Portret wenecki
w poszukiwaniu zarobku, o częstym przymieraniu głodem, o samotności pisano najwięcej. „Wenecja bije się w piersi i chyli głowę, świat odkrywa Mistrza”, brzmiał tytuł jednego z artykułów.
Wszystkie artykuły zawierały paruzdaniową, tajemniczą informację: ozdobą wystawy będzie nie znany obraz Lotto, odnaleziony ostatnio na strychu loretańskiego domu, w którym niegdyś, przed wiekami, mieszkał najbogatszy w mieście kupiec, collezionista degli oggetti pre-ziosi, zbieracz cennych przedmiotów, dobrodziej malarza; w roku 1954 obraz został przypadkowo odgrzebany i zakupiony przez antykwariusza weneckiego Mariniego, rozpoznany jako dzieło Lotto przez znawczynię jego malarstwa, hrabinę Terzan, i przez nią odrestaurowany.
Przyjechałem do Wenecji 20 grudnia, sam, bo moja druga żona musiała się zająć naszym maleńkim dzieckiem. Wcześniejszy przyjazd — z zaproszeniem na wieczór wigilijny u mojego wojennego przyjaciela w Padwie, Polaka ożenionego z Włoszką — nie złagodził trudności w znalezieniu pokoju w hotelach weneckich. Wszystkie byty pełne, zarezerwowane co najmniej od miesiąca, Lotto dzięki prasowej wrzawie stał się „ewenementem kulturalnym roku”. W ostateczności mogłem na kilka dni skorzystać z gościnności w Padwie, ale zależało mi na tym, by nie opuszczać ani na chwilę Wenecji (z wyjątkiem padewskiej ■wilii). Nie bardzo licząc na powodzenie, poszedłem do Ruskin House. Stara Angielka pamiętała mnie, pamiętała też moją pierwszą żonę, i tak się przejęła spotkaniem po latach, że natychmiast wpakowała mnie do zagraconego pokoju, naszego pokoju z powojennej podróży weneckiej, który był zamówiony przez małżeństwo z Bolonii dopiero od
dnia inauguracji wystawy. Obiecałem jej, że po zobaczeniu wystawy wrócę do Neapolu wieczornym pociągiem, a walizkę wstawię od rana do recepcji.
Spędziłem noc nie zmrużywszy oka, owinięty kocem (Ruskin House był hotelem bez ogrzewania) siedziałem przy oknie, wpatrując się uporczywie w kopułę kościoła na Giudecca, jak gdybym wierzył, że usiądzie obok mnie duch osoby, z którą dokładnie ten sam wycinek nocnego pejzażu weneckiego oglądałem przed laty; jak gdybym był święcie przekonany, że umarli niematerialnie ożywają, gdy trwa bez ruchu obraz, w którym niegdyś utonął na długo ich wzrok.
Noc była czysta, chłodna i bezwietrzna, niebo migotało bladymi gwiazdami, ciemny kanał marszczył się delikatnie jak postaw aksamitu. Blisko świtu na miasto spadła niespodzianie pokrywa mgły, gęsta i zaborcza, wystarczył kwadrans, by znikła w niej Wenecja, niewidzialna do tego stopnia, że można było zwątpić, czy przed chwilą jeszcze istniała. Odezwały się syreny statków, na przystaniach oberwaną białą chmurę poczęły przebijać ostrza błyskawicznie skądś dobytych latami i żagwi. Mgła, z rzadkimi i krótkimi przejaśnieniami, trwała przez cały czas mojego pobytu. Ale jakież to były przejaśnienia! Wenecja stawała się serią przemytych i szybkich obrazów. Oczom odsłaniały się, by natychmiast zniknąć, portrety przechodniów, tak, portrety, dopiero wtedy — niby w przygotowaniu do wystawy Lotto — nauczyliśmy się dostrzegać w ludzkich twarzach ich przyrodzoną, lustrzaną zdolność „pozowania do portretów”. Każdy z nas jest żywym portretem, zwłaszcza gdy wyłania się na minutę z mgły; takie minuty są substancją wielkich portrecistów.
119