Rozdział 6.
Nie chcąc, żeby odprowadzająca ją do kominka uzdrowicielka Vice usłyszała, dokąd jej pacjentka naprawdę się wybiera, Hermiona najpierw przeniosła się do Dziurawego Kotła. W kieszeni szaty podzwaniało piętnaście sykli, które uzdrowicielka dosłownie wepchnęła protestującej dziewczynie, dlatego też Hermiona postanowiła posiedzieć w barze do wieczora, żeby przybyć do Hogwartu po zapadnięciu ciemności, nie przyciągając niczyjej uwagi. Po tym, jak pokrzepiła się kawałkiem mięsnej zapiekanki i wypiła kilka filiżanek mocnej słodkiej herbaty, zostało jej akurat tyle pieniędzy, żeby kupić garstkę proszku fiu. Czekając, aż na kawałku nieba widocznym za oknem zaczerwieni się zachód słońca, Hermiona rzuciła odrobinę proszku do kominka, weszła do niego i podała adres. Kiedy zielony dym się rozwiał i zdziwiona dziewczyna wstała z podłogi, młody barman, niezmącenie wycierający jedną i tę samą szklankę zapytał z mieszaniną współczucia i kpiny w głosie:
– Przepraszam, czy powiedziała pani „Hogsmeade, bar Trzy miotły”?
– Tak, dokładnie to powiedziałam – odparła Hermiona ze złością. – Jeśli wasz kominek jest niesprawny, trzeba było o tym uprzedzić zawczasu!
– Nie, z kominkiem wszystko w porządku. – Kpina w oczach chłopaka zmieniła się we współczucie. – Po prostu już od kilku lat dostać się do Hogsmeade przez kominek można tylko z Ministerstwa i ze specjalnym zezwoleniem – tylko dla mieszkańców wsi lub po wcześniejszym umówieniu – dla krewnych uczniów Hogwartu. Czy jest pani krewną?
– Nie, mieszkanką wsi! – burknęła Hermiona, nie wiedząc czemu, złoszcząc się na rozmówcę. Prawdopodobnie dlatego, że wyraźnie cieszył go widok jej zdziwionej twarzy.
Jakby odgadując jej myśli, barman z niewinnym uśmiechem dodał:
– I bariera antyaportacyjna została postawiona wokół Hogsmeade prawie dwa lata temu. Na koszt baru! – Wraz z ostatnim zdaniem podał dziewczynie porcję ognistej whisky.
Rzucając na chłopaka wściekłe spojrzenie, Hermiona demonstracyjnie odsunęła szklaneczkę i z ciężkim westchnieniem wdrapała się na barowe krzesełko.
– I co ja mam teraz robić? – zapytała żałośnie.
Barman wzruszył ramionami, czym o mało nie zrzucił ze stojaka wysokiej, wymyślnie oplecionej butelki.
– Może pani poczekać do najbliższego Hogwart-Ekspressu. Jeśli się nie mylę, to następny kurs będzie w czwartek rano. – Dziewczyna z rozpaczą potrząsnęła głową. – No, jeśli życie pani niemiłe, to może pani pojechać Błędnym Rycerzem.
Twarz Hermiony rozpromieniła się na moment, po czym natychmiast spochmurniała.
– Nie mam jedenastu sykli – przyznała się, jednocześnie przeklinając samą siebie w myślach, że nie zdecydowała się wziąć od Vice całego galeona. „Przecież i tak planuję jej zwrócić pieniądze, mogłabym...”
– Czemu jedenaście? – Barman wybałuszył na nią oczy. – Podróż Błędnym Rycerzem kosztuje siedem sykli, dziewięć – z filiżanką kakao, a za dziesięć to jeszcze i poduszkę z kocem dodadzą.
„Przeklęta inflacja” – skomentowała w myślach informację Hermiona, a na głos dodała z rozdrażnieniem.
– Nawet i siedmiu nie mam. Ostatnie pięć sykli wydałam na twój głupi, bezużyteczny proszek!
– Ej! – Chłopak ostrzegawczo wyciągnął rękę w jej kierunku, jakby chciał walczyć o honor swojego baru. – Mamy proszek najwyższej jakości! To nie moja wina, że pojawiła się pani nie wiedzieć skąd i nie wie pani jak dotrzeć do... hmm... domu. – Znów na jego twarzy pojawił się kpiący uśmiech. – Lecz możliwe, że mógłbym...
Hermiona z nadzieją podniosła głowę i przywołała na twarz jedną z tych błagalnych min, jakich używali Ron i Harry w szkolnych czasach, kiedy chcieli namówić ją, by pozwoliła im przejrzeć swój esej czy odpisać rezultaty pracy laboratoryjnej. Szczerze mówiąc, w akademii się to nie skończyło, więc dziewczyna miała bardzo bogaty materiał do kopiowania. Pozostało tylko mieć nadzieję, że jej nowa twarz da radę pokazać tę rozpacz, którą aktualnie odczuwała.
– Tak, bardzo proszę! Gdybyś mógł pożyczyć mi na bilet... Oddam, jak najszybciej!
Na twarzy chłopaka pojawił się wyraz zadumy, może nawet rozmarzenie:
– Co powiesz na całusa za każde dwanaście knutów? Mogę nawet zaokrąglić na twoją korzyść...
W następnej sekundzie o jego podbródek opierała się różdżka.
– Kontynuuj. – Hermiona przechyliła się przez kontuar i zasyczała mu prosto w ucho. – Wychodzi na to, że jestem ci winna dziesięć całusów, tak?
– Eee... żartowałem, proszę pani – wyjąkał, próbując się odsunąć. – Proszę o wybaczenie.
– Tak też myślałam. – Uśmiechnęła się miło, przywołując na twarz poprzedni, proszący wyraz. – Więc czy mógłbyś…?
– ...Tom – odpowiedział chłopak, przełykając nerwowo.
– Tom? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Czy nie powinieneś być trochę... starszy?
– Eee... to mój wujek – wyjaśnił Tom, wciąż jeszcze nie spuszczając wzroku z jej różdżki, której ona ani myślała chować. – Po prostu pomagam mu tu po szkole.
– Gdzie się uczysz, Tom? – zainteresowała się przyjaźnie Hermiona, czerpiąc prawdziwą przyjemność z widoku denerwującego się chłopaka.
Na aurora się uczę. Akademia Aurorska przy Ministerstwie, panno...
– ...Knightley.
Tom nieoczekiwanie prychnął:
– Na cześć autobusu czy jak?
– Na cześć autobusu? – Dziewczyna pytająco uniosła jedną brew. – Ach, tak... Nie, nie na cześć autobusu. Tak więc, Tom, czy mógłbyś pożyczyć mi siedem sykli, które zwrócę ci przy pierwszej nadarzającej się okazji?
– Oczywiście, proszę pani. – Tom pospiesznie kiwnął i odliczył siedem srebrnych monet, które ona zręcznie zgarnęła z kontuaru.
– Powodzenia w nauce, Tom. – Ceremonialnie skłoniła się dziewczyna, kierując się do drzwi baru. – Dzięki ogromne, bardzo mi pomogłeś.
– Nie ma za co, proszę pani. – Chłopak zaczerwienił się. – Szczęśliwej podróży.
Z cichym śmiechem panna Knightley wyszła z baru i po minucie słychać było straszliwy zgrzyt hamulców. Ciemnofioletowy bok ogromnego autobusu na moment wypełnił okno, dał się słyszeć skrzeczący głos konduktora, a potem Błędny Rycerz zawył, jak zraniony smok i znów wszystko ucichło. Tom wyszedł na pustą ulicę, oparł się o futrynę i w zadumie popatrzył w niebo, z którego już dobiegł pierwszy huk dalekiego pioruna.
– Mam nadzieję, panno Knightley, że porządnie pani przemoknie – wypowiedział mściwie życzenie w ciemność i dokładnie zamknął drzwi Dziurawego Kotła, wracając do środka.
***
„Trzeba było wziąć od tego młodego bałamuta dziewięć sykli” -– myślała Hermiona, z zazdrością wdychając cudowny aromat kakao, który roznosił się po mrocznym wnętrzu autobusu. Przy czym, siwemu czarodziejowi, ściskającemu w ręku gorący kubek udawało się upić z niego tylko podczas nielicznych przystanków. Błędny Rycerz już skręcił na wiejską drogę i według wyliczeń dziewczyny za jakieś pół godziny Dumbledore zaproponuje jej filiżankę herbaty. I może nawet poczęstuje ją czymś bardziej odżywczym niż cytrynowe dropsy. „Mam nadzieję, że jeszcze nie położył się spać. Planowałam pojawić się w Hogwarcie o wiele wcześniej.” Wyjrzała przez okno, próbując jednocześnie zorientować się w czasie i przestrzeni i w tym samym momencie na szkło padły krople deszczu.
– Co, Ernie, nie udało się wyprzedzić burzy? – zapytał kpiąco kolegę stary wąsaty konduktor. Kierowca tylko spojrzał na niego z pogardą i w tym momencie gwałtownie szarpnął kierownicą, aby uniknąć zderzenia z rosnącym na poboczu świerkiem.
Hermiona tylko spadła ze swojego fotela, do czego zresztą prawie przywykła, a z kolei drugi pasażer nie miał tyle szczęścia – tym razem wypuścił z rąk swoje kakao, które malowniczą plamą rozlało się po przygotowanym do snu łóżku. Nie mogąc powstrzymać się od złośliwego uśmiechu, dziewczyna wdrapała się na swoje siedzenie i znów przylgnęła do okna. Nawet po ciemku była w stanie rozpoznać okolice Hogsmeade: jasną linię jeziora między drzewami, znajome kształty wzgórz... Jej serce zabiło szalonym rytmem – tak blisko było jedyne miejsce, które mogła w tej sytuacji i w tym czasie nazwać swoim domem, tyle przeżyć było związanych właśnie z nim. Harry i Ron od czasów wojny niejednokrotnie bywali w Hogwarcie: odwiedzali Ginny, Lunę, Hagrida, McGonagall i pozostałych nauczycieli, nawet przyjeżdżali ot tak, żeby powłóczyć się po Hogsmeade i wypić piwo kremowe w Trzech Miotłach. Lecz Hermiona nijak nie mogła się zmusić do powrotu do dawnej szkoły, od samego zakończenia wymyślała powody, żeby wytłumaczyć swoją nieobecność na kolejnej wyprawie przyjaciół. Chciwie wchłaniała ich wrażenia, wypytywała o znajomych, o zmiany, które zaszły w zamku po wojnie, lecz ani razu nie pozwoliła sobie nawet na myśl o tym, że mogłaby pojechać wraz z nimi. „Nie potrzebowałam tego, w odróżnieniu od nich – tutaj przypomniała sobie główny argument – to przecież oni mieli syndrom postwojenny!” Lecz w tym czasie któż mógł przypuszczać, że powrót wywoła takie dławiące uczucie w sercu...
Błędny Rycerz przejechał przez śpiącą ulicę Hogsmeade. Coraz mniej pozostawało czasu na wybranie sobie odpowiedniego imienia. Z wymyślonym nazwiskiem Hermiona się już całkowicie pogodziła, nie patrząc na to, że będzie ono prawdopodobnie wywoływać skojarzenia z autobusem u każdego napotkanego czarodzieja. To było nawet logiczne. „W końcu kim jestem, jeśli nie wiedźmą, która popadła w tarapaty? Imię powinno być takie, żebym szybko nauczyła się na nie reagować. Nie wiadomo jak szybko Dumbledore znajdzie sposób, by odesłać mnie z powrotem, a w ogóle, to nie powinnam wywoływać u innych niepotrzebnych podejrzeń”. W tym momencie, jak w końcu przyszedł jej do głowy idealny wariant imienia, autobus gwałtownie zahamował, po raz kolejny zrzucając dziewczynę z siedzenia, a konduktor dźwięcznie oznajmił:
– Hogwart!
Zamyśloną Hermionę przybycie do Hogwartu zaskoczyło do tego stopnia, że w pośpiechu wyskoczyła z autobusu, zapominając nałożyć na siebie zaklęcia przeciwdeszczowego, a kiedy w końcu o tym pomyślała, było już za późno. Błędny Rycerz zniknął jej z oczu, oblewając ją na koniec błotem spod kół, a z góry padał ulewny, zimny deszcz. „Masz, gołąbeczko, za zadufanie w sobie – jadowicie skomentował wewnętrzny głos. – Pamiętasz jeszcze, jak mugole w śniegu wydawali ci się żałośni i bezradni? A teraz, w czym jesteś od nich lepsza?” Zaciskając zęby, przeszła przez wrota i skierowała się do zamku, ślizgając się na mokrych kamiennych płytach, którymi była wyłożona dróżka. Aby nie słyszeć więcej kąśliwych uwag, Hermiona postanowiła poćwiczyć po drodze użycie swego nowego imienia:
– Dzień dobry, nazywam się Jane Knightley. Tak-tak, na cześć autobusu, tak właśnie... Bardzo mi miło, Jane.
To imię nadała jej mama. Ona zawsze byłą w ich rodzinie głosem rozsądku, równoważącym ojca-fantastę, który nawet niczego nie wiedząc o niezwykłych zdolnościach córki, obdarzył ją dziwnym imieniem, będącym powodem do żartów przez całe jej szkolne życie – to, które było przed Hogwartem. Mama często żartowała, że tego dnia, kiedy on uroczyście objawił, że ochrzci nowo narodzoną córkę imieniem Hermiona, chciała pozbawić go praw rodzicielskich. Lecz żarty żartami, a dziewczyna nie mogła przypomnieć sobie ani jednego przypadku, kiedy mama zwróciła się do niej używając pierwszego imienia. Zawsze tylko Jane. I ona przyzwyczaiła się do reagowania na oba imiona. Nigdy wcześniej o tym nie myślała, lecz teraz nagle się jej wydało, że być może ta niewinna gra – w tatusiową Hermionę i mamusiową Jane – w pewien sposób rozbiła ich rodzinę na dwa obozy, z córką-chorągiewką pośrodku. Nie, oczywiście, bez wątpienia rodzice się kochali, nawet więcej – oni wciąż byli w sobie zakochani i nie ukrywali tego. Lecz Hermiona-Jane cały czas była pomiędzy nimi – jak lina do przeciągania. We trójkę tworzyli niestabilny związek, który cały czas próbował rozpaść się na parę i jednego zbędnego. Aby dogodzić ojcu, Hermiona w czasie wakacji godzinami opowiadała mu o tajemnicach zamku Hogwart, o duchach, czarach, eliksirach i quidditchu, o centaurach, jednorożcach i tysiącach różnych cudów, z którymi stykała się w magicznym świecie, lecz mama nigdy nie brała udziału w tych rozmowach. Aby zrobić przyjemność mamie, Jane z przyjemnością planowała naukę w Oksfordzie, ślub w kościele przyozdobionym kwiatami, z godnym, inteligentnym chłopcem, mówiła o małym, przytulnym domku na przedmieściach, o praktyce lekarskiej bądź adwokackiej, w ostateczności – o własnej księgarence, a ojciec, słysząc to, przewracał oczami i mrugał do córki. „Wychodzi na to, mamusiu, że to właśnie ciebie oszukiwałam. Dlatego, że jednak należę do tego świata i choć przygody w nim są czasem przerażające, to bez nich nie będę podobna do samej siebie. Harry niedawno jako zemstę za „syndrom postwojenny” wykopał gdzieś termin „adrenalinowy narkoman”. Niewykluczone, że rzeczywiście jestem adrenalinową narkomanką, inaczej, po jakiego Merlina wstąpiłabym do Akademii Aurorskiej zamiast pójść do Oksfordu?”
Wraz z kolejną błyskawicą, która uderzyła gdzieś całkiem blisko, Jane wkroczyła na gładkie płyty głównego hallu, starannie przytrzymując ciężkie skrzydła drzwi. Zostawiając mokre ślady, dziewczyna przeszła przez hall i weszła na główne schody. Zdążyła pokonać tylko kilka stopni, kiedy za plecami rozległ się zaniepokojony głos:
– Dokąd to się wybierasz, chłopcze?
Obracając się skokiem, przeskoczyła poręcz schodów i wylądowała na podłodze, jednocześnie wyjmując różdżkę z futerału na nadgarstku. „Niech będą przeklęte te idiotyczne odruchy” – wściekła się w myślach, nie widząc za plecami niczego niebezpiecznego. Uczeń, który ją zawołał, nawet nie próbował wyjąć różdżki, po prostu stał ze skrzyżowanymi na piersi rękami pośrodku hallu, lecz po samej tylko promieniującej od niego aurze niedbałej pewności siebie i leniwej pogardy dla innych można było bezbłędnie odgadnąć, z kim los ją zetknął tego nieszczęśliwego wieczoru. „Tego potwornie nieszczęśliwego wieczoru – poprawiła sama siebie, oceniając sylwetkę chłopaka zmrużonymi oczami. – No cóż: jasne włosy, krawat Slytherinu, znaczek prefekta, mam wrażenie, że już wróciłam do swoich czasów. Albo prawie do swoich. Malfoyowie – to taka moja osobista kara, tak?” Prostując się powoli, z wyzwaniem spojrzała w chłodne szare oczy, z całej duszy życząc ich właścicielowi, żeby zapadł się w swoje podziemia, najlepiej na zawsze.
_____
* Nazwisko Knightley i nazwa autobusu The Knight Bus powstały od słowa knight (rycerz).