Rozdział 18.
Sezon quidditcha rozpoczęto w pierwszą sobotę października meczem Slytherin-Ravenclaw. Jane nie miała pojęcia, czemu przyszła na stadion. Nawet wcześniej na mecze chodziła tylko dlatego, żeby Ron i Harry nie nazywali jej nudziarą, która nie ma w swoim życiu innych zainteresowań niż biblioteka. W sumie i tak to robili, niezależnie od tego, czy przychodziła na mecze, czy nie... Lecz teraz jej obecność na stadionie wydała się jej całkowicie pozbawiona sensu, nawet nie miała komu kibicować, dlatego, że jej własny „dom” nie wykazywał ani krztyny entuzjazmu, a demonstracyjne kibicowanie drużynie przeciwników byłoby głupotą. Poza tym, byłoby niewłaściwe, jeśli wziąć pod uwagę, że przeciw Slytherinowi i tak kibicowało trzy czwarte szkoły, wliczając w to komentatora, Faba, który bez ustanku obsypywał srebrzysto-zielonych wątpliwej jakości komplementami w stylu: „Oni zdecydowanie wiedzą, co to jest taktyka. Znaleźli ten wyraz w słowniku?”
Pomimo mało przyjaznej atmosfery na trybunach, Ślizgoni zachowywali niezmącony spokój. Na ile Jane się orientowała, Slytherin zdecydowanie przewyższał drużynę Ravenclawu pod względem poziomu gry i żadne złośliwe komentarze nie mogły dotknąć ani graczy, ani ich kibiców. Prawdopodobnie jedyną osobą na stadionie, którą drażniła otwarta wrogość w stosunku do Slytherinu była sama Jane.
„Może nie byłoby żadnego domu „ciemnych czarodziejów”, gdyby nie paskudny stosunek pozostałych? - myślała, mimochodem obserwując siedzących wokół niej uczniów, którzy w tym momencie niczym nie różnili się od uczniów dowolnego innego domu. - Dlaczego już teraz widzą w nich wrogów, skoro wojna dopiero przed nami?”
Znicz złapano już w dwunastej minucie i ślizgoński sektor natychmiast opustoszał – radosny tłum kibiców ruszył w dół, żeby jak najszybciej pogratulować bohaterom meczu. Głęboko zamyślona Jane nawet nie zdążyła pojąć, że gra się już skończyła, gdy ocknęła się w absolutnej samotności. Pogoda była zdecydowanie jesienna, lecz przynajmniej nie padał deszcz, a trybuna chroniła przed zimnym wiatrem, więc dziewczyna zdecydowała się posiedzieć tu jeszcze trochę – ostatnie dwa tygodnie praktycznie nie przebywała na świeżym powietrzu. Lecz szybko okazało się, że nie dane jej było zaznać spokoju.
– Czy ktoś tu jest?! Pomocy! – Łomot pospiesznych kroków stawianych na drewnianych schodach wyprzedził pojawienie się Gwen, która zaczerwieniona od biegu wpadła na trybunę. - Och, Knightley, to ty!
Po niezgrabnej próbie przeproszenia Teo pozycja Jane w domu uległa nieznacznej poprawie. Oczywiście, nie udałoby się jej zdobyć przyjaciół w Slytherinie, nawet gdyby tego bardzo chciała, lecz przynajmniej przestano ją ignorować, najprawdopodobniej dlatego, że ich to znudziło. Jednak Jane niczego więcej nie pragnęła. Najważniejsze, że teraz, gdy przestano patrzeć na nią jak na zadżumioną i demonstracyjnie podkreślać jej statut persona non grata, pojawiła się u niej szansa zbliżenia się do Snape'a. Jej pierwotny plan „oswojenia” nieufnego chłopca bazował na pomocy w nauce, lecz gdy tylko dostał nową różdżkę, przestał potrzebować dodatkowych wyjaśnień. Tym niemniej, Jane przeprowadziła dla niego kilka konsultacji z czarów i transmutacji wprost pośrodku ślizgońskiego pokoju wspólnego. Nie dziwi więc fakt, że zyskała popularność wśród młodszych uczniów, którym nigdy nikt nie pomagał w problemach w nauce. Gwen akurat należała do tych, którzy mają kłopoty na zajęciach, za to łatwo przyswajała wiedzę w czasie zajęć indywidualnych. I w odróżnieniu od wielu innych dzieciaków, które po uzyskaniu pomocy, natychmiast zapominały o istnieniu Jane, dziewczynka dosłownie chodziła za nią jak cień, nie dając jej spokoju ani w bibliotece, ani w Wielkiej Sali. Jednak teraz problem był wyraźnie o wiele poważniejszy niż nieudające się zaklęcie lewitacji.
– Jak to dobrze, że tu jesteś! - wykrzyknęła Gwen. - Chodźmy szybko, tam nie ma nikogo, a oni...
– Co się stało? Jacy „oni”? - próbowała dowiedzieć się Jane, już ciągnięta w dół po schodach.
– Gryfy! - odpowiedziała dziewczynka, jakby wypluwając znienawidzone słowo. - Potter i Black.
„Skąd, skąd TO, przecież to dopiero pierwsza klasa?” - przeraziła się Jane.
Gwen cały czas trzymając Jane mocno za rękę, pociągnęła ją pod trybuny wschodniego sektora. Chwilę później nad ich głowami przeleciała malinowa iskra jakiegoś nieznanego zaklęcia.
– Stój tutaj – rozkazała dziewczynce Jane i przygięta wkroczyła w ciemności pod trybunami. - Wyłazić stamtąd, natychmiast! - Postarała się, żeby w jej głosie zadźwięczała stal. - Potter, Black... Wyłazić!
– Drętwota! - dobiegło z ciemności. Oczywiście, to nie w nią celowano zaklęciem, lecz Jane poważnie się rozzłościła.
W końcu udało się jej dostrzec jedną z sylwetek zgarbionych przy ścianie, więc natychmiast rzuciła niewerbalnym „Expelliarmus!”. Właściciel różdżki, która do niej przyleciała, nie domyślając się, co zaszło, zrobił kilka nieostrożnych kroków w kierunku wyjścia, próbując ją złapać. I to wystarczyło, żeby Jane niepedagogicznie chwyciła go za ucho.
– Syriusz Black – wysyczała groźnie, wyciągając chłopca na zewnątrz. - Czy mówiłam niezrozumiale, kiedy kazałam wam wyjść na zewnątrz?
– Jesteś nikim – burknął dziedzic szlachetnego rodu Blacków. - A tak w ogóle, to bawimy się tam, gdzie mamy na to ochotę.
– Bawicie się?! Drętwotą? Tylko spróbuj się stąd ruszyć, a profesor McGonagall zajmie się tobą osobiście. Czy może powinnam cię zaczarować dla pewności?
Syriusz znów burknął pod nosem, obiecując poczekać w tym samym miejscu i Jane poszła z powrotem. Tym razem, zanim usłyszała głosy, musiała dość głęboko wejść pod trybuny.
– Nie dotykaj mnie, Smarkerusie! Zabieraj ode mnie łapska! – krzyczał histerycznie Potter.
Głos Snape'a brzmiał nie lepiej:
– Durniu, sam stąd nie wyjdziesz. Pozwól mi...
– Powiedziałem, żebyś mnie zostawił w spokoju, gnido! - odpowiedział ze złością.
Jane szepnęła „Lumos” i w końcu zobaczyła obu chłopców: James siedział na ziemi, z twarzą wtuloną w kolana i trzymał się rekami za głowę, a nad nim pochylał się Snape w swojej śmiesznej, zbyt szerokiej szacie.
– No i co, pobawiliście się? - zainteresowała się dziewczyna, podchodząc bliżej. - Teraz obaj marsz do wyjścia!
– On nie da rady – zaprotestował cicho Snape, wtulając głowę w ramiona.
– Oślepłem! - poskarżył się James. - Ta pokraka mnie przeklęła. Trzeba go wyrzucić ze szkoły!
– Obaj jesteście siebie warci – ucięła Jane. - Finite incantatem!
Lecz nic się nie wydarzyło. James podobnie jak wcześniej cichutko jęczał, przyciskając dłonie do twarzy, a Snape jeszcze bardziej zbladł z przerażenia.
– Co to było za zaklęcie? - zapytała ze znużeniem Knightley.
– Nauczono mnie – wydukał niechętnie Severus. - To skomplikowane, trzeba najpierw...
– Rozumiem – przerwała mu dziewczyna. - Czyli autorskie. Cóż, idziemy zatem do skrzydła szpitalnego.
***
Świętowanie w pokoju wspólnym Ślizgonów szło pełną parą, ale Lucjusz wcale nie był w nastroju do zabawy. I miał ku temu kilka powodów. Po pierwsze – mecz był absolutnie nudny, pokonanie Ravenclawu nie było trudniejsze niż odebranie pierwszoklasiście czekoladowej żaby. Po drugie – on nigdy nie pasjonował się quidditchem. Gdyby nie obowiązki prefekta, wcale nie chodziłby na stadion. Był też i trzeci powód, który niezależnie od wszystkiego, wychodził na pierwszy plan. Lucjusz siedział na swojej ulubionej kanapie, z dala od zgiełku i zabawy, całował swoją narzeczoną i niczego nie czuł.
Oczywiście, nigdy nie był w niej zakochany – to był klasyczny związek z rozsądku, przy czym omówiony przez rodziców na długo zanim dzieci trafiły do Hogwartu. Do tego Cissi, w odróżnieniu od swojej starszej siostry, była bardzo powściągliwa, a może nawet oziębła i nie miała zamiaru pozwalać sobie i narzeczonemu na coś więcej aż do ślubu. Lecz wcześniej Lucjusz z przyjemnością myślał o tym, że kiedyś ta pociągająca i idealna wiedźma z wyższych sfer zostanie jego żoną. Wcześniej z przyjemnością spędzał czas z narzeczoną, a to, że była głupawa, wcale mu nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie – miało to swoje plusy: Cissi zawsze znała swoje miejsce i nigdy się z nim nie sprzeczała, nie wtrącała do rozmów, które jej nie dotyczyły i wszystkimi sposobami starała się podkreślić wyższość swego narzeczonego. I tak, wcześniej jej pocałunki budziły w nim jakieś uczucia.
Teraz miał wrażenie, że całuje Narcyzę również wyłącznie z rozsądku. Patrzył na jej piękny blackowski nosek, idealnie gładką fryzurę, miękki matowy policzek, delikatnie różowy płatek ucha całkiem niedaleko od jego ust, łabędzią szyję i zgrabny obojczyk w wycięciu ślicznej liliowej szaty, wdychał świeży aromat jej perfum – i robiło mu się mdło od świadomości, że całe swe życie będzie związany z tą lalką. Będzie zmuszony dbać o nią, spędzać z nią wieczory, razem z nią wybierać meble do pokoju dziecinnego... Nie, o tym wcale nie miał ochoty myśleć! Lucjusz znów spróbował skupić się na bliskim cieple jej ciała, wyobrażając sobie jak to jest pragnąć Narcyzy – przecież ona w rzeczywistości nie jest lalką, jest żywa, piękna, czuć puls bijący na jej szyi, tak równo, hipnotyzująco...
– Malfoy! - Cichy głos Knightley, która nie wiadomo skąd wzięła się w pokoju wspólnym aż wibrował wściekłością. - Musimy pogadać. Teraz.
– Mów. – Lucjusz machnął ręką w zapraszającym geście.
– Nie tu. - Skrzywiła się dziewczyna. - Wyjdziemy?
Cissi już otwarła usta, by się wtrącić, lecz Lucjusz ostrzegawczo ścisnął jej dłoń. Knightley zdecydowanie wyciągnęła wnioski, nie chcąc czynić z całego domu świadków nieprzyjemnej rozmowy. I miała rację. Dodatkowo… nagle złapał się na myśli, że tak bardzo chce stąd uciec, że nawet kłótnia z Knightley wydaje mu się bardziej kuszącą alternatywą.
– Chodźmy, porozmawiamy. – Dla pewności chwycił ją za łokieć i wyprowadził na korytarz. - Tak?
– Tu też nie będę rozmawiać. – Wyrwała się z jego rąk. - Wyjdźmy na zewnątrz.
Zaintrygowany Lucjusz poszedł za nią bez słowa. Z głównego hallu Jane skręciła w otwartą galerię prowadzącą do skrzydła szpitalnego, przeszła nią może dziesięć kroków i zatrzymała się przy jednym z łuków, z którego otwierał się przepiękny widok na jezioro. Prawdopodobnie przyprowadziła go tu właśnie dla tego widoku, gdyż obiecana rozmowa wciąż jeszcze nie została rozpoczęta.
– A więc o co chodzi? - zapytał znudzonym głosem. - Tak w ogóle, to nie jestem odpowiednio ubrany na spacer na świeżym powietrzu...
Knightley gwałtownie odwróciła się w jego stronę z wyciągniętą różdżką i rzuciła jakieś niewerbalne zaklęcie. Na moment ogarnęła go panika, lecz natychmiast pojął, co to za zaklęcie – to tylko czar grzejący, choć nieco za mocny.
– Próbujesz mnie upiec? - zaśmiał się Lucjusz, wycierając z czoła kropelki potu. Dziewczyna znów w milczeniu uniosła różdżkę. - Sam też umiem, dziękuję! – Przerwał działanie jej zaklęcia i nałożył je od nowa. - Chciałaś porozmawiać czy poćwiczyć czary?
– Dlaczego ich na siebie napuszczasz? - Przeszła do sedna, a w jej głosie słychać było wyrzut. Lucjusz nie bardzo wiedział, co dziewczyna ma na myśli.
– Kogo? - zapytał poważnie, lecz Knightley nie wiedzieć czemu, rozzłościła się jeszcze bardziej.
– Snape'a i Hun... - Z rozdrażnieniem próbowała odgarnąć za ucho opadającą na twarz grzywkę. – I Gryfy!
– Ani mi to w głowie. – Kpiąco podniósł ręce w obronnym geście – i nagle jakby dostał obuchem. Pojedynczy promyk słońca, który znienacka przebił się przez gęstą zasłonę chmur, musnął włosy dziewczyny i ten nieszczęsny, nieustannie przeszkadzający kosmyk, z którym wiecznie walczyła, na moment stał się miodowozłoty. I jak za dotknięciem różdżki, wszystko w niej uległo przeobrażeniu: surowa twarz, rysowana samymi liniami łamanymi; wąskie, blade usta, wypowiadające aktualnie jakieś słowa, które i tak nie docierały do jego świadomości; pogardliwie zmrużone piwne oczy – wszystko jakby zyskało wyrazistość i kolor, a może to pobladł cały świat wokół? Nawet czas popłynął wolniej, ciągnąc się jak syrop, kiedy on jakby przez lupę obserwował zmarszczkę w kąciku jej ust, gniewnie trzepoczące skrzydełka nieidealnego nosa, różowiejący od chłodu policzek...
– Malfoy! - Chłopak drgnął i instynktownie cofnął się o krok. - Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– W sumie to nie – przyznał uczciwie i potrząsnął głową, przeganiając ostatki wrażenia. - O co chodzi ze Snape'em?
– Czemu go uczysz przemocy? Dziś oślepił rówieśnika! Trzeba było go zaprowadzić do pielęgniarki.
– Więc po to mnie wezwałaś? Mam zdjąć zaklęcie?
Dziewczyna pokręciła głową.
– Poppy dała sobie radę. Ale w jaki sposób przyszło ci – prefektowi! - do głowy uczyć pierwszoklasistę czarnej magii?!
Lucjusz zaśmiał się.
– To nie jest żadna czarna magia, skąd ten pomysł? Zwykła klątwa, w Slytherinie wszyscy ją znają. Chłopak powinien umieć się obronić...
– Ty powinieneś był go obronić! - W oczach Jane błysnęła wściekłość. - Gwen wszystko mi opowiedziała. Kiedy po grze Potter i Black przyczepili się do niego – co ty zrobiłeś? Odjąłeś im punkty i poszedłeś dalej. Spieszyłeś się na imprezę? I nie obchodziło cię, że oni po tym jeszcze bardziej się na Snape'a uwzięli. Dlaczego nie odprowadziłeś go do pokoju wspólnego?
– A kim ja jestem, niańką? - rozzłościł się Lucjusz. - Dlaczego sam nie poszedł?
– Dlatego, że zawleczono go pod trybuny – krzyknęła w odpowiedzi. - Dlatego, że jest zbyt dumny, żeby uciec. I zbyt zadufany w sobie. Dlatego, że pewien idiota przez niedopatrzenie noszący znaczek prefekta, pokazał mu jak można zranić każdego, kto będzie mu sprawiał problemy!
– Moment! – Złość minęła tak samo szybko, jak się pojawiła. – Nie zrozumiałem, o kogo ci chodzi. O Snape'a czy tych Gryfonów?
– O wszystkich – odparła. - Nie możesz zrozumieć, że to są dzieci?
– Nagle ci się instynkt macierzyński aktywował? Powinnaś wyjść za mąż, Knightley, i rodzić. Skąd ten kompleks starszej siostry?
Odwróciła się w stronę jeziora, opierając o kamienny parapet. Lucjusz chciał coś jeszcze dodać, lecz nagle z przerażeniem zauważył, że plecy i ramiona Jane się trzęsą. Nagle zdał sobie sprawę, że w tamtym utraconym życiu mogła mieć nie tylko rodziców, ale i młodszego braciszka...
– Knightley! - Niepewnie zbliżył się do niej i pociągnął za rękaw szaty, starając się odwrócić dziewczynę do siebie, lecz ta stanowczo się wyrwała, oswobadzając rękę. - Co się stało?
– Jakbyście się zmówili – odpowiedziała, rozmazując po policzkach łzy i Lucjusz z ulgą zauważył, że Jane nie płacze, lecz chichocze. - Za mąż... - Znów zgięła się w pół, opierając czoło o porośnięty mchem kamienny parapet.
Malfoy, czując się absolutnym idiotą, stał obok i czekał aż jej minie ten dziwny napad.
– Więc tak, Malfoy – zaczęła nieznośnie władczym tonem, uspokajając się zupełnie. – Na następny raz pomyśl, kogo i czego uczysz.
– A bo co? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Jego głos zabrzmiał wyzywająco, choć bardziej z przekory niż z innej przyczyny, gdyż nie zamierzał już w przyszłości zajmować się dzieciakami.
– A bo zademonstruję ci kilka „zwykłych klątw” - odpowiedziała mu identycznym tonem. - Do twojej bogatej kolekcji.
I odwróciwszy się tak gwałtownie, że poły jej szaty zawirowały tuż przed jego nosem, otaczając go gorzkim zapachem ziół, szybkim krokiem ruszyła w stronę skrzydła szpitalnego.
***
Żadna, nawet najlepiej zaprojektowana wentylacja nie była w stanie poradzić sobie z ohydną wonią Szkiele-Wzro, dlatego też gdy tylko minął etap, w którym eliksir był niezwykle wrażliwy na zmiany temperatury otoczenia, Jane z ulgą otworzyła okno. Teraz kociołek wymagał tylko minimalnej uwagi, więc dziewczyna mogła usiąść na parapecie, wystawiając swoje nieszczęsne, łzawiące od żrących oparów oczy na powiewy świeżego, wilgotnego wietrzyku.
„Za to przygotowanych dziś zapasów wystarczy przynajmniej do Bożego Narodzenia” – pomyślała z zadowoleniem Jane. Miała świetny humor. Przede wszystkim dlatego, że udało się jej rozwiązać problem z dzisiejszym pojedynkiem na stadionie, nie wywołując niezadowolenia ani u Snape'a, ani u Jamesa, nawet Syriusz w końcu przeprosił za swoje chamstwo. Oczywiście, na całą trójkę największe wrażenie wywarło to, że nie doniosła na nich, co więcej – uprosiła Poppy, żeby nie informować o incydencie ani dyrektora, ani opiekunów domów.
Najmocniej wstrząśnięty był Snape, który już w myślach pożegnał się ze szkołą, przekonany, że go z niej wyrzucą. Absolutnie szczerze uważał się za winnego i to napełniło serce Jane nadzieją, że może jeszcze nie jest za późno na zmiany. „Przecież to tylko dziecko – nietowarzyskie, zamknięte w sobie, lecz wcale nie złe. I dopóki ma Lily – ma szansę.”
Jane nie mogła się napatrzeć na ich wzruszającą przyjaźń. Lily w przeciwieństwie do Snape'a była dość popularna wśród swych lwich rówieśników, lecz nigdy nie zapominała o swoim przyjacielu i nie pozwalała go krzywdzić. Knightley ledwo powstrzymywała uśmiech, patrząc jak dziewczynka macha piąstką przed nosem kolejnego ucznia, gniewnie błyskając niewiarygodnie zielonymi oczyskami. Chociaż bardzo możliwe, że to, co dla Jane wydawało się miłe, boleśnie raniło dumę chłopca. Kiedy raz po raz w twojej obronie rzuca się dziewczynka, to nie może nie drażnić. A jeśli w dodatku ona ci się podoba... Nie dziwi więc, że chłopiec z takim entuzjazmem przyjął lekcje Malfoya – rozpaczliwie pragnął móc obronić się samodzielnie.
„Czyż nie można było pokazać dzieciakowi choćby Expelliarmus”? - Jane z rozdrażnieniem zapytała niewidzialnego rozmówce, jak gdyby kontynuując tę chaotyczną rozmowę prowadzoną w galerii. Lecz ku swemu ogromnemu zdumieniu, nie czuła już dłużej złości. Za bardzo ta ostatnia sprzeczka miała… przyjacielski charakter. Tak mogłaby besztać (i nie raz beształa) Harry'ego lub Rona. A paw ze swej strony odpowiadał jej tak, jakby Jane miała prawo mieć do niego jakieś pretensje. „To dlatego, że nie miał pojęcia, że stoi przed nim szlama – usłużnie wyjaśnił wredny głosik. - Dlaczego miałby nie rozmawiać po przyjacielsku z koleżanką-ślizgonką? Nawet po jej niewłaściwym, wyzywająco-wrogim zachowaniu. Arystokratycznego wychowania nie da się schować do kieszeni...” Jane sceptycznie prychnęła, lecz zmuszona była zgodzić się, że żaden z jej wyczynów do tej pory nie zmusił Malfoya do ukazania swej prawdziwej twarzy. „A czy ty wiesz, jaka jest ta jego prawdziwa twarz? Tak łatwo wybaczyłaś Snape'owi to, co dopiero uczyni, lecz nie możesz zrobić tego samego w stosunku do swoich kolegów z klasy? Z definicji uważasz ich za skończonych drani? A przecież to też jeszcze dzieci, niewiele tylko starsze od twojego ukochanego profesora...”
Jane zakryła uszy dłońmi, jak gdyby złośliwe, boleśnie kłujące słowa rozbrzmiewały gdzieś poza nią. Daremna próba. „Różnica w tym – spróbowała pokonać głos jego bronią, logiką – że Snape w przyszłości zdąży nie tylko popełnić swoje błędy, ale i je naprawić. A w porównaniu z taką Bellatriks, można powiedzieć, że w zasadzie niczego strasznego nie zrobił...” Lecz to podejście też nie zadziałało, głos nie miał zamiaru milknąć. Udowadniał, że Lestrange była po prostu szalona i jeśli porównywać z nią, to można od razu cały Wewnętrzny Krąg Voldemorta, a nie tylko Snape'a, uznać za niewinne ofiary okoliczności. Że ona, Jane, zbyt szybko zmieniła się w prawdziwą Ślizgonkę i przyswoiła sobie ich słynne podwójne standardy. Że niezwykle nielogiczne jest osądzanie ludzi za te uczynki, które ona sama pozwoli im popełnić. „Bo przecież pozwolisz, Hermiono Jane Granger, jeszcze nie zapomniałaś, że kim byś nie była, w jakim czasie byś się nie znajdowała – nie umiesz łamać reguł? Więc kto jest winien temu, co się stanie – czystokrwiste dzieci nieznające innej drogi czy ten, kto obserwował, jak oni dostając się pod władzę tego potwora, zmieniają się w morderców i terrorystów, jak łamią się ich dusze? Kim jest ten posłuszny i poukładany...”
Torturę tę przerwał żałosny brzdęk – kolba z hartowanego szkła, którą z wściekłością rzuciła sobie pod nogi, teraz toczyła się tam i z powrotem po kamiennej podłodze, cała i nieuszkodzona. „To mnie doprowadzi do szaleństwa – nagle do niej dotarło. - Przez dwadzieścia osiem lat doskonale wiedzieć, kto będzie następny na liście poległych. Przez dwadzieścia osiem lat rozmawiać z samą sobą. Przez dwadzieścia osiem lat nienawidzić samej siebie za to, że nie walczyłam o ani jedną duszę, o ani jedno życie...”
Jane ciężko westchnęła, z wysiłkiem wciągając powietrze przez kurczowo zaciśnięte gardło. Kiedy obiecywała sobie, że będzie silna, w myślach postawiła znak równości między siłą ducha a słusznością. Kolejna piękna teoria, która rozbiła się o surową prawdę życia. Trzeba było dokonać wyboru jednej z tych wartości.