Autor: шахматная лошадка
Tytuł: "Nec plus ultra" http://snapetales.com/index.php?fic_id=9743
Zgoda: jest i to dość entuzjastyczna
Rating: R (Zakazanym Lasem nie pachnie).
Tłumaczenie: Thera
Beta: KikoX i ManaNaPrezydenta (dzięki!)
Wszystkie błędy należą do mnie i tylko do mnie.
Rozdział 1.
Hermiona ledwo dobrnęła od kominka do drzwi swojego pokoju i z żałosnym jękiem padła na materac, którego nie uprzątnęła rankiem.
— Nienawidzę Mildfevera — burknęła. Wtuliła twarz w zagięcie łokcia, próbując znaleźć idealną pozycję dla swego umęczonego ciała.
— Co? — zapytał Ron, zaglądając przez drzwi.
— Nienawidzę Mildfevera — powtórzyła dziewczyna i przeciągnęła się z chrzęstem. W takie dni niezwykle cieszyła się z nabytego w ciągu ostatniego roku nawyku spania na podłodze. Wszystko zaczęło się od tego, że z początkiem nauki wraz z Ronem i Harrym wynajęli maleńkie mieszkanko, w którego jedynym pokoju fizycznie nie było miejsca dla trzech łóżek. Już po miesiącu Harry wpadł w histerię, że on, na Merlina, jest w stanie płacić za normalne mieszkanie z normalnym kominkiem, kuchnią bez karaluchów i osobnymi pokojami dla każdego z nich i że nie zamierza się przejmować idiotycznymi kompleksami Weasleya i przeklętą pryncypialnością Granger. W ciągu trzech dni od tego pamiętnego wydarzenia znaleziono nowe mieszkanie, lecz łóżek i tak nie wstawiono. Hermiona podejrzewała, że ze względu na Ginny, odwiedzającą ich w czasie przerwy bożonarodzeniowej, Harry transmutował swój materac w coś bardziej komfortowego, jednak przez resztę czasu trójca prowadziła spartański tryb życia.
— Przestań! Dziś wcale nie był gorszy niż zwykle. — Ron dobrodusznie machnął ręką i przykucnął, kładąc swą szeroką dłoń na jej karku. — Po prostu przez swoją chorobę opuściłaś dwa treningi pod rząd i mięśnie odwykły od obciążeń.
— Mmmmmm. — Hermiona, mrucząc z przyjemności, zamknęła oczy, kiedy zaczął masować jej ramiona. — Nawet mi nie wspominaj.
To, co Ron delikatnie nazwał „chorobą”, w rzeczywistości było katastrofalnymi skutkami nieodpowiedzialnego eksperymentu z mieszaniem napojów na urodzinach Artura Weasleya w Norze. W tym czasie, gdy starsze pokolenie kulturalnie zajmowało się spokojną rozmową, a Harry i Ginny zniknęli w pokoju na pierwszym piętrze, Ron, Charlie i George zaciągnęli ją do miejscowego pubu, gdzie cała czwórka okropnie się spiła. Jednak z wszystkich uczestników popijawy, tylko Hermiona tańczyła na barze, po powrocie poszła całować się z Percym, a następnie trzy doby leżała w stanie półśpiączki, nie będąc w stanie nawet aportować się do domu.
— Teraz powinnaś zrozumieć, jak czułem się na eliksirach — dodał złośliwie Ron, zaczynając masować jej plecy.
— Nie widzę związku — zaprzeczyła bez przekonania.
— No jak to, nie ma związku? Kiedy dochodzisz do granic swoich możliwości — Hermiona znów zamruczała z przyjemności pod dotykiem jego rąk — a człowiek, który, jak się wydaje, ma obowiązek cię uczyć, odczuwa sadystyczną przyjemność, kpiąc z twoich niedopracowanych...
— Ronaldzie Weasley! — dziewczyna spróbowała się odwrócić, lecz silne ręce wcisnęły ją w materac, więc jej oburzona replika nie zabrzmiała nawet w połowie tak groźnie, jak zwykle. — Po pierwsze, kiedy to niby przykładałeś się na eliksirach? A po drugie, wasz ukochany instruktor po prostu jest opętany tępym męskim szowinizmem, więc do mnie i do Hanny odnosi się tak źle tylko dlatego, że jesteśmy dziewczynami.
— I tobie to nadal niczego nie przypomina? Na przykład tego, jak Neville tracił pół setki punktów w ciągu jednych zajęć tylko dlatego, że był Gryfonem?
— Nev tracił punkty dlatego, że wybuchały mu kociołki! — Hermiona w końcu wyswobodziła się z jego chwytu i, sądząc po złośliwie zmrużonych oczach, z napięciem myślała o tym, gdzie by na początek przyłożyć swojemu najlepszemu przyjacielowi. Ostatecznie zapomniała o zmęczeniu. — Ty nie możesz na poważnie uważać, że ja... Wszystko jest w porządku z moją formą. Między innymi w pierwszej piątce zdałam egzamin z biegów. Lecz nie mogę pojąć, dlaczego mam mieć ręce jak Conan Barbarzyńca. — Dziewczyna z obrzydzeniem spojrzała na swój biceps.
— Jak kto? — zapytał Ron, jednym kocim skokiem podnosząc się z posłania i na wszelki wypadek przemieszczając się w stronę drzwi.
— Nie myśl o tym. W dodatku schudłam!
— To dlatego, że nie dawniej niż dwa dni temu bez przerwy wymiotowałaś, pamiętasz? — Ron próbował ją pocieszyć, robiąc kolejny krok, byle dalej od rozwścieczonej przyjaciółki. Ona tylko z cierpiętniczą miną przewróciła oczami. — A tak w ogóle, to trzeba się cieszyć.
— Cieszyć? Cieszyć się z tego, że codziennie rano muszę transmutować swoje własne dżinsy? Czy może z tego, że ukochany płaszcz, który kupiłam w listopadzie, wisi na mnie jak na wieszaku? Cieszyć się z tego, że zmniejszył mi się biust?
— Za to masz talię — bez zastanowienia odpowiedział Ron, w rezultacie czego w stronę jego głowy poleciał ciężki służbowy but. „Zdecydowanie, masaż i przyjacielskie wsparcie czynią cuda” — pomyślał, demonstrując znakomity refleks bramkarza. — Kto was pojmie, dziewczyny. I to kieruje nas do nieśmiertelnej mądrości staruszka Mildfevera...
— „Jakiego hipogryfa baby szukają w Akademii Aurorów? Za mąż i rodzić!” — zacytowali chórem ulubione powiedzenie swojego instruktora kultury fizycznej, które usłyszeć można było praktycznie na każdych zajęciach.
— Przecież mówię – przaśny męski szowinizm w pełnej krasie. Mnie między innymi przygotowują do pracy analityka. Będę siedzieć w ciepłym biurze i opracowywać operacje, a biegać, skakać i podciągać się będziesz ty z Harrym. — I pokazała Ronowi język, uchylając się przed własnym butem.
— Mylisz się, koleżanko. Przecież wiesz, że Harry po ukończeniu akademii liczy na miejsce w Hogwarcie, a ja planuję zawodowo zająć się quidditchem. Za to ty, ze swoim wykształceniem medycznym będziesz w sam raz do naprężania bicepsów, tricepsów i innych mięśni podczas wyciągania rannych z pola walki. Ku wielkiej radości Mildfevera.
But znów poleciał, a w ślad za nim – zniszczony tom „Wyższych eliksirów”, którego Ron z czystej złośliwości ani myślał łapać. W ciągu ostatniego pół roku Hermiona nabrała ogromnego doświadczenia w sklejaniu tej właśnie książki.
— A ja już wam mówiłam, że to nieuczciwe! Ministerstwo płaci za wasze przygotowanie, a wy chcecie uchylić się od służby w auroracie!
— Jesteśmy bohaterami wojny, Hermiono. — Ron z wyższością zmarszczył czoło i przyjął uduchowioną pozę. — Weterani. Spłaciliśmy magicznemu światu wszystkie swoje długi, kiedy pokonaliśmy Voldemorta, a potem jeszcze przez dwa miesiące goniliśmy po całej Europie za niedobitkami jego ludzi. Mamy teraz prawo do zwykłego ludzkiego szczęścia...
— ...w postaci pozycji bramkarza w Armatach? — W drzwiach ukazał się Harry, zawzięcie wycierający mokre po kąpieli włosy.
— Niekoniecznie w Armatach, lecz tak, taki mam plan. — Ron skromnie opuścił wzrok. — Wszyscy poważni trenerzy co roku organizują przegląd drużyn amatorskich, a Wojownicy Zorzy to jedna z mocniejszych drużyn wśród amatorów. To znakomity start w świat wielkiego sportu.
— Tak, oczywiście. — Hermiona zrobiła kpiącą minę. — To doskonały argument za wstąpieniem do akademii. A ciebie, Harry, jaki diabeł zaniósł na te galery?
— Noooo... — Chłopak się lekko zaczerwienił pod uważnym spojrzeniem przyjaciółki. — A gdzie jeszcze mieliśmy pójść z naszymi owutemami? McGonagall obiecała, że pozwoli mi prowadzić obronę przed czarną magią, jeśli będę miał przygotowanie aurorskie.
— Harry, ja doskonale pamiętam tę rozmowę. I była mowa o miejscu drugiego wykładowcy, czyli pomocnika jakiegoś profesora z wykształceniem uniwersyteckim! Czy to jest to, czego pragniesz? Nie mogę uwierzyć, że obaj mówicie serio! Polazłam do tej durnej akademii w ślad za wami, tylko po to, żeby pod koniec pierwszego roku dowiedzieć się, że żadnego z was nie pociąga służba w auroracie?
— Nie ciągnęliśmy cię za sobą — odpowiedział Ron z urazą. — I czyżbyś po raz pierwszy słyszała o naszych planach na przyszłość?
— Mnie do głowy nie przyszło, że wy rzeczywiście jesteście zdolni do podobnego idiotyzmu! A tak przy okazji, ciekawa jestem, jak beze mnie zdalibyście teorię? Choćby eliksiry, skoro już o tym mówimy!
— W tym wypadku twój argument nie jest wcale mądrzejszy od naszych — prychnął Harry, siadając koło niej. — Wcześniej powiedziałbym ci, że jesteś ostatnim człowiekiem, który będzie cokolwiek robił „dla towarzystwa”
— Przecież nie mogłam was porzucić!
Chłopcy spojrzeli po sobie, pełni zrozumienia.
—Oczywiście, mamy syndrom post wojenny. – Harry wypowiedział na głos ich wspólną myśl, a Ron nie wytrzymał i zachichotał. Po tym, jak oni w listopadzie o mało nie wypędzili dziewczyny z domu przez jej nieustanne próby zdiagnozowania u nich stresu, wspomnienie jej nowej idee fixe zmieniło się w rodzinny żart.
— Nie ma w tym nic śmiesznego, Ron – zdenerwowała się Hermiona. — To bardzo poważny problem. Czytałam, że reakcja post traumatyczna może pojawić się po kilku miesiącach, po tak zwanym okresie wątpliwego szczęścia. Tak, że podświadomie obaj rozumiecie, że nie mogliście „odpuścić sobie wojny” i dążycie do tego, aby pozostać częścią braci wojennej, więc dlatego wstąpiliście do akademii.
Triumfująco spojrzała na obu chłopców i wstała.
— A ty dokąd? — zapytał podejrzliwie Ron.
— Pod prysznic, oczywiście. Moja kolej — odpowiedziała beztrosko dziewczyna, biorąc z półki czysty ręcznik.
— Co to, to nie. — Chwycił ją w objęcia, przeszkadzając wyjść z pokoju. — Teraz ja. Za godzinę mam trening.
— A ja mam praktyki w św. Mungu! — Hermiona machała nogami w powietrzu, próbując kopnąć Rona, lecz miał on zbyt duże doświadczenie, zdobyte w awanturach z młodszą siostrą. — Jeszcze włosy muszę wysuszyć, miej litość.
— Dobra, lecz pamiętaj o mojej dobroci. — Ron nieoczekiwanie opuścił ręce i dziewczyna ledwo się wykręciła od upadku. — Jesteś mi winna obiad.
— Dzisiaj gotuje Harry — zaprotestowała. — A ja o drugiej powinnam być w szpitalu.
„A potem jeszcze wykład w akademii, lecz o tym nie musicie wiedzieć” — pomyślała dziewczyna, wchodząc do łazienki, zanim Ron zdążył się rozmyślić.
***
Kiedy Hermiona wpuściła Rona do łazienki, rozczesała mokre włosy i poszła do kuchni dotrzymać towarzystwa Harry'emu, temat konieczności służby w auroracie został zamknięty. Dziewczyna pocieszała się myślą, że ona w każdym przypadku może wstąpić na uniwersytet po akademii, a nawet próbować skończyć go przed terminem, jeśli uda się uzyskać zaliczenie niektórych przedmiotów. Harry zaś rozmyślał o tym, że możliwym jest, iż diagnozę „syndrom post wojenny” w pierwszej kolejności można przypisać Hermionie. Chociażby biorąc pod uwagę jej przeczulicę i pewną niezdrową czujność, jaka nie śniła się nawet Alastorowi Moody'emu. To chyba w broszurze, którą starała się podsunąć jemu i Ronowi, nazwano „reakcją alarmową”. Już wszyscy wykładowcy i słuchacze akademii wiedzieli, że do dziewczyny nie wolno zbliżać się od tyłu. Ostatnim razem o mało nie trzasnęła zaklęciem profesor Robin, która chciała tylko ustalić z nią termin zajęć laboratoryjnych z eliksirów, wcześniej zaś – bez zastanowienia podbiła oko koledze z roku, który prawdopodobnie do tego momentu żywił do niej jakieś ciepłe uczucia. Dodatkowo w ostatnim czasie wyraźnie schudła, osunęła się i gorzej sypiała. Do tego zaczęła lubować się w odzieży w stylu militarnym. Bycie częścią wojennej braci coraz częściej zajmowało samą Hermionę. Nie na darmo idea stworzenia Armii Dumbledore'a niegdyś przyszła do głowy właśnie jej.
Harry domyślał się nawet, co było przyczyną tego, że ten głupi syndrom trafił się właśnie Hermionie. Ona, jako jedyna z ich trójcy, zabiła człowieka. Zdarzyło się to już po bitwie o Hogwart, kiedy osłabiony Zakon musiał wciągnąć swoich najmłodszych członków w polowanie na zbiegłych śmierciożerców. George, Ron, Harry, Hermiona, a także kilku członków Armii Dumbledore'a na równi z dorosłymi brali udział w czterech operacjach bojowych. Zawsze używali tylko zaklęć rozbrajających i wiążących, raz na zawsze decydując, że śmierć, nawet jeśli to śmierć najgorszego wroga, nie może przynieść ukojenia i uleczyć ran.
I za każdym razem wracali z zadania bez najmniejszego zadrapania – najczęściej zdemoralizowane niedobitki wojska Voldemorta poddawały się bez walki. Lecz ostatni, czwarty raz wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Dyrektor Durmstrangu, nie dowierzający własnemu ministerstwu, poprosił o pomoc brytyjski aurorat. W jego szkole ukryło się kilkudziesięciu śmierciożerców, część z nich to byli uczniowie Karkarowa, lecz w większości – przestępcy, zbiegli z Anglii, dlatego też Kingsley zdecydował się wysłać swoich ludzi. Do pomocy oddziałowi aurorów dodano grupę z Zakonu Feniksa, w której skład weszło i nierozłączne trio z Gryffindoru. I to właśnie oni mieli „szczęście” natknąć się w podziemiach Durmstrangu na niewielki oddział pod dowództwem Marcusa Flinta.
Po kilku godzinach pogoni krętymi korytarzami, członkom Zakonu udało się zapędzić przeciwników na kamienny placyk przecięty głęboką szczeliną, nad którą przerzucony był most linowy. Jednak śmierciożercy nie mogli przez niego przejść, nie wybijając z początku swych prześladowców. A oni z kolei nie mogli się cofnąć – przejście, którym przyszli, zawaliło się, z lewej i prawej strony wznosiły się szare skały, a z przodu sypał się grad zaklęć, wśród których najłagodniejsze było Incendio. Dlatego też taktyka oddziału musiała być niezwykle prosta: krzycząc na całe gardło (każdy co innego, Harry wrzeszczał „Naprzód!”, Ron krzyczał „Mama!”, a Michael Corner, nie wiedzieć czemu – „Za Dumbledore'a”), rzucili się do ataku. Śmierciożercy, z których większa część była rówieśnikami atakujących członków Zakonu, nie spodziewający się takiego obrotu sprawy, zostali szybko unieszkodliwieni, z wyjątkiem Marcusa Flinta, na którego wyskoczyła Hermiona. On nie wypuścił różdżki w pierwszych minutach walki, odbił rzucone w niego zaklęcie wiążące i zdążył otoczyć się bardzo silną tarczą, przez którą nie mogły się przebić Expelliarmus i Incancerus. Dziewczyna spróbowała zniszczyć tarczę zaklęciem tarana, lecz w tym momencie zbliżający się z drugiej strony Krum rozkojarzył Flinta, tarcza na moment zniknęła i zaklęcie uderzyło z pełną mocą. Krzyk spadającego w przepaść Marcusa oznajmił koniec tej niedługiej bitwy, w której zginęło jeszcze dwoje byłych uczniów Hogwartu – Katie Bell, której jeden ze spadających kamieni zmiażdżył głowę i Antoni Goldstein, który został trafiony zaklęciem rozdzierającym.
Po tej tragedii Kingsley kategorycznie zabronił udziału w operacjach bojowych ludziom, którzy nie przeszli przygotowania aurorskiego. A Hermiona... Hermiona przez dwie doby była w szoku i wszystko, co przyjaciele zdołali z niej w końcu wydusić, to wyznanie, że w drugiej klasie była zakochana w Marcusie Flincie.
Z odrętwienia wyrwała ją gwałtowna reakcja Rona na tę informację. Aż podskoczył i wykrzyknął: „A co z Lockhartem?” A potem długo się śmiali, histerycznie, aż do czkawki, zawisając sobie nawzajem na ramionach i wycierając rękawami łzy. Łzy po Remusie i Tonks, którzy osierocili syna, po Fredzie, bez którego George stał się bladym cieniem samego siebie, a Molly prawie całkiem osiwiała, po Colinie, który zginął, broniąc zamku zamiast ewakuować się wraz z pozostałymi niepełnoletnimi uczniami, po Lavender, która prawie miesiąc czepiała się życia, leżąc w szpitalu, póki nie wysiadło jej serce. Łzy po Dumbledorze i Snapie, po Katie i Antonim, a nawet po Flincie i wszystkich tych, którzy się zagubili i dali wplątać, pokaleczyli swoje dusze... „Być może i masz rację, przyjaciółko – rozmyślał Harry, miarowo mieszając sos – możliwe, że dlatego wstąpiliśmy do akademii, żeby być razem z ludźmi, którzy wiedzą, czym jest utrata przyjaciół i ukochanych, którzy wiedzą, czym jest uczucie, że jest się winnym czyjejś śmierci. A może dlatego, że chcemy się zemścić? Albo dlatego, żeby już więcej nie powtórzył się koszmar, przez który przeszliśmy, będąc bezbronnymi podrostkami? Możliwe, że wojna nas jeszcze nie wypuściła do końca?”
— Knut za twoje myśli. — Za jego ramieniem pojawił się Ron, ubrany w swoją ulubioną koszulkę z emblematem akademii i napisem „Dawn Warriors”, pachnący balsamem po goleniu. Harry wiedział, że przyjaciel nie odmawia sobie przyjemności kokietowania fanek swego bramkarskiego talentu, które czatują na niego po każdym treningu. Wiedział też, że od kiedy Ron z Hermioną zdecydowali się pozostać tylko przyjaciółmi ani jedna dziewczyna nie była w stanie podbić jego serca.
— Myślę, że fanki quidditcha to dla ciebie za niskie progi — odpowiedział w końcu, rozkładając jedzenie na talerze.
— Ej. — Ron żartobliwie tknął go pięścią w żebra. — Jeśli ktoś tutaj uważa, że ustabilizowane życie osobiste daje mu prawo spoglądać z wysoka na przyjaciół, którym się tak nie poszczęściło i osądzać ich wybory, to ten ktoś ryzykuje, że nie dostanie zaproszenia na ferie wielkanocne...
— Ron, to prymitywne — prychnęła Hermiona, sięgając po solniczkę.
— Uzgodnijcie między sobą – pcham się w za niskie progi czy może jednak jestem prymitywny? Chciałbym miesz jasznoszć. – Ostatnie zdanie wypowiedział już z pełnymi ustami, co wywołało niezadowolenie dziewczyny. — Szo!? — Popatrzył na nią wyzywająco i popił resztki jedzenia sokiem. — Tak swoją drogą, to jestem spóźniony na trening. I to przez to, że będąc gentlemanem ustąpiłem ci, niewdzięcznej, swoją kolejkę. I teraz nawet pojeść po ludzku nie zdążę.
— To jedz, a nie gadaj — ucięła chłodno Hermiona. — Ja też muszę iść, a do ósmej wieczorem nie będę miała możliwości niczego zjeść.
„A w moim przypadku ósma wieczorem nadejdzie dopiero za dziesięć godzin” – dodała sama dla siebie, machinalnie dotykając łańcuszka wiszącego pod ubraniem zmieniacza czasu.
C.D.N
Rozdział 2.
Czyszcząc ubranie po podróży kominkiem, Hermiona rozpaczliwie zazdrościła Ronowi. Do stadionu, który Wojownicy Zorzy zarezerwowali na swoje treningi przynajmniej można było się aportować. Szpital św. Munga, tak samo jak Akademia Autorska, był nakryty szczelną kopułą antyaportacyjną. Te środki ostrożności zostały wdrożone po zabójstwie urzędnika ministerialnego wprost na sali szpitalnej. I choć Broderyka Bouda zadusiła roślina przysłana pocztą, a nie aportujący się zabójca, szefostwo szpitala słusznie uznało, że należy wzmóc środki bezpieczeństwa, przewidując wszystkie możliwe sposoby dostania się do szpitala. Wojna się skończyła, lecz porządki pozostały: pacjentów transportowano do szpitala za pomocą świstoklików, a pracownicy byli zmuszeni wchodzić albo głównym wejściem – z mugolskiej części Londynu, albo przez kominek. Sama Hermiona wolała przychodzić do Munga pieszo, lecz dziś była spóźniona, dlatego musiała użyć najbardziej znienawidzonego środka transportu, oczywiście, jeśli nie liczyć latania na miotle.
Od czasów wojny zachował się jeszcze jeden środek ostrożności – konieczność zarejestrowania swojej różdżki przy wejściu. Uzdrowiciele mieli przepustki, pozwalające uniknąć tej męczącej procedury, lecz Hermiona była tylko praktykantką studiów medycznych przy Akademii Aurorskiej i musiała przestrzegać wszystkich procedur, dotyczących zwykłych odwiedzających, bez względu na to, że spędzała w szpitalu prawie tyle czasu, co stażyści z Instytutu Magomedycyny. Biorąc z powrotem swoją różdżkę, po podpisaniu się w dzienniku dziewczyna pospieszyła na pierwsze piętro, gdzie odbywali praktyki studenci z akademii.
Wojna sprowokowała nie tylko zewnętrzne, ale i wewnętrzne reformy w szpitalu: uzdrowiciele mieli do czynienia z ogromną ilością rannych, których nie można było odesłać do mugolskich szpitali. W rezultacie oddział na pierwszym piętrze, wcześniej zajmujący się wyłącznie skutkami nieostrożnego podejścia do magicznych zwierząt, teraz został przekształcony w odpowiednik mugolskiej traumatologii, przyjmując pacjentów z urazami dowolnego pochodzenia, czy to było cięcie od Sectumsempry, uderzenie dziobem hipogryfa czy wstrząs mózgu spowodowany upadkiem z miotły. Drugie i trzecie piętro – na nich, jak i wcześniej, mieściły się oddziały zakaźny i ostrych zatruć. Dawny oddział urazów spowodowanych zaklęciami na czwartym piętrze został przekształcony w oddział urazów mentalnych. Parter całkowicie przekształcono w oddział oparzeń i Hermiona z drżeniem wspominała pierwsze pięć miesięcy praktyki, które przepracowała właśnie tam – zbyt wielu znajomych było wśród ciężkich przypadków na tym piętrze. Na szczęście współczesna magomedycyna i wzmożona zdolność regeneracji, którą charakteryzowali się czarodzieje, pozwalały leczyć ciężkie oparzenia w czasie krótszym niż pół roku, dlatego wszyscy, którzy na czas trafili w ręce uzdrowicieli, wychodzili ze szpitala z w pełni zrekonstruowanym wyglądem. Jednak dziewczyna nie mogła pozbyć się od strasznych wizji; wystarczyło, że przypomniała sobie, jak asystowała przy zmianie opatrunku przystojniaka Olivera Wooda, w którego trafiło Incendio w czasie szturmu na Mglistą Wieżę Durmstrangu. Tego dnia o mało nie porzuciła swoich planów uzyskania w akademii dwóch specjalizacji – operacyjnego paramedyka i analityka.
„Możliwe, że trzeba było się jeszcze wtedy wycofać — pomyślała niechętnie, wchodząc po krętych schodach z maksymalną możliwą do wyduszenia z bolących mięśni prędkością. — Mam zbyt słabe nerwy na magomedycynę. I jeśli to wszystko miało sens, kiedy planowałam być w jednej grupie operacyjnej z Harrym i Ronem, to teraz nie wiadomo, po co mi te katusze. Oddam zmieniacz czasu z powrotem do ministerstwa i spokojnie zakończę w akademii szkolenie na analityka. Żadnych więcej wycieńczających treningów, żadnych złamań i ran szarpanych, żadnych przeklętych schodów...” Z tą ostatnią, zdecydowaną myślą stanęła przed swoją szefową, kierującą oddziałem traumatologii, uzdrowicielki wyższej kategorii – Celiny McPherson.
— Panno Granger. — Kobieta powitała zadyszaną praktykantkę wdzięcznym skinieniem głowy, a w tym samym czasie jej blade wargi skrzywiły się z naganą, co żywo przypomniało Hermionie jej ukochaną opiekunkę domu. Zresztą, na tym podobieństwo między tymi dwiema dumnymi córami Szkocji się nie kończyło – uzdrowicielka była tak samo pedantyczna, pełna godności i tak samo wymagała od swoich współpracowników doskonałości we wszystkim, zaczynając od wyglądu, a kończąc na moralności. — Jak tylko się pani przebierze, proszę zadać sobie trud dołączenia do obchodu. I może powinna pani przejrzeć swój napięty grafik pod kątem tych spraw, które przeszkadzają pani punktualnie przybywać do szpitala w celu odbycia praktyki.
Z tymi słowami McPherson w towarzystwie tłumu praktykantów i stażystów władczo przeszła obok czerwonej ze wstydu dziewczyny. Lisa Turpin zdążyła rzucić Hermionie pełne współczucia spojrzenie, a chłopcy z akademii – Jasper Folvig i Petros Appolinaris synchronicznie poklepali ją po ramionach, przywołując w pamięci setki takich właśnie milczących gestów wsparcia ze strony bliźniaków Weasley. Ogarnęła ją tęsknota; wydawało się, że jeszcze sekunda i Hermiona padłaby na kolana wprost na środku korytarza, wyjąc od nieoczekiwanego ostrego poczucia straty, lecz minęła sekunda, potem druga, a później dziewczyna po prostu poszła do sali dla personelu, żeby zostawić w szafce płaszcz i założyć chałat. I z każdym krokiem umacniała się w niej decyzja, żeby postąpić zgodnie z jadowitą radą szefowej i w końcu rzucić w diabły tę przeklętą praktykę.
***
Kiedy dyżur zbliżał się do końca, Hermiona złapała się na myśli, że dzień dzisiejszy nie był aż tak straszny, żeby na tej podstawie podejmować jakiekolwiek zdecydowane działania. Koledzy z praktyki, widząc jej nieszczęsny wygląd, z wszystkich sił starali się dodać jej otuchy, nawet McPherson zmiękła i zdobyła się na skąpą pochwałę, kiedy Hermiona prawidłowo zdiagnozowała u pacjenta obrażenia wewnętrzne. Po wesołej herbatce w pokoju dla personelu dziewczyna była sobą zdumiona – czyżby jeszcze w ciągu dnia na poważnie planowała na zawsze zrezygnować z tego upajającego uczucia, które otrzymywała w towarzystwie ludzi myślących jak ona sama? Czyżby mogła na zawsze porzucić praktykę i już nigdy więcej nie poczuć, jak to jest ratować życie? Czyżby mogła zrezygnować z możliwości nauczenia się czegoś nowego?
Hermiona przeciągnęła się w wygodnym fotelu i bez wstawania przelewitowała brudne filiżanki na stół obok zlewu. Najczęściej wychodziła jako ostatnia z grupy. Dyżur dzienny kończył się o siódmej wieczór; tym sposobem zostawała jej jeszcze godzina, żeby odwiedzić znajomych pacjentów, a potem cofnąć się w czasie i pójść na wykład na akademii, który rozpoczynał się o godzinie czwartej. Zajęcia na akademii ciągnęły się do ósmej, co akurat idealnie zgrywało się w czasie z godzinami odwiedzin w Mungu, więc Hermiona mogła łatwo wytłumaczyć Harry'emu i Ronowi dlaczego wraca o godzinę później. Chociaż czasem dziwiła się temu, że nic nie zauważają i nawet sama do siebie obrażała się, że przyjaciele zwracają na nią tak mało uwagi – ona już drugi raz w życiu cały rok szkolny używa zmieniacza czasu, a oni znów niczego nie podejrzewają, nawet nie próbują się domyślić, za jaką konkretnie cenę dziewczyna studiuje na dwóch kierunkach. Przy czym do końca roku akademickiego zostało jeszcze prawie sześć miesięcy.
Wcześniej dziewczynie brakowało tej właśnie luźnej godziny, żeby obejść wszystkie trzy oddziały – na parterze, pierwszym i czwartym piętrze, w których leżeli jej przyjaciele i znajomi. Na szczęście, większość z nich już dawno została wypisana i teraz odwiedzała tylko oddział urazów mentalnych, gdzie wciąż jeszcze leżeli rodzice Neville'a. Z Frankiem Longbottomem było bardzo źle, całkiem przestał wstawać z łóżka i reagować na gości i personel, lecz Alicja – na odwrót, teraz wyglądała o wiele lepiej niż trzy lata temu, kiedy Hermiona zobaczyła ją po raz pierwszy. Nawet zaczęła poznawać syna; choć nie wiedziała, ile on ma lat, to przynajmniej pamiętała jego twarz i cieszyła z odwiedzin. Z wizyt Hermiony, nie wiedzieć czemu, cieszyła się jeszcze bardziej; ta nieoczekiwana reakcja na odwiedziny dziewczyny pojawiła się jesienią, kiedy rozpoczęła praktykę w Mungu i po raz pierwszy poszła odwiedzić Longbottomów. Wtedy Alicja rzuciła się jej na szyję, a następnie coś szybko szeptać, praktycznie dławiąc się słowami, więc jej mowa składała się ze spazmatycznych westchnięć wymieszanych z pojedynczymi sylabami. Lecz według uzdrowiciela Marquesa, który obserwował Longbottomów już od wielu lat, to był bardzo wyraźny postęp. I choć na tle ogólnego nędznego obrazu ten postęp wyglądał na nieznaczny, to pojawiła się nadzieja, że kobieta znów zacznie mówić, a to oznacza, że umysł nie został całkowicie zniszczony.
Na czwartym piętrze było pusto i cicho, ponieważ pacjentów było mało, a większa część z nich była praktycznie ciągle pogrążona w leczniczym śnie. Światło w korytarzu było przyćmione i tylko na stanowisku dyżurnej jasno świeciła stołowa lampka. Widać uzdrowicielka musiała odejść na moment – na zawalonym kartami pacjentów stole leżała jej różdżka. Hermiona nachmurzyła się, widząc taką nieroztropność, za którą na przykład taki student akademii zostałby natychmiast wyrzucony, a niezapomniany Moody jeszcze by i ręce pourywał „za niedopuszczalną bezmyślność i utratę czujności”. W sumie, gołąbko, miałaś szczęście, że nie jesteś aurorem, a ja nie jestem Alastor Moody — westchnęła Hermiona, idąc dalej korytarzem, lecz w tym właśnie momencie po potylicy przebiegł jej znajomy chłodek, który zawsze bezbłędnie sygnalizował dziewczynie, że ktoś ją świdruje wzrokiem. No dobrze, prawie zawsze bezbłędnie. Odwróciła się gwałtownie, jednocześnie przysiadając i wyjmując różdżkę z futerału na nadgarstku lewej ręki i powoli wypuściła powietrze, wstrzymując zaklęcie, które już było gotowe wyrwać się z jej ust.
Tym razem jednak nie było pomyłki. Zza przeszklonych drzwi sali, ze zwierzęcą, pierwotną nienawiścią spoglądał na nią Gregory Goyle. Jego blada, przyciśnięta do szyby twarz wyglądała jak okropna maska, a wykrzywione palce wczepione w ramę i pałające wściekłością oczy dopełniały obrazu niewątpliwie agresywnego obłędu.
„Szkoda, że cię teraz nie widzi ten indor Plymouth — pomyślała dziewczyna, chowając różdżkę do futerału i odwracając się plecami do byłego kolegi z klasy. — Nie poddawałby w wątpliwość moich obserwacji”. Jeszcze jesienią między nią i szefem oddziału urazów mentalnych wybuchł poważny konflikt. Wówczas dziewczyna, odwiedzająca wszystkich swoich znajomych wpadła na pomysł odwiedzenia również i Ślizgona. Goyle zachowywał się spokojnie, posłusznie się z nią przywitał, podziękował za przyniesione owoce, a nawet uważnie wysłuchał nowości o remoncie trwającym w Hogwarcie, a także o swoich kolegach ze Slytherinu, z których żaden z nich nigdy nie odwiedził go w szpitalu. Malfoy wraz z rodzicami siedział w areszcie domowym w swojej posiadłości, Crabbe nie żył, a innych bliskich przyjaciół Goyle po prostu nie miał. Bez względu na to, że wizyta odbyła się bardzo gładko, coś zaniepokoiło Hermionę i zaczęła bardzo uważnie obserwować tego nieszkodliwego na pierwszy rzut oka pacjenta. Po kilku tygodniach obserwacji przyszła ze swoimi podejrzeniami do szefa oddziału i przez całą godzinę próbowała mu udowodnić, że Goyle jest groźny i trzeba go umieścić w szpitalu św. Katarzyny we Francji – najbliższym wyspecjalizowanym ośrodku, który mógł zapewnić pacjentowi ze schizofrenią właściwą opiekę i leczenie, a także należycie go izolować. Rozmowa skończyła się tym, że uzdrowiciel Plymouth dosłownie wyrzucił dziewczynę ze swojego gabinetu, wrzeszcząc na cały korytarz, że jeśli żałosne praktykantki, które naczytały się nic nie wartej mugolskiej makulatury, nie chcą, żeby ich więcej nie wpuszczono na jego oddział, to nie będą mu mówić, gdzie ma umieszczać swoich pacjentów i jakie leczenie im wyznaczać. Hermiona miała mocne podejrzenia, że niechęć Plymoutha do rozstania z niebezpiecznym pacjentem ma coś wspólnego z niezwykłą szczodrością pani Goyle, lecz nie mogła tego nijak udowodnić.
Wzdychając głęboko, żeby się uspokoić po wstrząsie, dziewczyna wywołała na twarz uprzejmy uśmiech i otworzyła drzwi do pokoju Longbottomów.
***
„Znów ta szlama tu węszy. — Goyle wsłuchał się w dźwięk oddalających się kroków, odszedł od drzwi i usiadł na łóżku. — Wiecznie coś próbuje wyniuchać, żeby potem donieść tej przeklętej kotce w okularach...”
— Do tego chciała cię przekląć, Greg.
— Vince! Jak dawno mnie nie odwiedzałeś! — Goyle odwrócił się do przyjaciela, który stał, niedbale opierając się o framugę.
— Wystarczyło, żebyś mnie zawołał. Przecież wiesz, że cię nigdy nie opuszczę.
Ciarki przebiegły po plecach Goyle'a, kiedy rozdęte krwawymi pęcherzami usta Crabbe'a obnażyły zwęgloną szczękę w strasznej parodii uśmiechu. Ale w końcu to przecież był Vince, jego najlepszy przyjaciel, który przyszedł do niego, kiedy porzucili go wszyscy, nawet Draco, nawet ojciec, nawet mama, która tylko patrzy na niego zza tego przeklętego szkła i cicho szlocha, lecz nigdy nie wchodzi do pokoju, żeby go objąć czy pocałować. To wszystko przeklęty Harry Potter i jego żałośni przyjaciele tak urządzili, że Vince nie mógł wyjść z tego pokoju. Ale zapłacą za to! I Goyle niepewnie uśmiechnął się w odpowiedzi.
— Oni myślą, że skoro odebrali ci różdżkę, to mogą odwracać się do ciebie plecami — ciągnął dalej Crabbe. — Myślą, że jesteś tępakiem. Myślą, że mogą najpierw zamknąć cię tu samego, dźgać cię różdżką w twarz, a potem odwracać się do ciebie plecami. Nadszedł czas, by dać im nauczkę, Greg.
— Oczywiście, Vince! Czy wypuścisz mnie stąd?
Crabbe pokręcił głową, przy czym na oczy upadł mu płat skóry oderwanej z czoła, spróbował go zdmuchnąć, tak jak się to robi z nieposłusznym kosmykiem włosów. Płat się zakołysał, lecz nie powrócił na swoje miejsce, więc wówczas oderwał go całkiem. Goyle nie wytrzymał i odwrócił wzrok, zaczynając z przesadną uwagą studiować znaną już na pamięć martwą naturę, wiszącą nad łóżkiem.
— Ty sam możesz wyjść, Greg. — Crabbe wyraźnie zauważył jego zmieszanie, lecz w jego głosie nie było urazy, tylko sarkazm. Goyle przełknął głośno i zbliżył się do drzwi, jak i wcześniej starając się patrzeć gdziekolwiek, tylko nie na przyjaciela. Położył dłoń na klamce, czując znane już kłucie i lekki dreszcz. — Oni odebrali ci różdżkę, lecz nie dali rady pozbawić cię magii. Chyba ćwiczyłeś, jak ci kazałem?
Goyle w milczeniu kiwnął głową, wspominając jak długo i z jakimi problemami opanowywał kilka prostszych zaklęć bez różdżki. I jak ta parszywa szlama cały czas starała się podpatrzyć, co on robi. Lecz Vince uprzedził go, żeby nikt się nie dowiedział o jego ćwiczeniach. Vince jest bardzo sprytny. Bez pomocy Vince'a by sobie nie poradził.
— No ruszaj! Alohomora! Dawaj, Greg, nadszedł czas! Zrób to, dasz radę! — Oczy Crabbe'a błysnęły drapieżnie i niecierpliwie oblizał językiem po okaleczonych wargach.
— Alohomora! — wyszeptał Goyle, wypuszczając na wolność swoją magię. Drzwi otwarły się ze skrzypieniem i nagle Gregowi bardzo zachciało się po prostu wrócić do łóżka, przykryć się kołdrą i leżeć, czekając aż przyniosą wieczorną porcję eliksirów, żeby można było zasnąć i spać aż do rana i nie słyszeć szeptu Crabbe'a. Ale to byłoby nieuczciwe, Vince by się obraził, a on nie chciał urazić najlepszego przyjaciela. Jedynego przyjaciela, który dopiero co pomógł mu otworzyć drzwi. Być może teraz będzie mógł pójść do domu i przytulić mamę. Lecz najpierw trzeba dać nauczkę szlamie, żeby już więcej nie ośmieliła się szpiegować Ślizgonów.
— Wszystkim im trzeba dać nauczkę. — Crabbe pokiwał głową. — Chodź za mną.
Goyle wyszedł na słabo oświetlony korytarz. Po parszywej mądralińskiej Gryfonce nie został nawet ślad.
— Co mam robić, Vince? — zapytał niepewnie oddalającego się przyjaciela.
— Rób tak, jak ja — odpowiedział Crabbe, rozkładając ręce tak, że jego palce dotykały obu ścian. Goyle powtórzył jego ruch, z oczarowaniem patrząc, jak z palców Vince'a spełzają maleńkie ogniste wężyki, jak wiją się po ścianach, zostawiając smoliście czarne ślady, pożerają ramy portretów wiszących wzdłuż korytarza, przebijają się w szpary pod drzwiami sal.
— Mnie się tak nie udaje — poskarżył się Goyle.
Crabbe odwrócił się i triumfalny uśmiech znów zmienił jego okaleczoną twarz w wyszczerzoną czaszkę. Nie mówiąc ani słowa, wyciągnął rękę, pokazując wydłużonym palcem gdzieś za plecy przyjaciela. Na czubku palca tańczył mały języczek ognia. Goyle posłusznie się odwrócił i zobaczył różdżkę, leżącą na stole dyżurnej.
— Nadszedł czas, Greg. Udowodnij im wszystkim, że nie jesteś tępy.