Portret wenecki
zdarzenia, które w rzeczywistości dotyczy nas dość naskórkowo; osobliwe, a nawet niedorzeczne poczucie, że nasz udział w nim znaczy o wiele więcej, niż mogłoby się na oko wydawać. Wtedy dochodzi do głosu, i to coraz donośniej, nuta autobiograficzna. Taki jest przypadek Portretu weneckiego.
W listopadzie 1947 przyjechaliśmy do Anglii. Pominę demobilizacyjne preliminaria oraz administracyjną procedurę osiedlenia w obcym kraju, przejdę od razu do naszego ciemnego pokoju w kamienicy położonej blisko stacji metra Gloucester Road. Z perspektywy tylu minionych lat nasz pokój kojarzy mi się z głęboką studnią. I wówczas właśnie — a nie w późniejszym mieszkaniu obok starego, pięknego parku — patrząc w dni wolne od pracy na ścianę zamkniętego i mrocznego podwórza, padałem ofiarą weneckiego majaczenia i bredzenia. Jak to możliwe? Jak mogłem dostrzegać czy raczej ewokować obrazy Wenecji na skrawku obdrapanego i brudnego muru? Nie wiem, to pewne jednak, że w miarę jak nasze życie w ciemnym pokoju nabierało cech sennego koszmaru, mnożyły się przed moimi oczami krótkotrwałe przywidzenia euforyczne. Później zjawisko wyszło poza naszą kamienicę i zdarzało mi się ulegać podobnym rojeniom na brzydkich i nędznych uliczkach, powleczonych żółtym światłem latami. Niepojęte było, jak udało mi się przewieźć i przechować w żywej (powiedziałbym nawet: z dnia na dzień żywszej) pamięci odpryski weneckiego krajobrazu i dwie twarze — we-necjanki oraz jej syna.
Aż do końca prawie mojego pięcioletniego pobytu (z długimi, co prawda, przerwami w nowym mieszkaniu) działał ten mechanizm przelotnych ucieczek do Wenecji
z londyńskiej studni. Słowo „prawie” obejmuje półroczny okres stopniowego, lecz niepowstrzymanego zapadania się na coraz niższe piętra czy dna studni (ileż ich było?) naszej londyńskiej egzystencji. Odpłynęły nagle widzenia weneckie, Londyn był tylko Londynem. Myśleliśmy oboje, że nigdy już nie będzie nam dane wydobyć się z gęstniejącego mroku na światło dzienne. Po śmierci mojej żony spędziłem trzy lata w Monachium. Ożeniwszy się powtórnie, osiadłem we Włoszech.
W rok po moim osiedleniu się w Neapolu wszystkie gazety doniosły, przy wtórze fachowych artykułów i reprodukcji, o wielkiej wystawie Lorenzo Lotto w weneckim Pałacu Dożów. Uroczyste otwarcie, w obecności Prezydenta Republiki i członków rządu, wyznaczono na drugi dzień Bożego Narodzenia 1956. Miała trwać do 1 maja następnego roku. W księgarniach pojawiło się ciężkie tomisko Berensona Lotto. Zastanawiano się w prasie nad sekretem dość dziwnych dat. Zimą, z różnych względów, Wenecja omijana jest przez turystów zagranicznych, co organizatorów skłoniło zapewne do przedstawienia wystawy najpierw publiczności włoskiej, a dopiero pod koniec przybyszom z innych krajów Jeden z dziennikarzy, na skrzydłach „licencji poetyckiej”, zabawił się w oryginalne wyjaśnienie: oto „tajemniczy", „nie doceniany za życia”, „przygarnięty z biedy przez klasztor w Loreto”, „ignorowany przez rodzinną Wenecję" Lotto ma po pięciu stuleciach stanąć na ojczystej ziemi „w kłębach zimowej weneckiej mgły”. O niedostrzeganiu przez współczesnych wielkości malarza („wybornego portrecisty!”), o jego peregrynacjach
117