Portret wenecki
stwom obu stron, zarówno faszystów jak partyzantów; najczęściej używanym słowem była wówczas „eskalacja”. Mimo to przy winie, przy butelce alkoholu rozwiązywały się czasem języki. Dwukrotnie w moich ostrożnych indagacjach natknąłem się na nazwisko młodego hrabiego Terzana. Za każdym razem mówiono o nim belva, co jest połączeniem „bestii” i „okrutnika”. Jeden z opowiadających posunął się nawet dalej: belva umarta brzmi ostrzej.
To o nim, o „cherubinie” imieniem Alvi myślałem wtedy bezustannie; o nim, a nie o jego matce. Wojna nie poskąpiła nam przykładów ludzkiego zezwierzęcenia i niewyobrażalnego dawniej okrucieństwa. Zwłaszcza w moim kraju. Słuchając wieści z Europy podbitej przez armie Hitlera, a także zajętej (najpierw częściowo, potem szerzej i szerzej) przez wojska sowieckie, ulegaliśmy niekiedy odruchowej, głupiej i egoistycznej reakcji: „Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego”. W tym zdaniu krył się zalążek totalitarnej „reedukacji”. Było kłamstwem, wsączanym nam jak trucizna do dusz kłamstwem. Chodziłem po Rzymie z tą świadomością, wiedząc jednak dobrze, że koniec wojny, który zapowiadał odżycie elementarnych uczuć ludzkich, nie pozwoli mi wytrwać w niej bez przeszkód. Wreszcie skupiła się w twarzy Alvi.se Terzana. Pamiętałem chłopięcą, miękką, prawie dziewczęcą twarz z fotografii; i twarz za szybą, gdy zajrzał do swego pokoju w ów wieczór powrotu do domu, twardą i pełną zastygłej, stężałej nienawiści. Co się stało pomiędzy? Jak odbyła się ta zdumiewająca przemiana?
Rzecz jasna, zbieranie okruchów informacji nie mogło dać odpowiedzi na te pytania. Mignął tylko dwukrot-
nie coraz zacieklejszy w torturowaniu „podejrzanych”, w strzelaniu do starców i dzieci, w gwałceniu kobiet, w puszczaniu z dymem domów uważanych za „wrogie”. Jego imię budziło strach. Tam, gdzie przechodziła jego drużyna, niewielu pozostawało zdolnych jeszcze do płaczu.
W fetującym tłumie na ulicach Rzymu, w samotnych (lub w towarzystwie żony) spacerach nocnych nad Ty-brem, szła za mną wiernie Twarz Zła. Zrodzonego z potrzeby, nieodpartej potrzeby zadawania Bólu.
Nasze wojsko zostało już przewiezione z Włoch do Anglii, nie licząc żołnierzy, którzy postanowili wrócić do Polski lub z rodzinnych względów pozostali we Włoszech. Znalazłem się w niewielkim gronie osób, zmuszonych do przedłużenia jeszcze na pewien czas pobytu w Rzymie. Należało jednak poddać się w końcu aktowi demobilizacji, a przeprowadzano ją w Anglii. Zawiadomiono mnie, że nie mogę przekroczyć okresu późnej jesieni 1947. Załatwiłem przejazd do Londynu, dla mnie i dla mojej żony, na początek listopada. We wrześniu, spełniając daną żonie obietnicę, pojechałem z nią do Wenecji. Miało to być (dla mnie) przypuszczalne pożegnanie Wenecji.
Pojechaliśmy pociągiem, życie w powojennych Włoszech wracało szybko do normy Ale skasowano już przywileje dla byłych liberatori, musieliśmy więc na własną rękę szukać noclegu. Pamiętałem z poprzedniej podróży, że na skromny hotel zamieniono dawny Dom Ruskina na Zattere. Był w dość opłakanym stanie po wojskowej rekwizycji, natomiast gospodyni czy właści-