Nec plus ultra 17

Rozdział 17.


Przez kilka dni Jane męczyły wyrzuty sumienia z powodu bezczelności w stosunku do Malfoya, a do tego niepokoiło ją, czy się z czymś nie wygadała. Jednak czas mijał, a on jakoś nie spieszył się z kontratakiem. Ponadto zniknęło uczucie nieustannego napięcia i podwyższonej uwagi w stosunku do jej skromnej osoby. Wyglądało na to, że Jane dożywotnio zyskała status ślizgońskiego ducha, co bardzo jej odpowiadało. Aby zachować status quo, starała się jak najmniej drażnić „kolegów” z domu: po zajęciach szła do biblioteki, potem – do skrzydła szpitalnego, gdzie starała się jak najszybciej wypełniać swoje obowiązki, aby wrócić do lochów jeszcze przed ciszą nocną. Kontakty z nowymi przyjaciółmi praktycznie ustały, gdyż pogoda przepędziła towarzystwo do wspólnych pokoi, a na zajęciach widywała się tylko z Alicją. Czasem do biblioteki zaglądali Fab i Andromeda, lecz najczęściej Jane samotnie siedziała w swoim ulubionym kącie, ukryta przed ludźmi za półką z bestiariuszami.

A on na pewno tu przyjdzie? - rozległ się głośny szept gdzieś całkiem blisko, za rzędem grubych ksiąg.

Nigdzie indziej nie pójdzie, Siri, bądź spokojny! – padła równie cicha odpowiedź. - Dokąd jeszcze można pójść z taką stertą ksiąg?

Czyżby on już je wszystkie przeczytał?

Szpanuje – rzucił pogardliwie właściciel głosu numer dwa. - Myśli, że z książką pod pachą wygląda mądrzej.

Obaj zachichotali, jakby żart był nie wiadomo jak śmieszny. Jane, korzystając z okazji, delikatnie wyjęła z półki grubą książkę i spojrzała w utworzone „okienko”. Nikogo nie zobaczyła, choć prychanie i głośne szepty rozlegały się w odległości wyciągniętej ręki od niej. Nie, żeby potrzebowała jakichś dodatkowych dowodów na to, kto to może być. A także – na kogo konkretnie się tu zaczaili.

Szzzzz, to on. Siri, bądź ciszej!

Jane wyszkolonym wzrokiem dostrzegła ledwie widoczne drżenie powietrza w tym miejscu, gdzie pod peleryną-niewidką ukrywali się obaj Huncwoci i gdzie kierował się niczego niepodejrzewający Snape, uginający się pod ciężarem wielkiej sterty książek. Gryfoni zdjęli z siebie płaszcz i pojawili się wprost za jego plecami. Jane nie zdążyła się wtrącić, gdy James warknął mu wprost do ucha:

Smarkerusie!

Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania. Snape dosłownie podskoczył z wrażenia i stracił równowagę. Ciągnięty przez spory ciężar, zrobił kilka kroków, próbując utrzymać książki, lecz było tylko gorzej. Cała sterta rozsypała się po podłodze, a na wierzch upadł nieszczęsny Ślizgon.

Och, jakiż jesteś niezgrabny! - wykrzyknął z udawanym smutkiem James, niby przypadkiem następując Severusowi na szatę. - Widzisz, Siri, co to jest ciężar wiedzy? Nie każdy go uniesie!

W wielkiej mądrości jest wiele smutku – poparł go uroczystym głosem Syriusz. - Zrobiło ci się smutno, Smarkerusie? Przeuczyłeś się?

Niezłe wykształcenie otrzymują dziedzice w czystokrwistych rodzinach – zauważyła po raz kolejny Jane. - Gdyby jeszcze ktoś zatroszczył się o ich wychowanie...”

Snape wyrwał swoją szatę spod buta Jamesa i podniósł się, podejrzliwie rozglądając wokół.

Czego ode mnie chcecie? - spróbował się odciąć, lecz wyszło to dość żałośnie i wcale nie groźnie. Chłopiec zapomniał nawet wyjąć swojej różdżki, podczas gdy obaj Huncwoci swoje mieli już w rękach.

Pomóc chcemy, Smarkerusku – odpowiedział dobrodusznie James. - Po przyjacielsku. Choć ty tego słowa na pewno nie znasz... No, Siri, pokażemy Smarkerusowi, czym jest przyjacielska pomoc? Sam nie da rady tego wszystkiego zebrać – trącił najbliższą książkę noskiem buta – aż do końca roku. Vingardium leviosa! - Ciężkie tomisko uniosło się nad ich głowy, lecz już po sekundzie James opuścił różdżkę i książka upadła na podłogę, wzniecając tumany kurzu.

Zbieraj! - ryknął nieoczekiwanie, aż Snape znów drgnął i instynktownie skulił się, wciskając głowę między ramiona. Identycznie zachowywał się Harry, gdy ktoś przy nim krzyczał. Dokładnie tak samo robią wszystkie dzieci, które osobiście zetknęły się z przemocą. - To własność szkoły, Smarkerusie, trzeba o nią dbać... Pani Pince będzie niezadowolona.

A właśnie, gdzie ona jest?” - Jane wciąż jeszcze zastanawiała się, czy powinna się wmieszać, czy też poczekać, aż w bibliotece pojawi się ktokolwiek, kto ma możliwość odejmowania punktów. Tymczasem Huncwoci bawili się, lewitując książkę tak, żeby Ślizgon mógł jej dotknąć tylko koniuszkami palców. Stara dobra zabawa w głupiego jasia w wersji magicznej. Jane poczuła, jak wewnątrz niej budzi się ta sama kudłata dziewczynka-kujon, która praktycznie całą szkołę podstawową skakała tak za podręcznikami. W momencie, gdy wyszła zza półki, Snape pojął, że miotanie się od jednego chichoczącego Gryfona do drugiego nic nie da i z zimną wściekłością rzucił się na Jamesa, celując mu pięścią w twarz. Atak był dość nieoczekiwany i nawet mógłby uwieńczyć się sukcesem, gdyby była to uczciwa walka jeden na jednego. Lecz Syriusz natychmiast rzucił się na pomoc przyjacielowi i cała trójka tarzała się po podłodze wśród rozrzuconych ksiąg, na ślepo zadając ciosy.

Potter, Snape, Black! - warknęła Jane. Dowódcze nutki w jej głosie absolutnie nie osłabły mimo miesięcy nieużywania. - Natychmiast wstać!

Rozczochrani chłopcy, ciężko dysząc, posłusznie stanęli przed nią w szeregu.

Proszę mi powiedzieć, co się tu dzieje? - zapytała groźnym tonem, krzyżując ręce za plecami i lekko pochylając się do przodu. Huncwoci w milczeniu spojrzeli po sobie, a ich przeciwnik stał, nie podnosząc głowy. - Aha, więc to tak wygląda ta słynna gryfońska odwaga! We dwójkę napadacie na jednego, od tyłu, bez uprzedzenia... Profesor McGonagall bez wątpienia byłaby z was teraz dumna.

James i Syriusz jak i wcześniej jedynie sapali ze złością, lecz tym razem przynajmniej zaczerwieniły się im uszy. „Jeszcze jest nadzieja” – Jane z zadowoleniem skonstatowała dla samej siebie. Zresztą, jaka to różnica, skoro ona świetnie wiedziała, czym w przyszłości skończy się szkolna wrogość tej trójki? I żadne wykłady o etyce i moralności nie mogły zmienić przyszłości, a jeśliby zmieniły – byłaby to katastrofa.

Podnieście książki i wynoście się stąd – nakazała im dziewczyna i Huncwoci z ulgą wypełnili polecenie. Snape zaś stał jak dotychczas, przyciskając do piersi podniesiony z podłogi „Quidditch przez wieki”, jakby wciąż jeszcze spodziewał się ataku. - Wydaje mi się, że nieźle oberwała. – Jane przerwała ciszę, wskazując na uszkodzoną okładkę. - Daj ją tutaj... Reparo! A jak ty się czujesz?

Normalnie – burknął Snape, nadal unikając spojrzenia jej w twarz. - Nie odjęłaś nam punktów...

Nie mam do tego prawa. – Jane wzruszyła ramionami. - Pokaż... - Spróbowała odwrócić do światła jego ciemniejący policzek, lecz chłopiec ze złością szarpnął podbródkiem, uchylając się od jej ręki. - Rozwiązywanie problemów przy pomocy bijatyki nie jest mądre. Przecież nie jesteś mugolem – dodała, żeby dotrzeć do jego ślizgońskiej dumy, z opóźnieniem zdając sobie sprawę, że jest to raczej argument na korzyść pojedynków na różdżki niż przeciw rozwiązaniom siłowym w ogóle.

A ja jestem prawie mugol – wykrzyknął nagle chłopiec z rozpaczą i obrzydzeniem w głosie i gwałtownie się odwrócił, ukrywając twarz.

A on co, płacze?” Szoku Jane nie dało się opisać słowami. Nawet jej skąpego doświadczenia w obcowaniu z dziećmi wystarczyło do zrozumienia, że nie należy próbować go pocieszać. Zamiast tego rzeczowo odwróciła się w stronę stosiku książek i zajęła ich naprawą – po „miłej rozrywce” parki Huncwotów większość z nich była w takim stanie, że nie nadawały się do oddania ich surowej pani Pince.

A to niby czemu? - zapytała równym głosem.

Wszystko wychodzi mi o wiele gorzej od innych! - wykrzyknął Snape. - Prawdopodobnie jestem charłakiem.

No, a co na przykład? - Jane była rozdarta między współczuciem, a niepedagogiczną chęcią roześmiania się. To przecież Snape – niepokonany pojedynkowicz, legiliment, twórca zaklęć bojowych – a teraz skarży się jej, że nie może czarować?

Nawet miotła się mnie nie słucha! - W głosie chłopca słychać było rozpacz i Jane musiała włożyć ogromny wysiłek w to, by powstrzymać rwący się na usta uśmiech.

Też nie mogę znieść latania – przyznała się uczciwie. - Lecz nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby przez to uważać się za charłaka.

A jeszcze czary! Wszystkim, WSZYSTKIM wychodzi Lumos! Potter już nawet lewitację opanował... – Młody Ślizgon z urazą siąknął nosem.

Całkiem ci nie wychodzi? - zdziwiła się Jane.

Zamiast odpowiedzi chłopak wyjął różdżkę i zademonstrował blady niepewny ognik, który szybko zgasł.

A może to źle dobrana różdżka? - zamyśliła się. - Kupiłeś ją na Pokątnej?

Snape pokręcił głową:

Nie, to różdżka mamy. Ojciec zabronił... – Chłopiec nerwowo przełknął ślinę. – Zabronił mi kupić nową.

A jak mama sobie radzi bez różdżki? - zdziwiła się Jane.

On i tak nie pozwala na czarowanie w domu... - zaczął i nagle urwał, przestraszony tym, że się wygadał, spojrzał na nią przerażonym wzrokiem. - On tego nie lubi – dopowiedział osłabłym głosem.

Twój ojciec jest mugolem, tak? – doprecyzowała spokojnie Jane. Chłopiec cały się zjeżył i pewnie w tym momencie pomyślał, że wszystkie jego nieprzyjemności doznawane ze strony Gryfonów to nic w porównaniu z tym, co czekało go teraz. - Nikomu nie powiem – dodała dziewczyna, nie chcąc trzymać go w niepewności. - To twoja sprawa, czy komuś powiesz o tym, że jesteś półkrwi czy też nie. Tylko jednego możesz być pewien: wszystkie opowieści o stuprocentowej czystokrwistości Slytherinu to tylko głupie bajki dla snobów. W naszym domu uczyli się i czarodzieje półkrwi, a nawet – tu tajemniczo zniżyła głos – mugolskiego pochodzenia.

Naprawdę? - Twarz Snape'a rozjaśniła się.

Naprawdę. A co do różdżki – musimy coś zrobić. Trzeba ją dobrać specjalnie dla ciebie, wtedy zobaczysz, jak wszystko zacznie ci się udawać.

Severus! - Od strony wejścia dał się słyszeć zdenerwowany głos i do biblioteki wleciała zdyszana Lily Evans. - Z tobą wszystko w porządku? Spotkałam tych... - przerwała w pół słowa, widząc, że Snape nie jest sam.

Muszę już iść. – Jane uśmiechnęła się do obojga dzieciaków.

Ledwo odeszła od nich kilka kroków, kierując się do swojego stołu, żeby zabrać konspekty, gdy Lily rzuciła się na przyjaciela, zadając pytania, robiąc ochy i achy. Po zabraniu swoich rzeczy Jane niemal na paluszkach przeszła koło nich do wyjścia, uśmiechając się od ucha do ucha. Jaki by teraz nie był niezgrabny jej przyszły profesor, zdecydowanie czarująco wyglądał, kiedy czerwienił się i zawstydzony odczuwał zainteresowanie swojej przyjaciółki.


***


Klasa ze wzburzeniem szemrała przed długo oczekiwanymi praktycznymi zajęciami z obrony przed czarną magią. Profesor Demasado jeszcze się nie pojawił – zdecydowanie brakowało mu brytyjskiej punktualności. Lucjusz usadowił się w szerokiej niszy okiennej i bezmyślnie patrzył w szarobure niebo, które znakomicie pasowało do jego aktualnego nastroju. Wydawać by się mogło, że wszystko jest w porządku: nie było żadnych problemów z nauką, w Domu Węża nikt się kłócił, Cissi przestała się na niego boczyć i nawet Knightley posłuchała głosu rozsądku i nie rwała się więcej do awantur. Lecz Lucjusz nie mógł powiedzieć, że wszystko idzie zgodnie z planem. Raczej na odwrót – prześladowało go przeczucie wręcz katastrofalnej klęski. A najgorszym było, że to niepowodzenie dotykało go mocniej niż którakolwiek z dawnych porażek, choć z drugiej strony wcale nie był pewny, czy w przeszłości jakieś go w ogóle spotykały. Aktualne niepewne niezadowolenie wyprowadzało go z równowagi – niby nie ma się do czego przyczepić, a coś jednak nieustannie zgrzyta: „to nie tak, nie tak powinno być, wszystko źle, źle...”

Teo, można cię prosić na moment? - Nieoczekiwanie gdzieś całkiem blisko rozległ się głos Knightley. Lucjusz ostrożnie wyjrzał ze swej kryjówki i zobaczył, jak Jane zdecydowanie ciągnie Burke do wolnej ławki w dalszym kącie gabinetu. - Mam do ciebie sprawę.

Delikatnie ociągając się, bardziej z zaskoczenia niż chęci bojkotowania Knightley, Teo w końcu poszła za nią.

Czego chcesz ode mnie?

Tak naprawdę, to nie ja, a Dumbledore – poprawiła ją Jane.

Ode mnie? - zdziwiła się Burke. - A dlaczego sam się do mnie nie zwrócił?

Noo... – zaczęła niepewnie Knightley. – Sprawa nie dotyczy konkretnie ciebie... Generalnie, trzeba zaprowadzić na Pokątną jednego z pierwszoklasistów. Ma źle dobraną różdżkę, należy ją wymienić jak najszybciej. I Dumbledore powiedział, że może to tylko opiekun domu albo prefekt...

Rozumiem – odpowiedziała sucho Teodora. - A dlaczego zwracasz się z tym właśnie do mnie?

Slughorn odmówił – przyznała niechętnie Knightley.

Luc, Cissi, Clive?

Wandersheepowi nie powierzyłabym nawet karmienia rybek, a co dopiero zabrania dziecka do Londynu – prychnęła.

Zostały ci jeszcze dwie inne propozycje.

A ty możesz? - Wyglądało na to, że Knightley straciła cierpliwość.

Nie – odparła Teo. - W weekendy spotykam się z narzeczonym w Hogsmeade.

Co? Wszystkie weekendy pod rząd? – zapytała z kpiną Jane, lecz natychmiast dodała: - Wybacz, to nie moja sprawa.

Dokładnie, nie twoja. - Teo z niesmakiem zacisnęła usta, lecz wkrótce rozpogodziła się, widząc rozczarowanie na twarzy rozmówczyni. - A dlaczego tak się tym przejmujesz? Niech on sam, ten twój pierwszoklasista, biega i szuka sobie osoby, która go zabierze do Londynu.

On tego nie zrobi... Wybacz, że zabrałam ci czas.

Po chwili namysłu Knightley dodała:

I przepraszam za... wtedy. Kiedy mówiłam, że nie widzę dla siebie miejsca wśród was, nie ciebie miałam na myśli. To wszystko, co chciałam ci powiedzieć.

Teo na to nic nie odpowiedziała, lecz odeszła zamyślona. Lucjusz już chciał podejść do Knightley, lecz w tym momencie w drzwiach pojawił się profesor Demasado.

***


Praktyczne zajęcia z obrony przed czarną magią minęły jej w jakimś dziwnym półśnie. Pod względem organizacji były dość podobne do sparringów w akademii, lecz tempo było zupełnie inne, dlatego też Jane kosztowało wiele wysiłku skupienie się i dostosowanie się do zadanego przez nauczyciela rytmu. Ciekawa była tylko walka z Macnairem, który działał nieszablonowo i na samym początku wyczarował gęstą mgłę, która spowiła pojedynkowiczów i zniekształcała dźwięki. Lecz profesor Demasado dość szybko wtrącił się i zażądał usunięcia zasłony, gdyż niemożliwe było ocenienie walki, której nie można zobaczyć. Przez resztę zajęć Jane nie mogła się skupić, jej myśli nieustannie wracały do problemu Snape'a, przez co kilka razy o mało nie przepuściła jednych z prostszych zaklęć.

W efekcie pod koniec zajęć z obrony była z siebie niezadowolona – praktyka wypadła kiepsko, a problem i tak nie został rozwiązany. „Kogo jeszcze można poprosić?” - po raz kolejny zadawała sobie to pytanie i nie znajdowała odpowiedzi. Poppy mogła zostawić Skrzydło Szpitalne tylko w sytuacji absolutnie nadzwyczajnej lub za specjalną zgodą ministerstwa. Hagrid czekał na narodziny hipogryfów, a wszyscy nauczyciele, z którymi rozmawiała, proponowali jej zwrócić się z tym do Slughorna, czy to nie podejrzewając, jak bardzo obojętny jest mu jego dom, czy to wykręcając się od dodatkowego zajęcia. Zostawała tylko Narcyza, na samą myśl o poproszeniu jej o cokolwiek...

Knightley, zaczekaj!

Godna pozazdroszczenia pewność siebie” - pomyślała Jane, patrząc jak Malfoy idzie w jej stronę, nawet nie próbując przyspieszyć kroku. Gdy tylko się z nią zrównał, od razu przeszedł do sedna:

Więc kogo trzeba zaprowadzić do Ollivandera?

Tego Jane nie oczekiwała.

Teo ci powiedziała, prawda? Zapomnij!

Odwróciła się gwałtownie, nie chcąc kontynuować rozmowy i poszła dalej, lecz Malfoy dogonił ją i zagrodził jej drogę.

Dość wygłupów – powiedział spokojnie, tonem absolutnie nieprzypominającym jego zwykłej maniery. - To nie dotyczy ciebie. A może wolisz, żeby dzieciak został bez normalnej różdżki tylko dlatego, że mnie nie cierpisz?

Uwaga osiągnęła cel. A najgorsze było to, że Malfoy doskonale to widział. Co więcej – on to zawczasu przewidział, to było tak oczywiste, jak wyraz triumfu na jego arystokratycznej twarzy. Trzeba było uznać własną porażkę.

Jesteś gotów go zaprowadzić? Mam dziesięć galeonów, powinno wystarczyć...

Knightley, nie rozśmieszaj mnie. – W jego głosie słychać było złość. - Doskonale zdaję sobie sprawę, że to praktycznie cały twój miesięczny zarobek. A ja jestem w stanie sam zapłacić za tę różdżkę.

Dlaczego to robisz? - zapytała z niedowierzaniem.

A ty? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - O ile wiem, wśród pierwszoklasistów nie mamy sierot. Czyżby poza tobą nie miał się kto nim zająć?

No, jeszcze jesteś ty – docięła mu dziewczyna. - Teraz to już na pewno nie zginie...

Wygląda na to, że własnoręcznie zetknęłaś Snape'a z wewnętrznym kręgiem Voldemorta” - mrocznie skomentował wewnętrzny głos.

Więc jak, Knightley, może mam zapytać Slughorna? Albo Dumbledore'a? Podaj nazwisko...

Snape – odpowiedziała niechętnie. - Snape potrzebuje różdżki.

To ten, który siedzi między nami w Wielkiej Sali? - doprecyzował Malfoy. - Taki szczupły, z wiecznie skwaszoną twarzą?

Nieprawda, nie wiecznie. – Uśmiechnęła się mimowolnie, znów wspominając scenkę podpatrzoną w bibliotece. - W rzeczywistości to bardzo utalentowany chłopiec. To przykre, że w naszym domu jest taki samorodny talent, a nie może się rozwinąć tylko dlatego, że jego ojciec jest zadufanym w sobie idiotą!

Malfoy spojrzał na nią z zainteresowaniem:

A ciebie interesuje to „nasze gniazdo węży”?

Do „naszego gniazda węży” odnoszę się normalnie, Malfoy – przyznała Jane, decydując, że uczciwość będzie najlepszym wyjściem. – To ciebie konkretnie nie znoszę. I twojej kompanii.

Ach tak? – Lucjusz podniósł brew – ileż razy ona widziała ten ruch w wykonaniu fretki! - A czymże to ci nie dogodziliśmy?

Robi ci to jakąś różnicę?

Nagle dotarło do niej jak strasznie jest zmęczona tym wszystkim: tą wymuszoną rozmową, codziennym wstawaniem pod ciężkim, świdrującym spojrzeniem Bellatriks, szumem w pokoju wspólnym, który milknie, gdy ona tylko się w nim pojawi, piętnem nieprawidłowej Ślizgonki, tym obcym, nieprawdziwym życiem, w którym nie ma nikogo, komu można by było się wypłakać na parszywy los...

Jane pociągnęła nosem i odwróciła się pospiesznie.

Ej – zawołał ją niepewnie wyraźnie zbity z pantałyku Malfoy i ostrożnie potrząsnął dziewczynę za ramię. - Wszystko w porządku?

Po prostu was nienawidzę! - krzyknęła nieoczekiwanie dla samej siebie i uciekła, pozostawiając zdumionego Lucjusza stojącego na korytarzu.


***


Chłopiec-pierwszoklasista okazał się całkiem znośnym towarzyszem. Lucjusz spodziewał się, że będzie musiał odciągać go za uszy od witryn sklepów na Pokątnej, odpowiadać na setki głupich „dlaczego” lub na odwrót – wysłuchiwać niekończącego się potoku bezsensownej gadaniny – jednym słowem, wszystkiego tego, czego można było oczekiwać od jedenastoletniego dzieciaka. Lecz Severus zachowywał się zadziwiająco spokojnie: od samego ministerstwa, dokąd dostali się przez kominek, chłopak posłusznie szedł za Lucjuszem, otwierając usta tylko wtedy, gdy zadawano mu pytanie. „Jesteś po raz pierwszy na Pokątnej?” - „Tak, sir.” - „Skąd masz szatę i podręczniki?” - „Mama zamówiła z dostawą do domu, sir.” - „Głodny?” - „Nie, sir.”. Wszystkimi tymi próbami prowadzenia uprzejmej rozmowy Lucjusz chciał go wybadać, lecz spotkało go niepowodzenie – chłopiec nie miał pojęcia, czemu nagle zasłużył na uwagę Knightley. Według jego zapewnień, ledwo zamienił z nią kilka słów.

Początkowo Lucjusz planował odprowadzić Severusa do sklepu Ollivandera i zostawić go tam, by sobie wybrał różdżkę, a samemu w tym czasie zajrzeć na Nokturn, do sklepu Borgina i Burkesa, o którym takie peany piał Crabbe w swoim ostatnim liście. Lecz potem zaciekawiło go, czy zachwyty Knightley pod adresem Snape'a mają jakieś realne podstawy, więc został popatrzeć. Z początku wszystko było jak zwykle: stary mistrz po uprzejmym powitaniu klientów poszedł szukać czegoś na dalekich półkach w głębi sklepu, po dziesięciu minutach wrócił ze stertą futerałów i zaczął jedną po drugiej wręczać chłopcu rozmaite różdżki. Severus dość automatycznie rozcinał powietrze i robił idealnie prawidłowy ruch ręką, chmurząc się z każdą nową próbą, gdyż ani jedna z różdżek nie odpowiadała na jego magię. Ollivander, jak gdyby nigdy nic, otwierał kolejne futerały, wciąż i wciąż wchodził na drabinkę, aby sięgnąć górnej półki i Lucjusz tak się zmęczył jego krzątaniną, że właściwie się wyłączył, dlatego też jaskrawy snop turkusowych iskier, który nieoczekiwanie wyrwał się z kolejnej różdżki, całkowicie go zaskoczył.

O-o-o! - odezwał się Severus z zachwytem, a Ollivander z zadowoleniem zatarł ręce.

Głóg i pióro augura, trzynaście cali. Rzadki, bardzo rzadki rdzeń. Wybiera czarodziejów z rozwiniętą intuicją, przenikliwych, a przy tym skrytych i nietowarzyskich. – Mistrz w zadumie potarł podbródek. - Nie sądziłem, że ta różdżka odnajdzie swego właściciela... No, chłopcze, spróbuj teraz coś wyczarować.

Lucjusz oczekiwał, że Snape zademonstruje jedno z tych zaklęć, których już zdążył nauczyć ich Flitwick, lecz zamiast tego chłopiec niewyraźnie powiedział coś świszczącym szeptem, a z jego różdżki wyskoczył prawie metrowy wąż, zatoczył łuk w powietrzu i ciężko upadł na stół zawalony pustymi futerałami. Wąż groźnie zasyczał, podnosząc trójkątną głowę, lecz Lucjusz nie zdążył się wystraszyć, gdyż Ollivander wzniósł swoją różdżkę i rozproszył iluzję.

Cóż, zdecydowanie, ta różdżka cię słucha – powiedział, kiwając głową z niedowierzaniem i zaczął zbierać pozostały towar. - Bądź ostrożny, chłopcze, bądź ostrożny...

Ile ona kosztuje? - Lucjusz wskazał na różdżkę, którą szczęśliwy Severus przyciskał do piersi.

Pięć galeonów. – Sprzedawca podał Snape'owi rzeźbiony futerał z ciemnego drewna, a Lucjusz w tym czasie odliczał monety. - Niezbyt droga, lecz bardzo rzadka różdżka dla czarodzieja, którego czeka niełatwy los. Powodzenia, Severusie Snape, niech ci ona wiernie służy...

Nadal coś mamrocząc pod nosem, Ollivander skrył się w głębi sklepiku. Lucjusz wzruszył ramionami i skierował chłopca do wyjścia.

Więc co to było za zaklęcie? - zainteresował się, gdy szli w kierunku Dziurawego Kotła.

Serpensortia? Mama mnie nauczyła – powściągliwie pochwalił się Severus, lecz było widać, że jest z siebie bardzo dumny. - Ona też uczyła się w Slytherinie, Eileen Prince... - Chłopak z nadzieją popatrzył na Lucjusza, lecz ten tylko pokręcił głową – nie znał żadnej Eileen Prince, choć to nazwisko spotykało się w drzewach genealogicznych kilku znanych mu rodów.

To nie był prawdziwy wąż, czyż nie? Iluzja?

Nie do końca. Mama powiedziała, że ona może ugryźć i zachowuje się tak, jak prawdziwy wąż. Ale nie da się go zabić, jak żywego, można tylko rozproszyć zaklęcie.

Nieźle – pochwalił go Lucjusz i na policzki chłopca wypłynął słaby rumieniec. - Lecz nie należy używać tego zaklęcia zbyt często, lepiej zostawić na specjalne okazje, kiedy trzeba zrobić wrażenie... Jeśli chcesz, nauczę cię kilku prostszych zaklęć.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nec plus ultra 16
Nec plus ultra 18
Nec plus ultra 2 z 48 [T]
Nec plus ultra do 21
Nec plus ultra 15
Nec plus ultra 9
Nec plus ultra 11 i 12
Nec plus ultra do 14
Nec plus ultra 5
Nec plus ultra 22
Nec plus ultra 13 i 14
Nec plus ultra 8
Nec plus ultra 7
Nec plus ultra 6
Nec plus ultra do 10
Nec plus ultra 3
Nec plus ultra 10
Nec plus ultra 4
Nec plus ultra 20

więcej podobnych podstron