Laptop ministra Szczygły wyparował
Nasz Dziennik, 2011-01-28
Z
mec. Ewą Łukaszewicz, pełnomocnikiem prawnym rodziny Aleksandra
Szczygły, ministra obrony narodowej i szefa Biura Bezpieczeństwa
Narodowego, który zginął w katastrofie rządowego samolotu pod
Smoleńskiem, rozmawia Mariusz Majewski
Prokuratoria
Generalna Ministerstwa Skarbu podała do publicznej wiadomości kwotę
zadośćuczynienia, jaką zaproponowała rodzinom ofiar katastrofy
smoleńskiej, za co część rodzin zdecydowanie ją skrytykowała.
-
Z jednej strony to dobrze, że państwo chce pomóc. Ale co to za
moment na publiczne ogłaszanie takiej dokładnej informacji.
Nietrudno było przewidzieć, że zwłaszcza po raporcie MAK i
spóźnionej reakcji władz taka wiadomość jeszcze tylko zwiększy
emocje.
Prokuratoria
tłumaczy, że zrobiła to w ten sposób, bo chciała dotrzeć z
informacją do wszystkich, których może ona dotyczyć. I dodaje, że
nie miała innego sposobu, by ją wszystkim przedstawić.
-
Kwestia zadośćuczynienia, o którym mówimy, dotyczy najbliższych
członków rodzin ofiar: małżonków, dzieci, rodziców, np. rodziny
Aleksandra, którą reprezentuję, w ogóle to nie dotyczy, bo
rodzice nie żyją, a on sam nie założył rodziny. Widać więc,
jak w naturalny sposób to grono się zawęża. Prokuratura
prowadząca śledztwo ma pełen spis osób mających status
poszkodowanych wraz z danymi kontaktowymi ich pełnomocników.
Jak
Pani ocenia, mając wgląd w akta, tok śledztwa w sprawie
okoliczności katastrofy smoleńskiej?
-
Śmiem twierdzić, że szeregowi prokuratorzy, z którymi się
stykam, podążają w dobrym kierunku. Ciężko pracują i wierzę,
że jeśli nie będzie na nich żadnych nacisków, to zbadają i
wezmą pod uwagę wszystkie zaistniałe okoliczności. Gdy strona
rosyjska żądała wyłączenia pierwszych stenogramów z przesłuchań
kontrolerów, polscy prokuratorzy zapewniali, że to żądanie jest
nie do wykonania i te zeznania jak najbardziej będą brane pod
uwagę, oczywiście będą podlegały ocenie organu wydającego
rozstrzygnięcie. Co najmniej dziwne działanie wieży kontrolnej, na
podstawie akt, zdiagnozowałam już w maju. W mojej ocenie, polscy
prokuratorzy, z którymi rozmawiałam, także mieli podobne
spostrzeżenia.
Jednak
śledztwo od samego początku jest w gestii rosyjskiej, najważniejsze
dowody są w Moskwie lub - jak wrak tupolewa - w Smoleńsku. A
kierunek, w jakim ono zmierza, dobrze pokazały ostatnie dni i raport
MAK.
-
Okazało się, że przyjęliśmy nie tyle konwencję chicagowską, co
załącznik do niej. A raport przedstawiany przez szefową MAK gen.
Tatianę Anodinę w sposób butny i nieznoszący sprzeciwu jest
absolutnie nie do przyjęcia, z uwagi na jego niekompletność i
wybiórczość Polacy zostali dotknięci zarówno jego formą, jak i
treścią.
W
świat poszedł wyraźny przekaz: pijany generał wymusił na
pilotach lądownie, bo bał się zdenerwować prezydenta.
-
Ciekawe, że kiedy media zaczęły powielać informację, iż w
kabinie pilotów znajdował się także gen. Błasik, zgłosił się
do mnie jeden z dziennikarzy, mówiąc, że w kabinie miała być
jeszcze jedna osoba, właśnie minister Aleksander Szczygło. Nie
wiedziałam, jak zareagować, i nie zareagowałam. Nie chcąc
niepotrzebnie i przedwcześnie martwić rodziny, powiedziałam o tym
tylko naszej najbliższej grupie przyjaciół i postanowiliśmy nic z
tym nie robić. Jak dobrze dziś widać, okazało się to zwykłą
nieprawdą.
Długo
znała Pani Aleksandra Szczygłę?
-
Tak. Poznaliśmy się w 1996 roku w Stanach Zjednoczonych na
stypendium Uniwersytetu Georgetown, które było prowadzone we
współpracy z amerykańskim Kongresem dla przedstawicieli krajów
Europy Środkowo-Wschodniej. Odbywało się to w formie studiów
podyplomowych. Kilka uniwersytetów przyjmowało stypendystów
głównie z Węgier, Czech i właśnie z Polski. Olek dostał
stypendium w La Crosse (Uniwersytet Wisconsin) i tam się poznaliśmy.
Sama nie byłam na tym stypendium, ale w tym czasie uczyłam się w
La Crosse języka angielskiego. Od tamtego czasu trzymaliśmy się
taką niewielką paczką bliskich znajomych. Razem spędzaliśmy
sylwestry czy robiliśmy sobie wigilię przed świętami. I Olek był
w tej grupie.
Jak
go Pani zapamiętała z tamtego okresu?
-
Po katastrofie smoleńskiej tak się nawet zastanawiałam, co my o
nim wiemy. Olek nie był kimś, kto łatwo nawiązuje kontakty. Był
trochę zamknięty. Ale jak już się zaprzyjaźnił, to był w tej
przyjaźni bardzo oddany. Nieraz narzekaliśmy, że jest bardzo
zajęty i nie ma dla nas czasu. Ale każdy z nas zrozumiał, że on
całe swoje życie poświęcił jednemu celowi.
Jakiemu?
-
Krótko mówiąc - i to zgodnie przyznaliśmy, opłakując jego
śmierć w gronie tych najbliższych znajomych - Aleksander był
państwowcem. I jego celem było służenie Polsce, choć może brzmi
to górnolotnie. Ale nie założył rodziny i wszystko podporządkował
tej służbie. Wysokie funkcje państwowe traktował jako
wyróżnienie, przywilej i misję oraz zadanie, z których musi się
wywiązać. Nigdy nie czerpał żadnych korzyści ze swoich funkcji.
Jakiekolwiek układy były poza nim. Nam jako jego dobrym znajomym
nawet nie przychodziło do głowy, by prosić go o jakąś przysługę
związaną z jego pracą. Był bardzo pomocny, ale wiedzieliśmy, że
Olek ma jasne i twarde zasady. Nie był typem "brata
łaty".
Mówiła
Pani, że były między Wami różnice, ścierały się poglądy...
-
My nazywaliśmy jego poglądy radykalnymi, ale dyskutowaliśmy,
prosiliśmy nieraz, by wyjaśniał nam swoje stanowisko. Dla niego
nie było dyskusji, że jedyną drogą do praworządności w Polsce
były rządy Prawa i Sprawiedliwości. Raz nas przekonał, a innym
razem nie. Ale akceptował i szanował nasze odmienne zdania. Tę
jego lojalność, to oddanie widać również na płaszczyźnie
politycznej.
Minister
Szczygło był często charakteryzowany jako "człowiek
prezydenta".
-
Prezydent Lech Kaczyński był dla niego wzorem i przykładem do
naśladowania. Głównie widziałam to właśnie na takim poziomie
człowieka-państwowca. Bardzo mocno dostrzegałam, że idee Lecha
Kaczyńskiego były też Olka ideami. Czasami wydawało nam się to
nawet zbyt drastyczne, za wszelką cenę. A on po prostu bronił
racji swojego prezydenta, mojego zresztą też.
Gdy
się poznaliście, Aleksander Szczygło był postacią raczej mało
znaną. Żegnała go Pani już jako ministra obrony narodowej, szefa
Biura Bezpieczeństwa Narodowego...
-
I muszę powiedzieć, że przez te kilkanaście lat jego kariery
zawodowej praktycznie jako człowiek się nie zmienił. Pozostał
sobą. Zawsze podkreślał, jak wiele zawdzięcza prof. Lechowi
Kaczyńskiemu, z którym spotkał się na uniwersytecie w Gdańsku.
Ewidentnie prezydent Lech Kaczyński miał na Olka bardzo duży
wpływ.
To,
co Pani mówi, przywraca pewną symetrię. Prezydent Kaczyński przed
katastrofą był ośmieszany i lekceważony przez dziennikarzy,
prominentnych polityków z rządzącej partii. Również ludzi
prezydenta przedstawiano w podobny wykrzywiony sposób.
-
A to byli właśnie ludzie o podobnych cechach jak Olek, państwowcy
profesjonaliści. Olek - i to również podziwiałam - bardzo
profesjonalnie, obejmując nowe funkcje, z poświęceniem całego
swojego czasu przygotowywał się do swoich nowych obowiązków. Jego
profesjonalizm widać było również po wystąpieniach publicznych.
Początkowo nerwowy, czasami nawet nieskładny, a potem czuł się
już bardzo pewnie, spierając się z przeciwnikami politycznymi i
nieprzychylnymi dziennikarzami w największych mediach. Ale w mediach
też pozostawał sobą.
To
znaczy?
-
Na przykład potrafił przeprosić, gdy użył niewłaściwego słowa,
gdy pojawiło się zdenerwowanie, co przy kształcie debaty
politycznej w Polsce niekoniecznie musi być oczywistością.
Strasznie przeżywał sytuację po wypowiedzi do mediów na temat
wydarzenia z polskimi żołnierzami w Nangar Khel. Po skończonej
rozmowie, odchodząc, Olek powiedział, że żołnierze "zachowali
się jak banda durniów". Te słowa się nagrały, a materiał
upublicznił "Superwizjer" TVN. Olek zdał sobie sprawę,
że to były emocje i niepotrzebne słowa, dlatego nie bał się
przeprosić. Chociaż swoją drogą wiadomo, że to nagrane zdanie po
zakończonej już rozmowie zostało wyemitowane w określonym
celu...
Na
pewno dobrze zapamiętała Pani 10 kwietnia 2010 roku. Jaka była
Pani pierwsza reakcja na wiadomość, że rozbił się rządowy
samolot z prezydentem na pokładzie?
-
Od razu wiedziałam, że Olek zginął, bo tam był. Jeden z jego
bliskich współpracowników pracował z nim do późna w przeddzień
wylotu do Smoleńska. Według tej relacji Olek ociągał się z
wyjściem. Nawet niechętnie przyznał, że tak naprawdę to nie
chciałby lecieć. W jego odczuciu Katyń był miejscem, w którym
powinno się być tylko raz. A on był już tam wcześniej z
prezydentem Kaczyńskim.
Po
katastrofie od razu zajęła się Pani sprawami rodziny?
-
Tak. W gronie najbliższych przyjaciół byłam jedynym adwokatem. W
tym momencie poznałam rodzinę Olka, cztery siostry i brata. Ale
cała nasza grupa wzięła na siebie obowiązek utrzymania pamięci o
Olku, kontaktów z jego rodziną.
Na
początek pojawił się problem, ponieważ z warszawskiego mieszkania
ministra Szczygły zniknął jego prywatny laptop.
-
W chwili obecnej sprawa laptopa jest umorzona. Zaczęło się od
tego, że jak siostra i brat Olka wrócili z Rosji, to chcieli wejść
do jego mieszkania. Raz, że chcieli się gdzieś zatrzymać, a druga
rzecz, wiadomo, że należało sprawdzić, czy Olek jako urzędnik
państwowy wysokiego szczebla nie miał jakichś dokumentów czy
przedmiotów, które należałoby zwrócić stosownym instytucjom.
Oczywiście nikt nie miał kluczy do tego mieszkania.
A
trzeba je było otworzyć.
-
We wtorek albo w środę po katastrofie grupa przyjaciół na wyraźną
prośbę rodziny postanowiła wezwać ślusarza. O tym, że tego
dnia, o tym czasie, będzie wejście do mieszkania Olka, została
powiadomiona policja oraz wojskowa prokuratura. I przy otwarciu byli
obecni prokurator oraz policjant. Najbliższy przyjaciel Olka tutaj,
w Warszawie, który często bywał u niego w mieszkaniu, stwierdził,
że nie ma laptopa. A doskonale wiedział, gdzie zawsze ten laptop
stał. W salonie, który jest takim otwartym pomieszczeniem, na stole
została tylko ładowarka i kable.
Co
było dalej?
-
Zaczęliśmy wydzwaniać i próbowaliśmy ustalić, co się z tym
komputerem mogło stać. Wszyscy z jego współpracowników
podkreślali, że nie zabrał go ze sobą. Potwierdził to kierowca,
który 10 kwietnia zawiózł Olka na lotnisko. Postanowiliśmy, że
zanim podejmiemy oficjalne kroki, to jeszcze raz dokładnie
sprawdzimy mieszkanie, szafy, walizki i zakamarki, które wcześniej
mogły nam umknąć. Gdy byliśmy pewni, złożyliśmy zawiadomienie
o możliwości popełnienia przestępstwa. Pani prokurator
przesłuchała tylko siostrę Olka, która składała zawiadomienie.
Nie uznała za celowe przesłuchać innych osób z protokołu wejścia
do mieszkania. Głównie przyjaciela Olka, który często u niego
bywał i stwierdził brak laptopa. I postępowanie na etapie
prokuratury rejonowej zostało umorzone. Złożyliśmy zażalenie na
to postanowienie prokuratury, ale sąd rejonowy, który je
rozpatrywał, tego zażalenia nie uwzględnił.
Sprawdzała
Pani, czy może służby specjalne nie zajęły laptopa ministra
Szczygły?
-
Pierwszą czynnością, jaką podjęłam, było skierowanie
oficjalnego zapytania w tej sprawie do Agencji Bezpieczeństwa
Wewnętrznego. Kilka dni po pogrzebie pojawiły się artykuły na ten
temat, prof. Jadwiga Staniszkis pisała o wejściach do mieszkań,
pokoi sejmowych zajmowanych przez osoby, które zginęły w
katastrofie. Pomyślałam, że być może ABW weszła także do
mieszkania Olka. Pojawiały się także inne informacje, że ABW
wchodziła np. do hotelu sejmowego i zabezpieczała materiał
porównawczy potrzebny do identyfikacji ofiar. Dlatego postanowiłam
zapytać o laptop. Dostałam odpowiedź, że ta służba do
mieszkania Olka nie wchodziła i laptopa w żaden sposób na pewno
nie zabezpieczyła. Nasze zawiadomienie zostało odrzucone, podobnie
jak zażalenie, a laptopa jak nie było, tak nie ma.
Dziękuję
za rozmowę.