Rozdział 9.
Po naklejeniu etykietki na ostatni flakonik eliksiru krwiotwórczego, Jane z przyjemnością się przeciągnęła. W ciągu ostatniego miesiąca przyszło się jej solidnie napracować, lecz rezultat teraz cieszył oko. Nowiutkie laboratorium, choć nie mogło pochwalić się rzadkimi składnikami czy drogim wyposażeniem, było zorganizowane idealnie z punktu widzenia Jane. Oczywiście, mogła być dumna ze swojej pracy, a co najważniejsze – końcówka tego niekończącego się, długiego lata, która groziła, że zamieni się w prawdziwy koszmar, przeleciała prawie niezauważalnie.
Pierwszy tydzień po egzaminach dziewczyna zwyczajnie delektowała się wolnością i bezczynnością, będąc pozostawiona samej sobie i mając cały zamek do dyspozycji. Większą część czasu po prostu łaziła wokół jeziora, nie chcąc nawet czytać książek, które teraz już mogła wynosić z biblioteki dokąd tylko chciała. Po kilku dniach dotarło do niej, że poważnie żałuje, iż nie przyjęła zaproszenia od Alicji. Następnego dnia – że z niecierpliwością czeka na sowę od Faba, który każdy list do niej kończył stanowczą prośbą o rękę. Jeszcze jeden taki tydzień i dziewczyna zgodziłaby się uciec z nim do Rumunii, żeby razem badać smoki. Dokładnie tak samo zgodziłaby się uciec z Filchem na Wielką Rafę Barierową, żeby łowić i oswajać olbrzymie kalmary. I wówczas natknęła się na niewielkie pomieszczenie w skrzydle szpitalnym, znajdujące się dokładnie naprzeciwko jej drzwi. Jane podejrzewała, że niegdyś było tu laboratorium, ostatecznie system wentylacyjny tej części zamku był stworzony w dość charakterystyczny sposób, a to, że salka obok okazała się pomieszczeniem do przechowywania preparatów, sądząc z obecności półek zabezpieczonych zaklęciami chłodzącymi i przeciwsłonecznymi – tylko potwierdziło jej przypuszczenia.
Jej obecność w zamku zyskała sens. Po uzyskaniu zgody od Dumbledore'a, Jane wzięła się do pracy. Z pomocą niezastąpionego Kaczanka, wygrzebała z laboratorium i wyrzuciła wszystkie śmieci, którymi zagracano pomieszczenie w ciągu ostatnich dwudziestu lat, następnie skrzat zajął się naprawą wentylacji i wodociągu, a dziewczyna w tym czasie doprowadzała do porządku długie stoły laboratoryjne i półki w szafach. Okazało się to nie takim prostym zadaniem, ponieważ nie można było tego zrobić przy pomocy zwykłej transmutacji – wyposażenie do warzenia eliksirów nie mogło nieść śladu obcej magii, żeby nie wpłynęło to na właściwości składników. Dlatego też Jane była zmuszona opanować zaklęcie z działu Wyższych Czarów, które pozwalało na zaczarowanie narzędzi stolarskich i kierowanie nimi. Flitwick był bardzo zdziwiony, lecz z chęcią pomógł, nawet wziął nieduży udział w remoncie. Czerpiąc przyjemność z pracy z latającymi gwoździami i przecinakami, Jane samodzielnie zrobiła dość wygodny, wysoki taboret, który pozwoli jej obserwować zawartość kociołka bez konieczności wstawania.
O kociołki trzeba było poprosić Slughorna. Nie wiedząc, jaki będzie stosunek nauczyciela eliksirów do jej samowolki, Jane długo zbierała się na odwagę, a następnie pobiegła do dyrektora. Dumbledore po raz kolejny ją zadziwił.
– „Oczywiście, panno Knightley!” – wykrzyknął. – „Już rozmawiałem z Horacym i on gotów jest dostarczyć pani zestaw kociołków i czerpaków, a także zapas niezbędnych składników. Prawdę mówiąc, liczyłem na to, że może się pani okazać przydatna, tak jak pani obiecała. Profesor Slughorn wybiera się na urlop, a Poppy odkryła braki pewnych środków w swoich zapasach. Oczywiście, to może poczekać do początku roku szkolnego, ale jeśliby pani...”
– „Oczywiście, że jestem gotowa!” – zgodziła się z radością Jane. Ona i tak nie liczyła na to, że dyrektor pozwoli jej warzyć eliksiry dla skrzydła szpitalnego, mimo że sam uczestniczył w jej egzaminie z eliksirów, który zresztą zdała śpiewająco.
– „Cóż, w takim razie, zatrudniam panią jako praktykantkę i jest pani do dyspozycji Poppy do końca lata. Chyba nie miała pani innych planów?”
– „Nie, ale ja... W ogóle nie brałam pod uwagę...”
Dumbledore uśmiechnął się krzepiąco.
– „Przecież potrzebuje pani pieniędzy. Fundusz stypendialny zapewni pani środki na zakup szkolnej szaty, podręczników i innych przyborów szkolnych, zgodnie ze spisem, ale przecież ma pani jeszcze jakieś osobiste potrzeby i życzenia.”
Oczywiście, że były potrzeby. Od samego przybycia do Hogwartu, Jane chodziła w szacie, którą jej wydano w Mungu. Kaczanek co noc zabierał ją, żeby wyczyścić i odświeżyć, lecz była ona zbyt gruba, jak na lato i w rezultacie dziewczyna musiała pożyczyć ubranie od Poppy i transmutować je do swojego rozmiaru. W magii krawieckiej Jane nigdy nie była dobra, dlatego też była niezadowolona z tego, jak leżała na niej szata Poppy. Lecz o wiele bardziej niepokoił ją problem z bielizną, która była już całkiem znoszona przez ciągłe pranie. Z tego powodu pieniędzy potrzebowała rozpaczliwie, lecz była strasznie zawstydzona, kiedy dyrektor zaproponował jej pracę. Przecież wcale nie po to rozpętała remont laboratorium, a wyszło tak, jakby dosłownie zażądała zapłaty za swój trud.
W czasie, gdy Jane, czerwieniąc się, blednąc i jąkając, mamrotała słowa wdzięczności, Dumbledore napisał dyspozycję przyjęcia uczennicy siódmej klasy na stanowisko pomocnicy pielęgniarki.
– „Żałuję, że nie pomyślałem o tym wcześniej, ale podpiszemy dokument ze wsteczną datą, więc pod koniec sierpnia dostanie pani pieniądze od razu za dwa miesiące. Na razie mogę pożyczyć pani niezbędną kwotę...”
Na te słowa Jane pokręciła głową. Oczywiście, to było głupie, lecz ona i bez tego czuła się, jakby wybłagała jałmużnę. Do tego już była zadłużona u uzdrowicielki Vice i Toma z Dziurawego Kotła.
– „Nie trzeba, sir. Spokojnie mogę zaczekać do wypłaty.”
– „Ale to dopiero za dwa tygodnie” – uprzedził Dumbledore.
Jane tylko wzruszyła ramionami. Ostatecznie miała się czym zająć. I oto w końcu minęły te dwa tygodnie i dziewczyna z radością planowała wyprawę do Londynu. Już pojawił się skrzat z prośbą od dyrektora, żeby przyszła po swoją zapłatę i Jane, kończąc rozlewać świeżo uwarzone eliksiry do flakoników, umyła ręce i spróbowała się uczesać. Grzywka, która odrosła jej przez lato, uparcie zasłaniała jej oczy, niezależnie od tego, jak bardzo dziewczyna starała się ją zaczesać, czy też założyć za uszy. „Ostrzyc się, czy zapuścić?” – po raz kolejny ponuro zapytała samą siebie i w tym momencie drzwi do laboratorium otwarły się.
– Wybacz, że tyle to trwało! – Poppy podała jej pergamin. - Masz, napisałam zlecenie, żebyś mogła zamówić na Pokątnej brakujące składniki. Tylko poproś Dumbledore'a o podpis, żeby szkoła później zwróciła ci koszty. A jeszcze, nie wstąpiłabyś w Londynie na pocztę?
Poppy i tak nie pogodziła się z tym, że jej nowa przyjaciółka okazała się kolejną uczennicą i nadal odnosiła się do niej jak równej sobie. Nie żeby spędzały z sobą dużo czasu – cały lipiec pielęgniarka spędziła z rodziną we Francji, a kiedy wróciła, Jane była już pochłonięta swoim bezcennym laboratorium. Jednak razem jadły obiady i wieczorami piły herbatę na tarasie u Jane, gadając o tym, co Poppy robiła w czasie urlopu i jakiego fantastycznego chłopaka spotkała w Lyonie. Chłopak nazywał się Bernard Pomfrey i Jane uśmiechała się tajemniczo, słuchając skarg Poppy na to, że pomimo wszystkich zalet, nowy znajomy absolutnie nie odpowiada jej wyobrażeniom na temat przyszłego towarzysza życia. Do tego, chłopak był mugolem i dziewczyna jeszcze nie wyjawiła mu, kim ona jest. Wysyłała do niego listy z jednego z londyńskich urzędów pocztowych, a odpowiedzi otrzymywała na poste restante.
– Oczywiście, że wstąpię. To daleko od Pokątnej?
Poppy energicznie potrząsnęła głową, od tego ruchu jej loczki podskoczyły jak sprężynki:
– Niedaleko. Jeden dom od Dziurawego Kotła w lewo. Korespondencja dla Anne Duval. Tak się nazywam. – I zaśmiała się, widząc zdziwione spojrzenie Jane.
– Bardzo mi miło, Anne. – Dziewczyna uśmiechnęła się w odpowiedzi.
– Nie lubię swojego imienia. – Poppy machnęła ręką. - Dobra, biegnij już do dyrektora. I życzę ci, żebyś się zabawiła w Londynie. Zasłużyłaś na to po kilku miesiącach ciężkiej pracy.
– Dzięki za dobre słowo! – Jane prychnęła, zamknęła laboratorium i udała się do Dumbledore'a.
***
Przeklinając cały świat, Lucjusz spieszył dróżką wiodącą do Hogwartu, lewitując wiązkę nowych mioteł. Rozumiał, że wakacje się już dla niego skończyły, lecz i tak chciał jak najszybciej skończyć z nieprzyjemnym obowiązkiem. Po wspaniałym lecie, które spędził w willi Lestrange'ów, było podwójnie przykro powrócić do codzienności, w której ojciec pomiatał nim bez cienia wstydu. Czemu nie można było wysłać tych diabelskich mioteł ze skrzatem domowym czy też w bagażowym przedziale Hogwart Ekspresu? Dlaczego ostatecznie ojciec nie mógł sam wypełniać swoich obowiązków i osobiście dostarczyć do szkoły ekwipunek do quidditcha, który wybłagała madame Hooch? Lucjusz doskonale znał odpowiedzi na swoje pytania. Nie było żadnej potrzeby odrywać go od towarzystwa ciekawych ludzi i fantastycznego odpoczynku nad morzem, poza tym faktem, że Abraxas Malfoy nienawidził tracić kontroli nad swoim jedynym spadkobiercą.
Kiedy Bella zaprosiła jego, Sebastiana Crabbe'a i Christiana Notta, by spędzili sierpień w willi w Hiszpanii, która należała do rodziców jej narzeczonego, Lucjusz zgodził się bez entuzjazmu. Nad morze mógł pojechać sam, Malfoyowie posiadali willę między Hyères a Toulonem i niewielki domek letniskowy w Grimaud i dopóki żyła matka Lucjusza, każde lato spędzali na Lazurowym Wybrzeżu. Lecz Bella bardzo prosiła, Crabbe i Nott byli niezłym towarzystwem, a Lucjusz był niesamowicie ciekaw tego tajemniczego lorda, z którym obiecano go zapoznać. W rezultacie wybłagał od ojca kilka dni, a został prawie cały miesiąc. On wraz z Nottem przybył przy pomocy świstoklika i nie opuszczał terenu willi, więc nawet nie wiedział, w jakiej miejscowości się znajduje. Mieli do dyspozycji prywatną plażę, pomarańczowy sad i duży, chłodny dom, lecz praktycznie cały czas towarzystwo spędzało na małym patio. Patio tworzyły trzy ściany domu w kształcie litery „U”, od południa zaś odgrodzone było kratą porośniętą winoroślą. Przez furtkę w ogrodzeniu można było wyjść nad morze. Wszystkie sypialnie na parterze miały wyjście bezpośrednio na patio, dlatego też goście już od rana zbierali się tutaj. Leniwa rozmowa, zaczęta przy śniadaniu, ciągnęła się aż do samej sjesty, następnie zaś towarzystwo przenosiło się do domu, by znów, po kilku godzinach, wrócić na nagrzane płyty podwórka.
Oprócz Belli, Crabbe'a, Notta i Lucjusza, w willi odpoczywali bracia Lestrange i obiecany lord Voldemort, którego obecność była tym czynnikiem, dzięki któremu młody Malfoy mógł śmiało nazwać to lato najlepszym w swoim życiu. Od pierwszego wieczoru w towarzystwie Lorda (jak prosił się nazywać), opętanie Belli zaczęło się wydawać czymś zrozumiałym, a nawet naturalnym. Ten człowiek od pierwszego wejrzenia wywoływał zachwyt, który przy każdym nowym spotkaniu tylko wzrastał. Przyznał się, że rzeczywiście ukończył Hogwart prawie trzydzieści lat temu, lecz wyglądał młodziej niż bracia Lestrange. Jego arystokratyczna postawa, przenikliwe ciemne oczy, delikatne blade ręce, piękny, głęboki głos – dosłownie wszystko oczarowywało, lecz co najważniejsze – Lucjusz niemal fizycznie czuł fale potężnej magii, bijące z Lorda. Był przepełniony mocą, jakiej nie dało się poczuć nawet blisko Dumbledore'a, uważanego za najpotężniejszego czarodzieja stulecia.
Samo tylko pierwsze wrażenie wystarczyło, żeby Lucjusz zmienił plany i zgodził się zostać w willi na dłużej. A były jeszcze rozmowy. Lorda, który od początku robił wrażenie człowieka wykształconego i myślącego, naprawdę interesowało zdanie chłopców, którzy ledwo rok wcześniej zakończyli szkołę! Lucjusz, jako najmłodszy w towarzystwie z początku nie miał śmiałości brać udziału w poważnych rozmowach o nauce i polityce, aż Lord osobiście nie wciągnął go w ogólną dysputę. Natychmiast zapomniał o swych obawach, że wypowie jakąś głupotę. Ten zdumiewający człowiek rozmawiał z nim jak z równym – to był przywilej, którego Lucjusz nigdy nie otrzymał od własnego ojca. Rudolf, narzeczony Belli i jego brat Rabastan odnosili się do młodszych towarzyszy z szacunkiem, bez cienia wyższości, czy pogardy. Lord umiał zadawać takie pytania, na które można było samodzielnie znaleźć odpowiedź i wstyd z powodu niewiedzy szybko zmieniał się w zachwyt poszukiwań, w zajmujące wyzwania intelektualne, z których wszyscy trzej Ślizgoni wychodzili z honorem. To uczucie upajało nie gorzej niż stare wina, które Rudolf wyciągał z piwniczki.
Bella praktycznie nie brała udziału w męskich rozmowach. Z przyjemnością grała rolę pani domu i cieszyła się szczególną pozycją jedynej kobiety w towarzystwie. Lucjusz był przekonany, że to właśnie dlatego Bella nie zaprosiła ani Teo, ani nawet własnej siostry, choć przyzwała jego i Notta. Bella nie znosiła konkurencji, co stało się wyraźnie widoczne, gdy przybyła jeszcze dwójka gości – Amycus i Alecto Carrow. Ta dwójka, jak to zrozumiał Lucjusz, uczyła się w Durmstrangu i została zaproszona do willi przez Lorda. Też niedawni absolwenci, jednak zdecydowanie odróżniali się od Crabbe'a i Notta, co wyraźnie ukazywało ogromną przepaść między Hogwartem a Durmstrangiem. Sebastian i Christian, którzy przeczytali stosy pozycji z Działu Ksiąg Zakazanych, a dotyczących czarnej magii, w porównaniu z Carrowami robili wrażenie trzecioklasistów z Hufflepuffu. Brat i siostra wyglądali tak, jakby praktykowali wszystko to, o czym Ślizgoni tylko czytali. Zwłaszcza Alecto. Początkowo przywodziła Lucjuszowi na myśl tę dziewczynę, która o mało co nie przeklęła go w pustym hallu w czasie nocnej burzy – gwałtownymi, nieoczekiwanymi ruchami, gotowością chwycenia za różdżkę, odskoczenia, zrobienia uniku, uderzenia zaklęciem. Tylko że zagrożenie, które promieniowało od Alecto było wręcz fizycznie odczuwalne. Niewysoka, krągła dziewczyna z rozmytymi rysami twarzy i mysimi włosami, w walce prawdopodobnie przypominała krwiożerczą wilczycę, rzucającą się wprost do gardła. Lucjusz był bardzo zdziwiony, kiedy już od pierwszych minut pobytu rodzeństwa w willi stało się jasne, że Bella widzi w Alecto rywalkę. On sam potrzebował kilku dni na to, żeby zrozumieć, co jest powodem tak strasznej zazdrości, że Bella nie jest w stanie nawet patrzeć na dziewczynę bez grymasu złości. Wysoka, zgrabna Bella z przepięknymi ciemnymi oczami i wspaniałą grzywą błyszczących włosów, czarnych jak skrzydła kruka, straszliwie, aż do drżenia, do łez, zazdrościła Carrow tej niebezpiecznej aury, która ją otaczała. Zazdrościła dlatego, że jej uwielbiany Lord prawdopodobnie tę właśnie cechę cenił w Alecto. Inaczej Lucjusz w ogóle nie był w stanie wyobrazić sobie, co może mieć wspólnego błyskotliwy, wykształcony mag, znający zarówno tajniki eliksirów i mentalnej magii, jak i prawa rozwoju społeczeństwa i historię, interesujący się szerokim zakresem dziedzin wiedzy, umiejący celnie formułować i budować misterne łańcuchy logiczne z parą drapieżników na łańcuchu. Amycus i Alecto sprawiali wrażenie ludzi, których wychowano do zabijania i Lord wyraźnie był dumny z tego, że udało mu się oswoić tę parkę, choć Merlin jeden wie, do czego mu to potrzebne.
Jak by to nie było, wraz z pojawieniem się Carrowów stało się jasne, że czas intelektualnych rozmów od rana do wieczora – minął. Lecz pomimo obaw Lucjusza, zmiany, które zaszły w rozkładzie dnia, tylko uczyniły wypoczynek jeszcze bardziej zajmującym. Na prośbę Belli w sali bankietowej urządzono klub pojedynków, w którym brat i siostra z chęcią zaczęli się dzielić swoją wiedzą w dziedzinie ciemnych zaklęć bojowych. Ku ogromnemu zdumieniu Lucjusza, Lord okazał się być najlepszym z pojedynkowiczów. Poza tym, był on o wiele lepszym nauczycielem niż Amycus i sparring z nim dostarczał przyjemności nawet Nottowi, który nie przepadał za sztuką pojedynków. A cóż dopiero mówić o Crabbie i Belli, którzy z gorejącymi oczyma wręcz pochłaniali wyjaśnienia i gotowi byli ćwiczyć do upadłego. W tym czasie Lucjusz z Nottem ćwiczyli nakładanie Imperio i tworzenie iluzji. Rabastan Lestrange zaczął coraz częściej przepadać w laboratorium, urządzonym w piwnicy, a od czasu do czasu przyłączał się do niego któryś z ciekawskich młodych gości. Okazało się, że Rabastan nie warzy eliksirów, a jakieś wybuchowe mikstury. Jego praca naukowa została zakazana na Paryskim Uniwersytecie Magii, gdzie uzyskał wyższe wykształcenie, lecz Rabastan sam kontynuował prace nad projektem, na promotora i naukowego mentora wybierając sobie Lorda. Obserwując testy wynalazku Lestrange'a, Lucjusz zastanawiał się, czy jest jakaś dziedzina nauki, w której Lord się nie orientuje, lecz nawet sama myśl o tym wydała mu się z gruntu fałszywą. Ten człowiek był doskonały i przy tym przepełniała go energia, zmuszająca do samodoskonalenia otaczających go ludzi. I z takiej właśnie atmosfery wyrwał go kategoryczny rozkaz ojca!
Dochodząc w końcu do boiska do quidditcha, Lucjusz oparł wiązkę mioteł o ścianę szopy i wyjął z kieszeni szaty pozostały ekwipunek: pałki, ochraniacze na golenie, rękawice dla bramkarzy... Przywracając przedmiotom właściwe rozmiary, po raz kolejny pożałował, że nie można w ten sposób pomniejszyć mioteł bez szkody dla ich właściwości lotnych – lewitowanie ich od samego Hogsmeade wymagało więcej sił, niż myślał i teraz strasznie chciało mu się paść na trawę wprost na boisku do quidditcha i pospać z kilka godzin. Lecz Malfoyowie nie pozwalają sobie na rozluźnienie w miejscach publicznych, dlatego powinien jak najszybciej doprowadzić do końca to głupie zlecenie ojca i aportować stąd, byle dalej...
– A, to pan, panie Malfoy! – Za jego plecami rozległ się przepełniony radością głos. Madame Hooch nadeszła od strony szatni i teraz z zachwytem oglądała miotły. – To przecież nowe Czystomioty! W końcu, już dawno pora wymienić prawie dziesięć Drapaków. Proszę przekazać ojcu wyrazy ogromnej wdzięczności.
– To od całej rady – sprostował kwaśno Lucjusz. – Tak więc...
– Nieważne. Przecież wiem, kto poruszył ten problem na zebraniu i wywalczył jego rozwiązanie.
– Przekażę. – Młodzieniec kiwnął głową. – Tutaj jeszcze trzeba podpisać, taka formalność...
Madame Hooch wczytała się w pergamin, który jej przekazał:
– O nie, to nie mój podpis jest potrzebny, a Dumbledore'a! Akurat jest u siebie.
Lucjusz jęknął w myślach, podziękował wiedźmie i powlókł się do zamku. „Jeszcze tego brakowało, żebym szedł do tego starego marazmatyka...”
Z tą niepochlebną, pozbawioną szacunku myślą, powoli wchodził po schodach. Słuchając opowieści Lorda o latach jego nauki w Hogwarcie Lucjusz odniósł wrażenie, że dyrektor już wtedy był lekko „nieswój” - choćby ta historia o dziewczynie zabitej przez hagridową akromantulę. I ten czło... i ten półczłowiek jak gdyby nigdy nic nadal uczy w szkole! Co więcej, nadal hoduje wszelakie dziwaczne zwierzaki, to akurat Lucjusz wiedział na pewno.
Hasła dla gargulca Lucjusz nie znał i nie miał ani cienia chęci wyliczać do wieczora wszystkich możliwych słodyczy, jakie tylko mogły wpaść do głowy Dumbledore'owi. Lecz kamienny strażnik sam odsunął się na bok i z góry dał się słyszeć głos dyrektora:
– Panie Malfoy, proszę, niech pan wchodzi!
Drzwi do gabinetu również były otwarte i Lucjusz wszedł do środka.
– Czy dobrze rozumiem, że przybył pan dziś uszczęśliwić madame Hooch nowym ekwipunkiem do latania? Proszę dać mi ten pergamin i usiąść. Herbatki?
– Nie, dziękuję, sir – odpowiedział uprzejmie Lucjusz, próbując odzyskać uczucie rozdrażnienia. Ale nic nie mógł zrobić – czy to fotel, w którym siedział, rozsiewał wokół czary uspokojenia, czy też on sam był zbyt zmęczony, budząc się rankiem po wczorajszej aportacji przez cały kraj, pasmo górskie i kanał – w każdym razie zdecydowanie brakowało mu energii, by nadal się złościć.
Lucjusz ze znużeniem przymknął oczy i pomyślał nawet, że prawdopodobnie Dumbledore nie będzie miał nic przeciwko, jeśli on tutaj troszkę odpocznie, lecz w tym momencie w nos uderzyła go mocna mieszanka zapachów kilku eliksirów. Spodziewając się zobaczyć swego opiekuna domu, Lucjusz w pośpiechu wstał z fotela i prawie wpadł na osobę, która ani wzrostem, ani posturą nijak nie przypominała Slughorna.
– A, panna Knightley. – Niebieskie oczy błysnęły znad okularów-połówek. – Jak to dobrze, że pani przyszła.
***
Przejście do gabinetu dyrektora było otwarte, więc Jane nie czekając na pozwolenie gargulca, weszła na górę. Lecz jak tylko przekroczyła próg, o mało nie przewrócił jej młody człowiek, który poderwał się z fotela tak gwałtownie, że nawet nie zdążyła wyjąć różdżki.
– A, panna Knightley – przywitał ją Dumbledore, odrywając się na chwilę od dokumentów, leżących na biurku. – Jak to dobrze, że pani przyszła.
„Dobrze?! To chyba jakaś tortura! W ogóle, to skąd on się tu wziął w czasie wakacji? I czemu właśnie on?!”
– Domyślam się, że chce pani otrzymać swoją wypłatę – kontynuował dyrektor, jak gdyby nigdy nic. – Proszę usiąść. Poznała już pani pana Malfoya?
– Eee... Niezupełnie. – Jane zawstydziła się, a Malfoy tymczasem uśmiechnął się paskudnie.
– Tak, nie nazwałbym tego znajomością – odezwał się, siadając z powrotem w swoim fotelu.
– Rozumiem. Cóż, Jane, poznaj jednego ze prefektów i twojego kolegę z roku. Lucjusz Malfoy uczy się w Slytherinie. Pan Malfoy, panna Knightley – nasza nowa uczennica.
Jane powściągliwie kiwnęła, całą swoją postawą pokazując, że nie jest zainteresowana rozmową z panem Malfoyem. Ze swej strony Ślizgon też nie próbował podtrzymać konwersacji.
– Bardzo mi miło – burknął i ze znużeniem przymknął oczy, jak gdyby sam widok Jane sprawiał mu przykrość.
– Panno Knightley, proszę się tu podpisać – zawołał dziewczynę dyrektor. – Otrzyma pani jedenaście galeonów i pięć sykli. Dotarł też pani czek stypendialny, może go pani wymienić na gotówkę w oddziale Gringotta na Pokątnej.
„Jedenaście galeonów za półtora miesiąca? Nieźle, jak na pracę sezonową, lecz jeśli musiałabym się za to utrzymać, to... Wychodzi na to, że bez owutemów rzeczywiście praktycznie nie ma szans na normalną pracę w magicznym świecie.” Stypendium było o wiele szczodrzejsze, prawie czterdzieści galeonów. „Ciekawe, dlaczego Weasleyowie nigdy nie zwracali się o stypendium? Czyżby duma im nie pozwalała?”
– Dziękuję. – Jane schowała czek i pieniądze do zaczarowanej kieszeni szaty. – Dobrze rozumiem, że stypendium wypłacane jest tylko raz na cały rok szkolny?
– Nie, będzie jeszcze jedna wypłata, przed drugim semestrem – około połowy tej kwoty, którą już pani otrzymała. Lecz liczę na to, że nadal będzie pani pomagać pannie Duval w szpitalu, co znacząco uprości pracę zarówno jej, jak i profesorowi Slughornowi. Czy chce pani podpisać kontrakt na ten rok szkolny?
– Oczywiście. – Jane zgodziła się z entuzjazmem. – To świetna możliwość poćwiczenia, zanim... Do tego, dodatkowe galeony nigdy nie zaszkodzą.
Dumbledore uśmiechnął się smutno, okazując swój stosunek do tej śmiesznie małej sumy, którą rada zgodziła się wydzielić na zapłatę za pracę pomocnicy Poppy. Uśmiech Malfoya był złośliwy. „Oczywiście, to strasznie śmieszne, kiedy ktoś próbuje żyć, nie licząc na rodzinny majątek – rozzłościła się dziewczyna. – Gdybyś to ty znalazł się w podobnej sytuacji i tygodnia byś nie przeżył bez swoich jedwabnych szat i... i... i co tam ci jeszcze do szczęścia potrzebne, fretko! Chociaż nie, fretka – to zupełnie inna historia. A z drugiej strony, jabłko od jabłoni...” Z lodowatą pogardą odpowiedziała na jego uśmieszek, który natychmiast zgasł. Malfoy spochmurniał i zaczął się wiercić w fotelu.
– Profesorze Dumbledore, czy podpisał pan moje papiery? – zapytał dyrektora, starając się stłumić narastające niezadowolenie.
– Sekundkę, panie Malfoy, mam dla pana jeszcze jedno zadanie. A właściwie, to prośbę. Panno Knightley, jak rozumiem, wybiera się pani teraz na ulicę Pokątną?
– Tak, proszę pana, jeśli tylko podpisze pan to zamówienie. To lista składników, które są mi potrzebne w laboratorium. Przecież nie mogę cały czas żerować na zapasach profesora Slughorna, do tego, on akurat tych składników po prostu nie ma, gdyż niektóre z niezbędnych nam z Poppy... – dziewczyna zerknęła w stronę Malfoya – ...panną Duval eliksirów nie wchodzą w program nauczania. Mogłabym kupić wszystko z tej listy już dziś, za swoje pieniądze, a potem...
– Po co tak komplikować? – zdziwił się Dumbledore, podpisując się na pergaminie. – Przecież planuje pani kupować swoje składniki na Pokątnej, czyż nie? Zatem może pani po prostu zamówić wszystko, co jest potrzebne, a koszty będą dopisane do rachunku rady szkoły. Dokładnie tak postępuje profesor Slughorn, uzupełniając swoje szkolne zapasy. A pan Malfoy potwierdzi, że ma pani prawo złożenia zamówienia w imieniu szkoły...
– Co?! – Malfoy aż podskoczył w fotelu, na moment tracąc swoje lodowate opanowanie. – Przepraszam, o czym pan mówi?
Jane jęknęła w myślach, przekonana, że dyrektor nie miał na myśli absolutnie niczego dobrego. A Dumbledore, oczywiście, nie zawiódł jej oczekiwań:
– To jest właśnie ta moja malutka prośba do pana, panie Malfoy. Chciałbym, żeby towarzyszył pan pannie Knightley na Pokątnej.
– Ale ja... – Jane próbowała zaprotestować, lecz dyrektor powstrzymał ją uspokajającym gestem.
– Istnieje ku temu kilka przyczyn, z których najważniejsza jest ta, że musi się pani jakoś dostać do Londynu. Zgodę na odblokowanie kominka należało uzyskać wcześniej, a w Błędnym Rycerzu straci pani za dużo czasu...
– Mogę wyjść poza granice Hogsmeade i stamtąd się aportować – zaproponowała Jane.
Dyrektor pokręcił głową:
– Okolice Hogsmeade są zaczarowane, nie dojdzie pani do granicy bariery. A poza tym, czy ma pani licencję?
– Tak, skończyłam już siedemnaście lat – przerwała dyrektorowi – urodziny mam we wrześniu.
„Prawdę mówiąc, w tym roku skończę dwadzieścia. Ha-ha, fretko, tym razem to ja jestem od ciebie starsza!”
– To dobrze – cierpliwie odpowiedział Dumbledore – lecz co innego miałem na myśli: czy pani licencja na aportację przypadkiem nie została... tam, gdzie i pozostałe dokumenty?
„Do diabła. Głupio wyszło.”
– Tak, rzeczywiście. – Jane przytaknęła ponuro. – I co ja mam teraz zrobić? Wysłać do ministerstwa sowę z prośbą o odblokowanie kominka?
– Do tego właśnie zmierzam. Może pani dotrzeć do Londynu razem z panem Malfoyem. Jak zwykle, ma pan swój świstoklik? – zwrócił się do Malfoya, którego niezadowolona twarz wyciągała się wciąż bardziej i bardziej.
– Tak, do Malfoy Manor – odpowiedział z naciskiem, odbierając z rąk dyrektora swój pergamin.
– Stamtąd mógłby pan otworzyć dla panny Knightley przejście kominkiem do Dziurawego Kotła, lecz wolałbym, żeby dziś pan jej towarzyszył. Ktoś powinien potwierdzić jej tożsamość w Gringotcie, rozwiązać problem z zapłatą za zamówienie w aptece, pomóc złożyć w ministerstwie podanie o odtworzenie licencji na aportację, po prostu pokazać, gdzie co się znajduje...
– Dziękuję, lecz już trochę poznałam magiczny Londyn. – Jane znów próbowała się wmieszać. – I nie jestem aż tak bezbronna...
– Do tego – kontynuował beztrosko dyrektor, gładząc brodę – wieczorne ulice to nie jest najbezpieczniejsze miejsce dla samotnej młodej dziewczyny.
– Wieczorne? – Jane sceptycznie popatrzyła na południowe słońce, wpadające przez okno dyrektorskiego gabinetu, a Malfoy cichutko westchnął.
– Załatwianie tych spraw bez wątpienia zajmie dużo czasu – wyjaśnił Dumbledore tonem uroczystej przysięgi. – Dlatego sensownym pomysłem jest powrót do zamku Hogwart Ekspresem, a on odjeżdża z dworca o dziesiątej wieczór. – Podał Jane bilet na pociąg, listę składników i spis podręczników potrzebnych na siódmym roku nauki. – Czy przekonałem pana, że pańska pomoc jest rzeczywiście niezbędna?
Adresował to pytanie do Malfoya i ten, patrząc na dziewczynę, odpowiedział po dłuższej pauzie:
– Tak, proszę pana.
– W takim przypadku, pospieszcie się – wydał dyspozycję dyrektor, nie czekając aż Jane wymyśli nową wymówkę i dosłownie wypchnął dwójkę ze swego gabinetu.