, stała gotowa już na sprzedaż kopia Burzy Giorgiona, zdumiewająca w precyzji i starym niuansie kolorów, prawie lepsza od oryginału w postaci nagiej kobiety z niemowlęciem na kolanach.
Wyszliśmy przed Akademię, nad kanał. Było dla niej zaskoczeniem, że sporo wiem o malarstwie, zwłaszcza o sztuce portretu. Dla niej nikt nie dorównywał portrecistom weneckim, najwyżej ceniła Lotto. Mógłbym lekko zaoponować, ale nie miałem ochoty, wpatrzony w nią, jakby sama była żywym portretem. Przytakiwałem więc machinalnie, aż dostrzegła tę moją półobecność w rozmowie, roześmiała się nie bez odcienia ledwie dostrzegalnej zalotności i powiedziała: „Niech pan przyjdzie wieczorem na górę, muszę teraz wracać do sztalug".