Portret wenecki
mnie Giovanna Oiindo, przyrodnia i młodsza siostra Contessy, wdowa od wielu lat po wyjątkowo bogatym przedsiębiorcy budowlanym, podobna była do starej, oskubanej indyczki: przymykała wciąż oczy, wydobywała co jakiś czas z zasuszonej figurki skrzekliwe czy zgrzy-thwe, również oskubane zdania.
Nie było łatwo wybłagać tę wizytę. Pozwoliłem sobie na kłamstewko („z Pani siostrą łączyło mnie coś więcej niż przelotna wojenna znajomość”), z którego się tu wyspowiadam i równocześnie rozgrzeszam: nie widziałem innego sposobu dotarcia do jedynej osoby, która mogła mi opowiedzieć o losach Contessy od wyroku do śmierci.
Giudi (nazywała ją rodzinnym zdrobnieniem) odsiedziała cały wyrok w zakładzie karnym dla inwalidów, apatyczna, jakby nieobecna duchem, nieskora do żadnych zajęć, nawet do skorzystania z przywiezionych jej przez siostrę przyborów do malowania. Od siostry oczekiwała jednej tylko rzeczy: opłacania adwokatów za ponawiane bezustannie próby odzyskania obrazu obłożonego sekwestrem przez sąd. Wszystkie wysiłki okazywały się daremne, najwidoczniej sąd obawiał się recydywy w eksploatacji falsyfikatu. Ciągłe odmowy doprowadziły Giudi do głębokiego rozstroju nerwowego. Po wygaśnięciu wyroku przewieziono ją, na koszt siostry, do zakładu dla nerwowo chorych w dolinie Aosty. Tam spędziła osiem lat, „umarła za życia” (według określenia pani Oiindo). Z zupełnej prostracji wytrącił ją dopiero orzeczony przez sąd zwrot obrazu. Odżyła. Pojechała natychmiast do Wenecji, do swojego zamkniętego i zapuszczonego przez lata domku. Siostra łożyła na jej utrzymanie i znalazła dla niej stałą
guwernantkę, daleką krewną ich matki, żelazną starą pannę. Przez kilka lat, aż do śmierci na atak serca, Con-tessa żyła podejrzliwa i wiecznie najeżona na straży swojego skarbu.
Nie zawiodła mnie więc intuicja. Cała ta historia była w pewnej przynajmniej mierze nowoczesną wersją The Aspertt Fapers, opowieści weneckiej Henry Jamesa. Aż do drobnego szczegółu krewniaczki Contessy, odpowiednika staropanieńskiej Tity, siostrzenicy Miss Borde-reaux.
Przeszliśmy na herbatę do sąsiedniego pokoju. Na ścianie nie dosięganej przez słońce wisiał, pod małym krucyfiksem, Dwójportret Giuditty Van Meegeren. Wpatrywałem się weń tak długo, że pani Oiindo musiała mi przypomnieć o podanej herbacie z nutką rozdrażnienia w głosie. Portret wenecki był doprawdy arcydziełem, kto wie, czy Lotto potrafiłby był namalować coś podobnego. Autorce falsyfikatu powiodło się namalowanie dwóch szlachetnych, nieugiętych, zniewalająco urodziwych twarzy Ziła.