Co miałem zrobić - wysłać GROM, żeby opanował MAK?
Nasz Dziennik, 2011-01-19
Z
płk. dr. Edmundem Klichem, przewodniczącym Państwowej Komisji
Badania Wypadków Lotniczych, akredytowanym przedstawicielem Polski
przy MAK, rozmawia Piotr Falkowski
Zacznijmy
od początku. Jak dla Pana zaczęła się ta historia? Przecież lot
był wojskowy, a Pan kieruje komisją cywilną.
-
Nie ode mnie to zależało, że zostałem zaangażowany w to
wszystko. Nie powiedziałbym, że ja się sam zaangażowałem. Nawet
gdybym sam wtedy nie przyjechał do Warszawy, to już mnie ścigał
minister Cezary Grabarczyk. Może jakbym się spóźnił albo
zachorował. Ale ja nie jestem człowiekiem, który ucieka od
odpowiedzialności i od zadań.
A
kto Panu zlecił to zadanie. Morozow?
-
On rzeczywiście zadzwonił pierwszy. Pokażę dlaczego. Każda
komisja na świecie ma taką teczkę. Tu są telefony naszych
odpowiedników w innych krajach. Proszę zobaczyć: Bahamy,
Barbados... Jest napisane, z kim mam się kontaktować, jeżeli ich
samolot się u nas rozbije. I taką teczkę ma Morozow z MAK. Tam
przy haśle "Polska" jest nasz telefon alarmowy. Mam go
przy sobie ja albo mój zastępca, więc Morozow zadzwonił i
zawiadomił o katastrofie.
Ale
w Smoleńsku rozpoczęła już prace komisja wojskowa?
-
Nie, ja byłem pierwszy. Przyleciałem pierwszym samolotem, na
polecenie ministra Grabarczyka. Był ze mną Waldemar Targalski z
komisji, którą kieruję. Próbowałem też ściągnąć Bogdana
Fydrycha, który doleciał później. Lecieli z nami komendanci
Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej, Instytutu Technicznego Wojsk
Lotniczych, szef Żandarmerii Wojskowej, prokuratorzy i inni. Długo
trwały różne procedury. W końcu nas zawieźli na miejsce wypadku.
Było już ciemno. Podeszli do mnie Tatiana Anodina z Aleksiejem
Morozowem. W ogóle nie wiedziałem, kto to taki ta Anodina. A
Morozowa przypomniałem sobie z pewnej konferencji ICAO w Montrealu.
Oni mnie wtedy zaprowadzili na miejsce katastrofy i pokazali
rejestratory.
Słyszał
Pan wcześniej o MAK?
-
Nie. Myśmy akurat nigdy nie współpracowali. Tylko wtedy w
Montrealu ten MAK się jakoś przewijał, ale ja nie miałem pojęcia,
co to za instytucja. Dopiero potem sprawdzałem, dlaczego on był tak
aktywny. Okazuje się, że Karaiby też chciały utworzyć taką
wspólną organizację do badania wypadków lotniczych, bo to są za
małe państewka, żeby same sobie z tym poradzić. Oni razem bardzo
mocno optowali za tym, żeby uwzględnić organizacje regionalne
badające wypadek w aneksie 13.
Co
się stało później?
-
Wyznaczyłem Targalskiego i jeszcze jedną osobę, żeby polecieli z
rejestratorami do Moskwy. Ktoś musiał to opanować. Gorzej by było,
gdyby nikt nie poleciał. To było więc najpilniejsze. Następnego
dnia przyleciał płk Mirosław Grochowski, szef Inspektoratu MON ds.
Bezpieczeństwa Lotów, z ekipą około dwudziestu ludzi. Ja mu od
razu oddałem kierowanie. I oni zaczęli działać. Zaproponowałem
swoją pomoc jako na przykład jego zastępca, ale gotowy byłem też
wrócić do Polski. Tak to trwało jeden dzień. Oni nie mieli
tłumacza, ale za to sporo sprzętu. Wreszcie 12 kwietnia odbyło się
zebranie z udziałem rosyjskiego generała jako przewodniczącego
komisji po ich stronie, Morozowa jako jego zastępcy oraz
Grochowskiego jako przewodniczącego naszej komisji i mnie jako
zastępcy.
Skoro
szefem był generał, to nie MAK miał się tym zajmować?
-
Tak, ale oni wzięli aneks 13 do konwencji chicagowskiej. Grochowski
zażądał siedmiu akredytowanych przedstawicieli. A załącznik 13
nie przewiduje aż tylu. Wtedy powiedziałem, że załącznik nie
przewiduje też badania przez komisję z generałem na czele, tylko
powinien to robić organ cywilny. A potem była słynna konferencja
Władimira Putina, w której uczestniczyliśmy z Morozowem połączeni
ze Smoleńska. Na tej konferencji, przed którą konsultowałem się
z ministrem Grabarczykiem, Anodina ogłosiła działanie według
aneksu 13. Morozow dał mi do zrozumienia, że zostanę wyznaczony na
akredytowanego.
I
Pan to tak przyjął?
-
Tak to przyjąłem.
Ale
skąd w ogóle pomysł stosow ania konwencji chicagowskiej?
-
Konwencja nie przewiduje badania lotów państwowych. Ale nie było
żadnych innych przepisów szczegółowych. W tym porozumieniu z 1993
r. [w sprawie ruchu samolotów wojskowych i wspólnego wyjaśniania
katastrof] nie ma żadnych procedur badawczych. Mielibyśmy dwóch
przewodniczących. Co z tego, że przedstawiciel Polski byłby
współprzewodniczącym, jeśliby go nie zapraszano na narady, nie
przekazywano dokumentów? To byłby papierowy przewodniczący. Z
punktu widzenia medialnego to może i lepiej, ale efektów
praktycznych nie byłoby żadnych. Co zrobić, jak druga strona nie
chce? Wysłać GROM, żeby opanował MAK? Nie wiem, kto podjął
decyzję w tej sprawie.
Jak
Pan został akredytowanym?
-
Po tej konferencji spotkałem się z wojskowymi. Pomagałem im się
zapoznać z aneksem 13, który znam dobrze. W końcu 15 kwietnia
dostałem pełnomocnictwo od ministra Bogdana Klicha i listę 24
polskich przedstawicieli, na której byłem pierwszy. Rosjanie
przekazali mi więc pismo, w którym określili, że mnie uznali za
"akredytowanego", a pozostałych za doradców. Pismo
zostało natychmiast przekazane do Polski.
Jak
Pan podsumowuje dziewięć miesięcy pracy w Moskwie?
-
Teraz już nie jestem akredytowanym, bo nie mam przy czym. Mam do
przekazania społeczeństwu całą historię pobytu w Rosji. Tego nie
da się przedstawić w ciągu 15 minut w telewizji czy nawet w
wywiadzie do gazety. Spisałem dzień po dniu, co robiłem, z kim
rozmawiałem, jakie przeżywałem napięcia, jaką miałem pomoc albo
nie miałem. Jaka była atmosfera, bo nieraz dochodziło do sytuacji
stresujących na przykład z polskimi doradcami wojskowymi.
Dlaczego
źle się Pan rozumiał z doradcami wojskowymi?
-
Mieliśmy przez pewien okres trochę inne zdanie co do koncepcji
działania. Bo to była trochę sprawa polityki, umiejętności
rozmawiania, tak żeby otrzymać dowody. Już o tym mówiłem, że
były ze strony wojskowej naciski, żeby jak najwięcej winy zrzucić
na Rosjan, a wybronić pilotów. A gdyby Rosjanie odczuli wcześniej,
że jest taka tendencja, to mogliby nam zablokować jeszcze więcej
materiałów, niż w rzeczywistości zablokowali. Moglibyśmy nawet
tych nagrań nie dostać.
Chodziło
Panu o to, by nie zrazić ludzi z MAK?
-
Traktowali nas bardzo dobrze, bardzo pozytywnie. Nawet na niektórych
spotkaniach Anodina mnie tak chwaliła, że to aż moje podejrzenia
wzbudziło. Kiedy mówiła, że jestem znanym ekspertem
międzynarodowym, to się w duchu śmiałem, bo nikim takim nie
jestem. Wcześniej byłem znany tylko w środowisku lotniczym w
Polsce. Napisałem książkę o bezpieczeństwie lotów, robiłem
doktorat na ten temat, badałem wypadki w lotnictwie cywilnym i
wojskowym, od prawie ośmiu lat jestem w cywilnej komisji [badania
wypadków lotniczych], z czego pięć lat jako przewodniczący. Tak
więc środowisko mnie zna. Ale trudno mówić o jakiejś sławie
międzynarodowej. To była przesada i nadmierna kurtuazja. To mi dało
dużo do myślenia. Nie lubię ludzi, którzy są zbyt uprzejmi.
Staram się mieć do nich dystans, bo pewnie mają jakiś interes. Ja
wolę robić wszystko w oparciu o prawdę. Może niektórzy nawet
mnie uważają za takiego sztywniaka.
Byli
tak uprzejmi, że nie uczestniczył Pan we wszystkich naradach, w
oblocie lotniska?
-
To były ewidentne naruszenia. Co innego rozmowy kurtuazyjne, a co
innego realia. A realia są takie, że nam jednak obcinano te
informacje. Ale co mogłem zrobić? Nie było innego wyjścia, jak
działać do końca i próbować jak najwięcej wyciągnąć. I
monitować pismami. Ile ja do nich wysłałem pism! Powoływałem się
na załącznik trzynasty. Pierwszy protest bardzo zdecydowany
złożyłem, gdy 18 czerwca zaprezentowano nam wyniki oblotu. Tego,
do którego nas nie dopuszczono. Miałem nadzieję, że dadzą nam
chociaż rzetelną dokumentację. To byśmy mieli to, co chcieliśmy.
A oni próbowali nas tu ograć. Wtedy się bardzo zdenerwowałem. Bo
takie nam wciskali informacje... Mówili tak, jakbyśmy nie byli
specjalistami. Ostro zaprotestowałem. Powiedziałem, że nie życzę
sobie takiego niepoważnego traktowania i w ogóle nie przyjmuję do
wiadomości tego, co nam pokazali.
I
nic?
-
Oni nie reagują spontanicznie. Zakończyły się spotkania i
wszystko. Potem, po drugim czy trzecim liście do Anodiny, dostałem
pismo na granicy obrazy. Zarzucano mi, że moje działania są
nieuzasadnione, opóźniają badanie i powodują, że "międzynarodowa
społeczność nie dowie się w odpowiednim czasie o przyczynach
wypadku". To było niegrzeczne. Widziałem więc, że wtedy byli
mocno zdenerwowani. Wówczas wypunktowałem im tę "wieżę",
właściwie budę, do kierowania ruchem. Sam budynek akurat nie miał
znaczenia, raczej chodzi o ludzi i sprzęt. Z tym że na współczesnym
lotnisku cywilnym trudno coś takiego sobie wyobrazić. Zimą nikt by
tam nie wytrzymał.
Pan
nie zna podobno rosyjskiego?
-
No nie tak jak angielski. Dużo rozumiem, ale w mówieniu nie jestem
sprawny. Nie byłem nigdy talentem językowym. Raczej wolałem
matematykę, logiczne myślenie. Dlatego dobrze mi się bada wypadki,
bo to trochę przypomina rozwiązywanie zadań tekstowych. A w
Moskwie mieliśmy dobrą opiekę. Wożono nas z hotelu do MAK
samochodem. Początkowo wysadzali przed MAK, a od pewnego momentu
wjeżdżaliśmy do środka, bo nas dziennikarze atakowali. Ja jestem
otwarty na media, ale z drugiej strony nie chciałem robić jakiegoś
szumu. Dzięki temu Rosjanie nigdy mi nie zarzucili, że ja mówiłem
cokolwiek ponad to, co mogłem powiedzieć. Ogólnie atmosfera była
dobra. Mieliśmy wszystko, co potrzebne do pracy, pomieszczenia,
telefony itd.
Ten
MAK jest "międzypaństwowy", a mówi Pan tylko o
Rosjanach...
-
Bo tak jest. Jak zdarzy się wypadek w którymś z pozostałych
państw, to przylatują stamtąd specjaliści. I takich kilka razy
widziałem. Ale Komitet składa się z samych Rosjan. Nawet pytałem
o to Morozowa [wiceprzewodniczącego, szefa Komisji Technicznej]. To
jest potężna instytucja. Dwa budynki, ogromne piwnice - kazamaty.
Nigdy nie widziałem wszystkich pomieszczeń. Sama Komisja badająca
katastrofę nie była liczna, ale na jej rzecz pracowało wielu
specjalistów.
Jak
owi liczni specjaliści odnosili się do sprawy badania?
-
Trudno powiedzieć. Niczego szczególnego nie zauważyłem. Problem
był tylko z dostępem do informacji. Ale to załatwiano zawsze
bardzo elegancko. "Dostaniecie później, uzupełnimy w
raporcie" - mówili. Nie było zatargów.
Nie
miał Pan tam, w Moskwie, poczucia, że jest manipulowany, że
stworzono fałszywą rzeczywistość, za którą kryje się coś
zupełnie innego?
-
Nie. Liczyłem do końca na to, że oni tę wieżę, czyli pracę
kontrolerów, przeanalizują. Z punktu widzenia odbioru społecznego
byłoby to korzystne i dla Rosjan, i dla nas. Jeżeli można byłoby
przypisać choć jedną przyczynę Rosjanom, to byłoby to tylko to,
że za późno padła komenda "Horyzont". Ale absolutnie
nie podejrzewam, aby to było celowe. Moim zdaniem, to była sprawa
sprzętu. Natomiast odczułem różnicę pomiędzy pracą w Smoleńsku
i w Moskwie. W Smoleńsku mieliśmy trudne warunki lokalowe. W ośmiu
byliśmy w małym pokoju. Oni też się tak gnieździli. Ale za to
tam miałem bezpośredni dostęp do Rosjan. Mogłem wejść do
gabinetu Morozowa, kiedy chciałem. W Moskwie to się zmieniło. Oni
mieli jakieś swoje narady, na które nas nie zapraszano. W Smoleńsku
współpraca była dużo lepsza. Tam nie było polityki. Polityka
zaczęła się w Moskwie. Zaczęło się zwlekanie. "Poczekaj,
odpowiem ci później". Nie było już też prostego
jednoosobowego kierowania jak w Smoleńsku.
Jak
Pan sądzi, dlaczego Rosjanie ograniczali dostęp do dokumentów.
Przecież powinno im zależeć na dobrej opinii. Czy oni coś
ukrywają?
-
Na pewno były duże opory ze strony rosyjskich wojskowych. Myślę,
że jeśliby to zależało od Morozowa, dostalibyśmy więcej.
MAK
zarzuca się brak bezstronności. W jego składzie jest na przykład
pracownik zakładów, które remontowały tupolewa. Jak wiemy, w Unii
Europejskiej zakazane jest takie łączenie funkcji. A to dotyczy
całej działalności MAK.
-
Tak, sama struktura i zakres działania MAK nie są zgodne ze
standardami zalecanymi przez ICAO, bo najpierw certyfikuje, a potem
bada przyczyny ewentualnych incydentów. Ja się z tym nie zetknąłem,
bo oni nas w te wewnętrzne swoje sprawy nie wprowadzali. Ale akurat
lotniska w Smoleńsku, jako wojskowego, MAK nie certyfikował.
Ale
zakłady remontowe w Samarze - tak.
-
Tak, zgadza się. To może być problem. Ale w tym przypadku ja nie
mam ani krzty podejrzeń, że wystąpił jakiś problem techniczny.
To można szybko wyczytać. Zresztą wiem z prawie
czterdziestoletniego doświadczenia w wojsku, a teraz już siedmiu
lat w cywilu, że jeśli załoga ma problemy techniczne, to są na
ten temat rozmowy w kabinie. Jeśli nawet nie podają tego od razu na
zewnątrz, bo są nad obcym terytorium, to jest zapis z kabiny. Poza
tym byłby ślad w rejestratorze i czegoś by się doszukano.
Jak
MAK odtworzył ostatnie minuty krytycznego lotu? Jaki przyjęto model
matematyczny. Zna Pan te obliczenia?
-
Nas do tego nie dopuszczono. To było naruszenie, które opisaliśmy
w "Uwagach". Z tych obliczeń niczego, poza tym, co jest
napisane w raporcie, nam nie pokazano.
Ma
Pan własne?
-
Mam własne odwzorowanie ostatniej fazy lotu. Przede wszystkim przy
okazji pracy nad książką na ten temat. Książkę o
bezpieczeństwie lotów napisałem jeszcze przed 10 kwietnia. I
chciałbym ją uzupełnić o pewne aspekty badania wypadków
lotniczych z uwzględnieniem badań katastrofy smoleńskiej.
I
co z tego wynika?
-
Według nowych danych ze stenogramów na wysokości 100 metrów nad
terenem padła komenda "Odchodzimy". To nowa rzecz, bo to
odczytano w Polsce.
Z
tego wynika, że zapadła decyzja o odejściu na wysokość decyzji,
tak jak powinno być.
-
Właśnie. Ale co się stało dalej? Przypomnijmy, że wcześniej
umówili się, że "lądujemy w automacie". Czyli musieli
wcisnąć przycisk "odejście" ["uchod"]. Nie
wiadomo, czy tak się stało. Nie do końca wiemy, czy naciśnięcie
tego przycisku zostaje utrwalone w rejestratorze. Jeśli jednak
nacisnęli i nic się nie działo, to mogli od razu przez pewien czas
nie zareagować i tak stracili cenne sekundy, aż było już za
późno. Stało się tak - moim zdaniem - dlatego, że ten automat
działa tylko razem z ILS, którego nie było. Sprawdzaliśmy to na
lotnisku Szeremietiewo w czasie lotów na symulatorze.
Ale
to rozbija teorię o nacisku i lądowaniu za wszelką cenę.
-
Tak, to świadczy na ich korzyść. Nie byli samobójcami. Podjęli
decyzję na właściwej wysokości. Ale mieli braki w przygotowaniu
teoretycznym. Nie trenowali na symulatorze, nie mogli trenować
lądowania na lotnisku wojskowym bez ILS.
Ale
ci piloci mieli najwyższe kwalifikacje i doświadczenie w całym
pułku. Przeszli wszelkie możliwe szkolenia i mieli odpowiednie
uprawnienia.
-
No to widać, jacy byli ci najlepsi.
Tak
źle jest w polskim lotnictwie wojskowym?
-
Oczywiście. Ja to mówiłem od kilku miesięcy. Szczególnie dotyczy
to wielomiejscowych statków powietrznych.
Pan
był w tym lotnictwie 40 lat. Gdy był Pan instruktorem, też było
źle?
-
Już było źle. Po katastrofie Su-22 13 czerwca 2001 r. w czasie
badania stwierdziliśmy błędy w zarządzaniu ryzykiem i brak
współpracy w załodze. Potem CASA, Bryza, Mi-24. Wcześniej było
więcej wypadków na samolotach jednomiejscowych. A teraz same
wielomiejscowe.
Mam
wrażenie, że nie lubi Pan wojska i żołnierzy?
-
Nie, to oni mnie nie lubią. Mam konkretne postulaty usprawniające.
Chciałem, żeby badaniem wypadków w wojsku zajmowała się komisja
niezależna od ministra obrony narodowej.
Przejdźmy
do polskich uwag. Wiele miejsca poświęcają wątpliwościom
odnośnie do działania radiolokatora.
-
W radiolokatorze są trzy radary. RSP-6M2 tak naprawdę nie mierzy
wysokości, jest tylko zobrazowana ścieżka. Żeby z niego
efektywnie korzystać, musi być spełniony jeden warunek: pilot musi
podawać wysokość, dzięki której operator weryfikuje
nieprecyzyjny odczyt radaru. Nazywa się to potwierdzaniem
wysokością. My też lataliśmy w tym systemie. Tak jak jest w Rosji
i było w PRL, to gdybym dwa razy nie potwierdził komend kierownika
systemu lądowania wysokością, to kontroler by mi zakazał dalszego
zniżania. Tu tej reakcji nie było. Samolot powinien podawać
wysokość, a kontroler tego wymagać. Były niedociągnięcia po
obydwu stronach.
Tak
samo nie kwitował też rosyjski Ił-76.
-
On częściowo potwierdzał wysokością.
Nasz
tupolew wyraźnie zszedł ze strefy dopuszczalnych odchyleń, a
kierownik strefy lądowania, obsługujący radiolokator, nie
zareagował. Powtarzał tylko swoje: "na ścieżce i kursie".
-
Na kursie byli. Wiadomo, że przeszła iskra z anteny bliższej
radiolatarni. Musiał więc być najdalej trzy metry od niej. To
oznacza odchylenie w bok najwyżej 20 metrów. Tak mógł spokojnie
wylądować, nie na środku, ale z lewej strony pasa. Ale jeśli
chodzi o ścieżkę, to jest to dyskutowane przez specjalistów.
Rzeczywiście często był poza nią. Ten problem powinien być
szczegółowo wyjaśniony. Czy to wynikało z tych parametrów
techniczno-taktycznych sprzętu. Major Wiktor Ryżenko zeznał, że
podał komendę "Horyzont", gdy przestał widzieć samolot
na radarze. To mogło być wtedy, gdy znalazł się tak nisko, że
wszedł w obszar zakłóceń spowodowanych terenem. Trzeba by znać
jego procedurę działania, czyli instrukcję dla stanowiska pracy.
Tego nam nie dali. Następnie mieć szczegółowe dane radaru, jak on
działa. Najlepiej nagranie z tego krytycznego lotu, na taśmie,
której podobno nie ma.
Wierzy
Pan, że na kasecie, której Rosjanie nie chcą nam pokazać, nie ma
nagrania?
-
Mam wątpliwości. Trzeba by również przeanalizować pracę tego
kontrolera, na przykład z poprzednich nagrań, jeśli takie są. Z
tym że on pracował z RSP na tym lotnisku pierwszy raz, a ma ono
swoją specyfikę spowodowaną przeszkodami terenowymi. Do tego
wszystkiego nie mamy dostępu. Nawiasem mówiąc, zeznania Ryżenki
są bardziej spójne i rzetelne niż kierownika lotów Pawła
Plusnina, u którego była masa sprzeczności. Na przykład taka, że
twierdził, iż nie znał statusu lotu "A" i że jest to
lot "osoboważny". A mamy nagranie, gdy sam to mówi.
A
pułkownik Krasnokutski? Jaka była jego rola?
-
On jest byłym dowódcą tego pułku, który był w Smoleńsku.
Nikołaj Krasnokutski był takim jakby szefem, który miał
zabezpieczać ten przylot. Był de facto dowódcą, czuł się
odpowiedzialny za to. Rozmawiał z Moskwą, mówił do kogoś:
"towarzyszu generale". Gdy Ił-76 bardzo niebezpiecznie
odszedł, prawie zawadzając skrzydłem o ziemię, to padła z jego
ust wiązanka przekleństw. Potem to komentował: "Trzeba
Polakom powiedzieć. Jaki dla nich, k..., wylot". Także zwrócił
się przez radio do naszej załogi z zapytaniem, czy po wykonaniu
próbnego zajścia wystarczy paliwa na odlot na lotnisko zapasowe. Od
razu powiem, że nie miał prawa prowadzić korespondencji radiowej.
To było złamanie przepisów. Widać jednak, że oni nie chcieli go
sprowadzać - mieli wyobraźnię. "Ale to jest decyzja
międzynarodowego numer jeden" - padło w rozmowach
telefonicznych na wieży. Nie wiadomo, jak to rozumieć. Ponoć
minister transportu Rosji Igor Lewitin wypowiedział się na ten
temat z sugestią, że chodzi o naszego prezydenta, ale to nie jest
wcale jasne. Tam sytuacja była jeszcze bardziej stresująca niż w
samolocie i powinni tak samo zrobić analizy, powołać grupę
ekspertów, psychologów, oceniać, kto, co, jak chciał. Jak zostaną
przez komisję ministra Jerzego Millera opublikowane te rozmowy, to
będzie ciekawe. Naprawdę.
Czego
ciekawego możemy się dowiedzieć od mjr. Frołowa, dowódcy Iła-76,
który po dwóch próbach ostatecznie odleciał gdzie indziej?
-
Przesłuchiwaliśmy go, ale krótko, i nie było możliwości
kontynuowania. Chętnie zapytałbym go o to, co znaczyły różne
słowa w jego korespondencji z wieżą. To byłby ciekawy materiał
porównawczy z naszym Tu-154M. Ale spodziewam się, że on by szedł
w zaparte. Mówił, że wszystko było bezpieczne i koniec. A prawda
jest taka, że już w czasie lądowania Jaka-40 pogoda była poniżej
minimum i załogi nie powinny lądować. W tym Rosjanie mijają się
z prawdą.
Kontrolerzy
Plusnin i Ryżenko zeznali, że nie poddali się kontroli lekarskiej,
gdyż punkt medyczny był zamknięty. Tymczasem są zapisy w
książkach, że na tej kontroli byli.
-
Ja właśnie byłem od zadawania Rosjanom trudnych pytań. I je
zadawałem. Dla mnie w ogóle te dokumenty nie są wiarygodne. Ja
musiałbym być przy ich kserowaniu, zobaczyć oryginał ze starymi
zapisami, pieczęciami, sfatygowany. Natomiast tysiące stron kopii
lub wydruków nie mają żadnej wartości. Tym bardziej gdy dostajemy
je po dwóch miesiącach od wniosku. W raporcie jest zresztą wiele
błędów oczywistych.
Jak
Pan ocenia fakt szczególnego zainteresowania osobą generała
Andrzeja Błasika? Zamieszczono analizę jego obrażeń, łącznie z
opisem odbytnicy... Czy widział Pan podobne ekspertyzy dotyczące
innych pasażerów?
-
Po pierwsze, ja protestowałem pisemnie przeciwko robieniu podobnych
rzeczy. Opisywanie jakichś rozbryzgów mózgu... To czyta potem
rodzina. Ja takich rzeczy zawsze unikam. Co innego ślady na rękach,
które dokumentują sposób działania. Co naciskali, jak próbowali
wyprowadzić itd. To jest zasadne. Natomiast takie drastyczne
elementy powinno się pominąć. Takie jest nawet zalecenie ICAO. To,
co zrobili Rosjanie, kiedy puścili to nagranie, ten krzyk, to także
bardzo niedobrze. Pokazywanie światu, jak człowiek umiera, było
niemoralne. A te badania generała Błasika oczywiście służyły
temu, żeby udowodnić, że był w kabinie i że nie był przypięty
pasami. Nam to także przedstawiano w szczegółach na podstawie
obrażeń ciała.
Może
chcieli też udowodnić, że siedział za sterami?
-
Może próbowali. Jak znaleziono całą załogę w swoich fotelach,
to zostało to wykluczone.
Uważa
Pan, że strona polska i Pan osobiście popełnili jakieś błędy w
tym dochodzeniu?
-
Mówię o sobie. Mogę powiedzieć, że zrobiłbym tak samo. Wszystko
krok po kroku. I nie widzę teraz, z perspektywy, że mógłbym coś
zrobić lepiej. Chociaż kosztowało mnie to wiele zdrowia. W
Smoleńsku spałem po dwie-trzy godziny. Wstawałem rano o trzeciej i
notowałem cały poprzedni dzień. Ja muszę kiedyś zdać
sprawozdanie społeczeństwu. Tylko ja to mogę zrobić. Dobrze
zabezpieczyłem cały ten materiał. Od początku miałem świadomość
wagi problemu.
Nie
było Pana w środę na konferencji MAK...
-
Nikt mnie nie zaprosił. A chętnie bym poszedł.
Przytakiwałby
Pan Anodinie i Morozowowi?
-
Właśnie nie. Ja po ich wystąpieniach powiedziałbym o swoich
uwagach. Dobrze bym się przygotował. I w świat poszłaby opinia
strony polskiej. Według mnie, oni się tego bali i dlatego mnie nie
zaprosili. Znali moje zdecydowanie. Widziałem ich miny, nawet u
tłumaczki, kiedy przekazałem pewne uwagi, już pod koniec. Wtedy
już atmosfera była sztywna. Bo im wytknąłem braki w badaniu.
Dziękuję za rozmowę.