Portret wenecki
cze i piękna — żyje jak zakonnica. Zaniedbała dom, zaniedbała siebie. Dziś ledwie wiąże koniec z końcem — komu teraz w głowie odnawiać stare obrazy i zamawiać drogie kopie w Akademii — tak się zadłużyła, że w sklepach spożywczych przestano jej dawać na kredyt. Ja daję jej rano capuccino e cometto, robię dobrą minę do złej gry, gdy każe mi to zapisywać w zeszycie dłużników. Contessa! Jest córką nieślubną woźnej w szkole (ta woźna potem wyszła za mąż i urodziła drugą córkę, dziś bogatą kobietę w Rzymie), a nosi się jak prawdziwa hrabina. Od trzech lat żyje tylko jednym: syna powołano na początku 1943 do wojska, po roku służby przestał się odzywać. Zobaczy pan, jak matka zbiega rano i po południu do skrzynki pocztowej przed domem. I nic, od dwóch lat ani słowa, wszyscy o tym wiemy, a przecież wojna skończyła się równo rok temu, tylu weneckich żołnierzy wróciło już do rodzin. Zobaczy pan, sam pan zobaczy: rano do skrzynki, potem do Akademii, po południu do skrzynki, wieczorem i czasem całą noc ostre światło w jej pokoju. Na światło wydaje pewnie większość tego, co zarabia. Rzadko wychodzi z domu. Mówią, że tylko do antykwariatów i sklepów z płótnami i farbami. Ten jej domek któregoś dnia się zawali. Zawali się, przysięgam, i pogrzebie Contessę z jej obrazami. No, trzeba zamykać, już północ. Naplotłem, ile mogłem, ale lepiej wiedzieć, u kogo się mieszka. Podejrzewam, że te parę groszy od wojska za pokój to obecnie ważna pozycja w jej budżecie. Sęk w tym, że mało kto potrafi tam wytrzymać dłużej niż trzy-cztery dni.
Sprawy mojego urzędu i własne załatwiłem w ciągu dwóch dni, tak że właściwie mogłem już szukać samochodu do Rzymu. Ale nie przyjeżdża się po raz pierwszy w życiu do Wenecji, aby pożegnać ją natychmiast po powitaniu. Więc z uczuciem lekkości i rosnącego wciąż olśnienia przemieniłem się w turystę. Zresztą daleko jeszcze było nawet do spodziewanego przeze mnie początkowo dnia powrotu.
Wenecja była dla mnie trzecim dużym miastem włoskim, oglądanym zaraz po wojnie, po Neapolu i Rzymie; pomijam Florencję, w której mój postój był błyskawiczną wizytą w mieście-muzeum, bez możliwości zajrzenia głębiej.
Każde z tych trzech miast inaczej wynurzyło się z wojny. Neapol z obolałym uśmiechem (jednak uśmiechem) i oszukańczym błyskiem w oku, jak przystało miastu, które niejednego już w swojej historii najeźdźcę i niejedno obce panowanie potrafiło znieść i pokonać niewidzialną bronią przebiegłej i szyderczej uległości. Rzym z grymasem desperackiej paniki, z nieprzytomnym i pokornym wzrokiem nędzarza, który nagle stracił prawie wszystko, co posiadał, i wszystko, co mu jeszcze zostało, gotów jest oddać za szansę zwykłego przeżycia. Wenecja (może dlatego, że minął już rok od końca wojny) z niezrównaną elegancją, godnością i tajemną wyniosłością istoty nietykalnej, miasta tak dumnego, że nie ma śmiałka zdolnego podnieść na nie rękę.
Najtrudniej ominąć pułapkę banalnej repetycji, usiłując dać wyraz zachwytowi. Ale podobnie jest w wyznaniach i zaklęciach miłosnych. Następuje coś w rodzaju samorozgrzeszenia banału, przestaje się zwracać nań uwagę, bo wytarte i oklepane, zdawałoby się, słowa za-
99