Rozdział 10.
Jane szła dróżką prowadzącą do bram Hogwartu w ślad za rozwścieczonym Malfoyem i układała w myślach absolutnie pozbawioną szacunku przemowę adresowaną do Dumbledore'a. Dlaczego nie mógł jej zawczasu uprzedzić o trudnościach związanych z kominkami? Co więcej, dziewczyna była przekonana, że gdyby dyrektor zechciał, to mógłby odblokować dla niej kominek, nie uzgadniając tego z ministerstwem. Albo wcześniej załatwić na to zgodę. A goblinom w Gringotcie, tak samo jak i właścicielowi apteki, na pewno wystarczyłoby podpisane przez Dumbledore'a oświadczenie, że Jane naprawdę jest uczennicą Hogwartu. Ewentualnie mógłby jej pomóc jakikolwiek inny prefekt – mało ich w szkole?! Dlaczego to musi być właśnie Malfoy, w którym już i tak zdążyła zasiać ziarno podejrzenia? I którego tak zręcznie unikała przez cały miesiąc, póki w Hogwarcie trwały egzaminy... Plan egzaminów podporządkowany był tym dwóm najważniejszym, dlatego też zwykłe egzaminy z klasy do klasy i zaliczenia były dość bezładnie powciskane między SUMy i OWuTeMy. Przez to zdawano je w niewielkich grupach i Jane zbliżyła się z Gryfonami, praktycznie nie spotykając się z przedstawicielami innych domów. W całości szósty rok zdawał tylko historię magii, lecz ponieważ egzamin był pisemny, Jane bez problemu wmieszała się w uczniów i nie zwróciła na siebie specjalnej uwagi. I oto los znów zetknął ją z tym pawiem! Teraz będzie musiała spędzić w jego towarzystwie cały dzień, wysłuchując pogardliwych komentarzy i obelg...
− Jesteśmy na miejscu – zauważył powściągliwie Malfoy, wyjmując z kieszeni szaty srebrny klucz. – Stąd już można się przemieszczać.
− Na którą godzinę jest zaczarowany?
− Na żadną – odburknął Malfoy. – Wybierasz się do tego Londynu czy nie?
Jane wyciągnęła rękę i dotknęła klucza, lekko muskając przy tym palce chłopaka.
− Do domu – wyraźnie wymówił Malfoy, aktywując świstoklik, który w mgnieniu oka przeniósł ich wprost przed bramę Malfoy Manor.
− Oż ty, aktywuje się głosem, tak? – Jane nie mogła powstrzymać zachwytu. Wszystkie wymysły na temat „przecież to Malfoyowie” zniknęły na widok takiego cuda. – I
oczywiście wielorazowy?
− No tak – odpowiedział obojętnie, otwierając kluczem niewielkie drzwi na lewo od bramy.
Jane z ciekawością oglądała ogród – teraz wyglądał zupełnie inaczej niż tamtej wiosny, kiedy banda Fenrira Greybacka przywlokła ich tutaj w charakterze jeńców. „To chyba tu, na środku tego pysznego klombu z tygrysimi liliami, staliśmy wtedy związani. Potem podeszła Narcyza i powleczono nas tymi schodami do środka, a potem...” Ale nie, straszne wspomnienia nie nadchodziły, a wręcz odwrotnie – widok tego zalanego słońcem, kwitnącego ogrodu jakimś dziwnym sposobem pomagał dziewczynie pogodzić się z cieniami „przeszłości”, jak gdyby mówił, że jeszcze się nic nie stało, że jeszcze nie zabito Zgredka... „Swoją drogą, Zgredek! Przecież powinien jeszcze tutaj pracować!”
− Muszę uprzedzić ojca – przerwał jej zadumę Malfoy. – I daj ten swój apteczny spis, pokażę mu.
W milczeniu podała mu pergamin i chłopak wszedł do domu. Oczywiście, jeśli przyszłoby mu do głowy zaproszenie Jane do środka, dziewczyna i tak by odmówiła, jednak takie lekceważenie było jej niemiłe. Będąc gotowa na długie oczekiwanie, usiadła na stopniu schodów, opierając się plecami o jedną z białych kolumn wspierających daszek nad wejściem i zamknęła oczy. Powietrze wokół cicho brzęczało pracą owadów, znajome dźwięki i zapachy otaczały ją ze wszystkich stron i nawet zaczęło się jej wydawać, że zdrzemnęła się w ogrodzie Nory i że zaraz otworzy oczy i zobaczy Ginny, którą wysłano, by zaprosić Hermionę do stołu. A za stołem razem ze wszystkimi siedzą Fred i Bill, taki jak był przed spotkaniem z Greybackiem i Harry bez tego strasznego siwego kosmyka, który teraz jest nie mniej znany niż blizna, którą przykrywa... Jane zacisnęła pięści i zagryzła wargi, wracając do rzeczywistości i zabraniając sobie nawet marzyć o czymś podobnym. „Wystarczy, że teraz jeszcze wszyscy są żywi. A ktoś nawet jeszcze się nie urodził...”
− Dokąd teraz? – zapytał Lucjusz, bezgłośnie wychodząc zza kolumny.
Jane lekko drgnęła i otworzyła oczy, w których zatańczyły kolorowe plamki od słońca. Rozdrażniona utratą kontroli nad sytuacją, niechętnym wzrokiem popatrzyła w górę na Ślizgona, nie wstając ze stopnia w nadziei, że przeczeka aż miną zawroty głowy.
− Powiedz, Malfoy, czy ty zawsze musisz podkradać się do ludzi od tyłu?
Nieuprzejmy ton był celowo obliczony na to, żeby sprowokować dłuższą dyskusję, a może nawet zmusić Malfoya do złamania obietnicy danej Dumbledore'owi. W rzeczy samej Jane doskonale rozumiała, że kiepski z niej materiał na przyszłego aurora, jeśli już trzeci raz pod rząd zaskakuje ją żałosny maminsynek, który nawet gdy był dorosły, razem ze wszystkimi swoimi koleżkami-śmierciożercami nie mógł poradzić sobie z kilkoma piątoklasistami, a już teraz na pewno nie był dla niej godnym przeciwnikiem. Ale... tego cichego kroku warto byłoby się nauczyć...
− Możesz zwracać się do mnie po imieniu – powiedział wyniośle, ignorując pytanie.
− Nie podoba mi się twoje imię – odparła wyzywająco Jane, z zadowoleniem obserwując, jak przez jego spokojną twarz przebiega grymas rozdrażnienia.
− A nazwisko ci się podoba? – Lucjusz prychnął, nieoczekiwanie siadając na stopniu obok niej.
„W Kodeksie Malfoyów z pewnością powinno być coś zapisane na temat niedopuszczalności podobnie wulgarnego zachowania! Malfoyowie powinni siedzieć w osiemnastowiecznych fotelach, należących przynajmniej do Króla-Słońce i stanowić żywy przykład wyniosłego dostojeństwa. Fretka prędzej by się udławił niż zrobił coś podobnego...”
− Nazwisko podoba mi się jeszcze mniej – zaczynała czerpać przyjemność z możliwości bezkarnego mówienia Malfoyowi niemiłych słów. Widać było, że arystokratyczne wychowanie nie pozwalało mu odpłacić tym samym praktycznie nieznanej dziewczynie, dlatego na razie się trzymał i znosił jej prowokacje. – Ale do tego przynajmniej jestem przyzwyczajona. – „Och, a to było niepotrzebne!” – Po imieniu zwykłam zwracać się do przyjaciół – dodała, naprawiając mimowolny błąd. – Tak więc...
− ...więc ja się mam do ciebie zwracać per Knightley, dobrze zrozumiałem? – zapytał chłodno Lucjusz i nie czekając na odpowiedź, dodał: – A teraz, dokąd się wybieramy?
Jane na moment przymknęła oczy, koncentrując się, a następnie szybko wstała, opierając się o kolumnę, żeby nie upaść. Uzdrowicielka Vice wiedziała, co mówi, kiedy doradzała jej poświęcić całe lato na ćwiczenia na świeżym powietrzu, lecz dziewczyna niezbyt pilnie wypełniała jej polecenie. I choć Alicja z Fabianem ciągle starali się ją wyciągać ze sobą, Jane wolała siedzieć w bibliotece, żeby nie kłuć w oczy mieszkańców zamku. Nie miała ochoty odpowiadać później na pytania, dlaczego musiała zdawać egzaminy zamiast po prostu dostarczyć dokumenty ze starej szkoły. Ona w ogóle starała się nie nawiązywać zbyt wielu znajomości. Wystarczy jej przyszłych kolegów z klasy. I oto teraz ma do czynienia z nieprzyjemnymi skutkami kilkumiesięcznego zamknięcia w czterech ścianach – najpierw nad podręcznikami, a potem w laboratorium. Pierwsze pół godziny w pełnym słońcu wywołało bardzo nieprzyjemne uczucie, które należało zwalczyć za wszelką cenę – czuła się, jakby zaraz miała stracić przytomność.
− Gringott – odpowiedziała z przekonaniem.
Malfoy również wstał i popatrzył na dziewczynę pytająco.
− Więc na co ty czekasz, Knightley? – Wyciągnął do niej rękę i Jane przeszył nerwowy dreszcz.
− Będziemy się tam aportować? Dlaczego nie możemy posłużyć się kominkiem?
Wspólną aportację w charakterze prowadzonej dziewczyna lubiła jeszcze mniej niż latanie na miotle. Co innego zaufać Harry'emu czy Ronowi – kilka razy musieli aportować się razem, ale Malfoy! „Gdyby Dumbledore nie poinformował go, że nie mam licencji, to mogłabym teraz zaryzykować i aportować się sama. Może by mnie nie przyłapali. Chociaż, kto to wie, jakie mają teraz metody odkrywania łamiących prawo...”
Ku jej ogromnemu zdziwieniu Malfoy odpowiedział na pytanie:
− Nienawidzę kominków.
Użycie proszku fiuu było jednym z najbardziej tradycyjnych sposobów przemieszczania się, najlepiej pasującym do przedstawiciela czystokrwistego rodu. Jane doskonale pamiętała, jak w szóstej klasie, kiedy ministerstwo podłączyło Hogwart do sieci fiuu, żeby uczniowie mogli wrócić do szkoły po feriach, ona przez przypadek wyszła ze ślizgońskiego kominka. A właściwie to wypadła z niego wprost pod nogi chmurnego Snape'a, który z zaskoczenia nawet podał jej rękę, żeby pomóc wstać, lecz natychmiast przywołał na twarz swój zwykły grymas obrzydzenia i odebrał Gryffindorowi kilka punktów. A siedzący w gabinecie swego Opiekuna Domu Draco nie przepuścił okazji do powiedzenia, że szlamy w magicznym społeczeństwie mogą się przydać wyłącznie do wycierania własnymi ubraniami publicznych kominków. Sam przy tym wyglądał tak nieskazitelnie, że umorusana i rozczochrana dziewczyna nie znalazła riposty, próbując jak najszybciej zapomnieć o tym poniżającym epizodzie – dokładnie tak samo, jak starała się ignorować setki innych obelg, których wysłuchiwała przez cały czas nauki z Malfoyem. Któż by pomyślał, że ojciec fretki dobrowolnie przyzna, że nie uważa tego środka komunikacji za idealny i wygodny!
Tłumiąc mimowolne westchnienie i starając się utrzymać na twarzy maskę spokoju, Jane przyjęła jego dłoń i pozwoliła przyciągnąć się bliżej. „Zaufanie i odprężenie – kołatały się jej po głowie dwie główne zasady wspólnej aportacji, lecz żadnej z nich nie odczuwała w tamtym momencie. – Trzeba wyobrazić sobie, że to Ron”. Zamknęła oczy, czując na plecach ciepło jego ciała i zacisnęła pięści tak, że paznokcie wbiły się jej w dłonie. Jane natychmiast rozluźniła ręce – skupianie się na własnych odczuciach, będąc prowadzoną oznaczało narażanie na śmiertelne niebezpieczeństwo zarówno jej, jak i Malfoya. „Jak małe dziecko! – Wewnętrzny głos starał się przywołać ją do porządku. – Nie możesz na kilka sekund zapomnieć o swoich uprzedzeniach?!”
− Jesteś gotowa? – Nad jej uchem rozległ się spokojny głos.
− Nie – przyznała się bezradnie. Już lepiej wyjść na idiotkę, niż się rozszczepić. – Ja... nie mogę... Może odblokujesz dla mnie kominek, a sam się aportujesz? I spotkamy się na miejscu? – Teraz, kiedy trzeba było uderzyć w błagalny ton, zaczęła przeklinać swą pierwotną decyzję zachowywania się w czasie przymusowego przebywania w towarzystwie Ślizgona tak nieuprzejmie, jak tylko można. Ot, wystawi ją po prostu za bramy Malfoy Manor i cóż ona będzie robić?
Lecz Malfoy nie puścił dziewczyny, a wręcz przeciwnie – objął lewą ręką, przyciągając jeszcze bliżej do siebie.
− Sza, Knightley, nie ma powodu do zdenerwowania. Zrobimy to bardzo łatwo, nie próbuj wątpić. – To, że Jane nie widziała jego twarzy, bardzo jej pomagało, pomimo że znajoma leniwa intonacja nie pozostawiała wątpliwości, do kogo należy ten cichy, hipnotyzujący głos. – Po prostu oddychaj. Wdech... Wydech... Wdech... Tak, bardzo dobrze. Nie otwieraj oczu. Teraz, na moją komendę razem przejdziemy się dróżką, od lewej nogi. Dawaj: wdech – lewa – prawa – lewa...
„Ale heca! – zdziwiła się Jane, robiąc czwarty krok, już po kamieniach ulicy Pokątnej. Dokładnie tej metody wspólnej aportacji mugoli i dzieci uczono studentów akademii. – Skąd Malfoy zna tę technikę?”
− Z tobą wszystko w porządku? – zainteresował się chłopak, natychmiast wypuszczając ją z objęć i cofając się o krok. Ani twarz, ani głos nie wyrażały szczerego niepokoju, dlatego Jane uznała za słuszne zignorowanie tego pytania, a Malfoy nie naciskał. – Gringott jest wprost przed tobą.
***
Godzinę później Jane gotowa była podziękować Dumbledore'owi za to, że narzucił jej towarzystwo właśnie Malfoya, który widać posiadał wrodzoną zdolność do rozwiązywania wszelkich problemów natury finansowej. W tej chwili nie mogła sobie wyobrazić, jak poradziłaby sobie sama z tym przeklętym goblinem, który żądał od niej wypełnienia całej sterty jakichś głupich dokumentów. Malfoy rozwiązał ten problem jednym ruchem brwi w połączeniu z zademonstrowaniem rodowego pierścienia. Z tego, co Jane zrozumiała, pierścień potwierdzał jego prawo do występowania w imieniu Rady Szkoły i tylko dlatego jego poręczenie było wystarczające do potwierdzenia jej tożsamości. Lecz nawet po wtrąceniu się Malfoya, uzyskanie stypendialnych pieniędzy wymagało spełnienia masy formalności, jak gdyby czek, wystawiony przez Dumbledore'a i członków Rady Szkoły był niewystarczający. Jane zaczynała rozumieć, dlaczego Weasleyowie woleli utrzymywać się z własnych skromnych środków.
− Dokąd teraz? – zapytał spokojnie Malfoy, kiedy ona, ignorując jego wyciągniętą rękę, o własnych siłach wysiadła z bankowego wózka. Generalnie wybrał taki uprzejmie zdystansowany sposób kontaktu – mówił tylko o konkretach, bez cienia emocji w głosie, niczym nie pokazując, że w jakiś sposób czuje się urażony jej otwartą wrogością.
Nawet przez moment Jane zrobiło się wstyd – ten Malfoy jeszcze nic jej nie zrobił, choć na pewno jest tym bydlakiem, który... Nie, biorąc pod uwagę jego przyszłe „uczynki”, można powiedzieć, że jej stosunek do niego był nawet zbyt uprzejmy.
− Do zielarni – zadecydowała Jane, planując najpierw zakończyć obowiązki służbowe, a dopiero potem zająć się osobistymi potrzebami.
W zielarni panował półmrok i chłód, co wydało się prawdziwym błogosławieństwem po tym piekle, w jakie w ten sierpniowy upał zamieniła się Pokątna. Jane z ulgą oparła się o wysoki kontuar i potrząsnęła srebrnym dzwoneczkiem, wiszącym wprost nad jej głową. Rozległ się melodyjny dźwięk i po mniej więcej pół minuty w tylnym wejściu pojawił się niewysoki, chudy mężczyzna z wydatnymi zakolami. Po oschłym przywitaniu z klientami, natychmiast wczytał się w listę zakupów i znów zniknął za drzwiami. W czasie jego nieobecności Jane zdążyła po kilka razy obejrzeć zawartość obu witryn i zacząć na poważnie żałować, że właściciel zielarni nie zadbał o krzesła dla klientów. Już była gotowa transmutować coś, nie zwracając więcej uwagi na ostrzegawczy głos Snape'a w głowie, przypominający, że „w pobliżu skomplikowanych i wrażliwych eliksirów należy w maksymalnym stopniu unikać magicznych zawirowań, zwłaszcza tych powodujących przemianę materii”, lecz w tym momencie zielarz powrócił, lewitując przed sobą wielki metalowy kontener.
− Panienko, proszę sprawdzić, czy wszystko się zgadza i podać adres, pod który mam to dostarczyć – poprosił, wręczając jej na wpół wypełniony blankiet zamówienia.
Jane przebiegła po nim wzrokiem: z wypisanych przez nią składników w zielarni nie było tylko kory południowoamerykańskiego mieczolistnika i pazura fałszywego kolcoskrzydła, które teraz będzie musiała gdzieś zamówić...
− Moment, dostawa? Jaka dostawa? Planowałam sama...
− Tak tutaj napisano. – Mężczyzna wzruszył ramionami i tknął palcem w jej listę, na dole której nieznanym jej charakterem pisma dopisano „z dostawą – około 50 galeonów”.
− Pięćdziesiąt galeonów? – Jane mimowolnie jęknęła. – Skąd taka suma?
− W sumie wyszło czterdzieści osiem galeonów i dziewiętnaście knutów – uściślił zielarz.
− Nie denerwuj się tak, Knightley. – Malfoy, który do tej pory nie brał udziału w rozmowie, podszedł do kontuaru, emanując niezwykle drażniącą pewnością siebie. – Poprosiłem ojca o potwierdzenie twojego zamówienia, a on potroił ilość składników. Przecież nie będziesz miała możliwości jeździć do Londynu, żeby uzupełnić zapasy w czasie semestru nauki. A tej ilości starczy na długo. I dostawa też zostanie opłacona z funduszu rady szkoły – czy też może chcesz cały dzień taszczyć ze sobą tę skrzynkę, a potem jeszcze nieść ją ze stacji do zamku?
Dziewczyna przecząco potrząsnęła głową i pochyliła się nad blankietem, wpisując adres.
− W jaki sposób się pan będzie rozliczał, sir? – zwrócił się zielarz do Malfoya.
− Gotówką. I proszę zrobić kopię blankietu zamówienia dla rady szkoły. Knightley! – Jane spojrzała na niego z niemym pytaniem. – Swój egzemplarz oddasz dyrektorowi dopiero wtedy, gdy dostarczą ci zrealizowane zamówienie. Jak tylko cię oficjalnie zatrudnią, będziesz sama przechowywać wszystkie dokumenty i rozliczać się przed radą szkoły, rozumiesz?
Niepewnie pokiwała głową, wzięła od zielarza blankiet i wyszła na zewnątrz, nie czekając, aż Malfoy się rozliczy. Oczy, które zdążyły przywyknąć do półmroku zielarni, natychmiast załzawiły się od ostrego słońca. Od rozpalonego bruku ulicy dosłownie buchało żarem i Jane poczuła słabość i dzwonienie w uszach, które z reguły poprzedzały omdlenie. Przykucnęła, opierając się plecami o ścianę zielarni i zamknęła oczy, przeczekując atak osłabienia. W tym momencie jej czoła dotknęła różdżka i Malfoy wymruczał jakieś zaklęcie, dzięki któremu po całym ciele rozlał się magiczny chłód, a w głowie zdecydowanie się przejaśniło.
− Lepiej? – Otworzyła oczy, zobaczyła jego wyciągniętą rękę i tym razem skorzystała z jego pomocy. – Najwyższy czas, żeby coś zjeść – zaproponował raźno Malfoy i lekko podtrzymując ją za łokieć, skierował się w stronę kawiarenki Floriana Fortesque.
Gdy Jane usiadła w plecionym fotelu ocienionym parasolem, od razu poczuła się zdecydowanie lepiej.
− Pożyteczne zaklęcie – przyznała, uznając, że może to zostać uznane za „dziękuję”.
Malfoy wzruszył ramionami:
− Nauczono mnie go tego lata. Kilka osób z mojego towarzystwa też niezbyt dobrze znosiło upały.
Jane tylko pokiwała głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Podziękować Malfoyowi jak człowiekowi kategorycznie nie miała ochoty, a zapadła między nimi cisza zaczynała już męczyć.
− Wcześniej uczyłaś się w Durmstrangu? – zapytał nieoczekiwanie chłopak.
− Skąd ten pomysł? – Jane nie mogła opanować zdziwienia.
− No, mam kilku znajomych stamtąd – kontynuował Malfoy. – W jakimś stopniu jesteś do nich podobna.
„W czym to niby?” – Dziewczynie o mało nie wyrwało się to pytanie, lecz udało się jej tylko pokręcić głową w niemym przeczeniu.
− Nie, jestem z Kanady. Akademia Klonowego Liścia.
− O, a mówisz zupełnie bez akcentu...
„Taaak, a o akcencie zupełnie zapomniałam. Teraz to wyjdzie nienaturalnie, gdy zacznę mówić z akcentem. Dumbledore miał rację – nie da się o wszystkim naraz pamiętać.”
− Był, ale całkiem słaby. Przeprowadziliśmy się do Kanady dopiero sześć lat temu, tuż przed moim pójściem do szkoły. A ostatnie pół roku spędziłam w Wielkiej Brytanii, dlatego tak łatwo przyszło mi pozbycie się obcego akcentu...
Jane bardzo ucieszyła się z pojawienia się pomocnicy Floriana, która właśnie przyniosła zamówione przez nich lody i mrożoną herbatę owocową. Malfoy przez pewien czas skupiał się wyłącznie na swoim zamówieniu, lecz kiedy skończył, znów wpił się w nią swymi lodowatymi oczami i kontynuował „przesłuchanie”:
− A twoi rodzice? Zostali w Kanadzie?
− N-nie. Ich już nie ma. – „Mamusiu, tatusiu, błagam, wybaczcie mi, to potworne, ale inaczej się pogubię!” – Zginęli pół roku temu. – Dziewczyna opuściła głowę w nadziei, że będzie to wyglądało na pogrążenie się w smutku.
Nie wiadomo, czy Malfoy się na to złapał, lecz w najgorszym przypadku udał współczucie:
− Wybacz, nie chciałem... A w Brytanii masz jakichś krewnych?
− Nie, nikt mi więcej nie został – ani tam, ani tu. – Dziewczyna pokręciła głową, wchodząc w rolę. W sumie wychodziło jej to dość gładko. – Lecz teraz przynajmniej nie jestem w obcym kraju. I profesor Dumbledore zgodził się ofiarować mi dach nad głową i pracę do czasu, aż zakończę naukę, więc...
− Jasne. Dobrze rozumiem, że to ty teraz warzysz eliksiry dla skrzydła szpitalnego? – kontynuował rozmowę Lucjusz.
„Czegóż on ode mnie chce? – Jane zaczęła wpadać w panikę. – Czyżby coś podejrzewał?!”
Odpowiedziała mu krótkim kiwnięciem głowy, mając nadzieję, że Malfoy wkrótce się znudzi taką jednostronną rozmową. Próżne nadzieje. On tylko wygodniej rozsiadł się w swoim fotelu, bawiąc się szklanką herbaty.
− Czy już się zdecydowałaś, do którego domu chciałabyś trafić?
„Ciekawe pytanie, Malfoy!” Rzeczywiście, ostatnimi czasy Jane coraz częściej myślała o tym. Jeśli na samym początku jej pobytu w Hogwarcie nie miała ani cienia wątpliwości co do przydziału do Gryffindoru, to później to przekonanie wielokrotnie się zmieniało. Jakby mało było Fabiana i Longbottomów – w czasie egzaminów Jane poznała jeszcze trzy przyszłe ofiary śmierciożerców. Szczuplutka, wielkooka Marlena McKinnon i przysadzisty Benjamin Fenwick – z klasy Franka – i dobroduszna śmieszka Dorcas Meadowes, która uczyła się razem z Alicją – byli jej znani z magicznej fotografii Alastora Moody'ego, którą Harry wiele razy pokazywał jej i Ronowi. Po śmierci Syriusza Potter wbił sobie do głowy, że jego obowiązkiem jest pamiętanie twarzy wszystkich członków Zakonu Feniksa, nawet jeśli nigdy nie widział ich za życia, więc spędzał dużo czasu, wpatrując się w zdjęcie i wyciągając ze starszego pokolenia feniksów wspomnienia o ich towarzyszach broni, przedstawionych na tej fotografii. Jane rozumiała jego poryw i cierpliwie słuchała historii o dawno poległych ludziach. Lecz widzieć ich teraz – młodych, pełnych nadziei i planów na przyszłość – to już było dla niej za dużo. A przecież był jeszcze nowy „nabór” członków zakonu, wybrany z tych, którzy aktualnie uczyli się w młodszych klasach, bądź powinni trafić do Hogwartu w ciągu najbliższych kilku lat. Posadzenie Wierzby Bijącej, któremu się przyglądała pod koniec lipca, potwierdziło prawidłowość jej wyliczeń – w tym roku wśród gryfońskich pierwszoklasistów będzie czwórka Huncwotów. I ona nie była w stanie wyobrazić sobie, jak da radę siedzieć w Pokoju Wspólnym z Syriuszem, Remusem, rodzicami Harry'ego czy też jeść przy jednym stole z Peterem Pettigrew. Przez pewien czas przychylała się do myśli, że najlepiej dla niej będzie trafić do Ravenclawu czy nawet do Hufflepuffu – z dala od odwiecznego konfliktu domów, żeby móc poświęcić czas nauce i jak najrzadziej spotykać się zarówno z przyszłymi członkami zakonu, jak i z tymi, którzy zostaną ich zabójcami. A czasem przychodziło jej do głowy, że gdyby trafiła do Slytherinu, mogłaby się dokładnie dowiedzieć, kogo zwerbował Voldemort. I choć nie będzie mogła użyć tej wiedzy teraz, gdyż nie ma prawa wtrącać się w bieg wydarzeń, to później, kiedy już wróci do swoich czasów, będzie dokładnie wiedzieć, kto wspierał śmierciożerców, kto przyjął mroczny znak, a nawet być może da radę świadczyć przed sądem... Lecz potem robiło się jej strasznie na samą myśl o całym roku spędzonym na szpiegowaniu w ślizgońskim gnieździe żmij i ponad wszystko na świecie chciała się znaleźć wśród swoich, cóż z tego, że każdego dnia ich twarze będą jej przypominać, że nikogo z nich nie jest w stanie ochronić przed jego losem.
− Bez różnicy – odpowiedziała w końcu. – Trochę mi opowiedziano o waszych domach i o ceremonii przydziału. Czy dobrze rozumiem, że uczeń nie ma wpływu na to, gdzie trafi? – „Założę się, Malfoy, że ciebie tiara wysłała do Slytherinu bez chwili zastanowienia. Dlatego też, skąd masz wiedzieć, że w rzeczy samej każdy ma prawo do wyboru własnej drogi?”
Chłopak znów wzruszył ramionami:
− Lecz jakieś preferencje powinnaś mieć, prawda? Nie wiesz, w którym domu chciałabyś się uczyć?
− Bez różnicy – powtórzyła rozdrażniona. – Słuchaj, Malfoy, na dziś mam zaplanowane jeszcze kilka rzeczy. Może w końcu będziemy kontynuować naszą wycieczkę? Albo jeśli chcesz, możesz posiedzieć sobie tutaj i poczekać aż kupię wszystko, co będzie potrzebne do szkoły. A nawet możesz iść do domu, świetnie poradzę sobie sama.
Lucjusz skrzywił się i wstał z fotela.
− Nie, obiecałem Dumbledore'owi, że odprowadzę cię na Hogwart Ekspres i będę musiał to zrobić. Jeśli nie planujesz więcej mdleć, to możemy się przejść po sklepach, ja też muszę kupić podręczniki, pióra i tym podobne.
− Na początek książki? – Dziewczyna machinalnie wskazała głową w kierunku „Esów i Floresów”, lecz Malfoy, na szczęście, tego nie zauważył.
− Tam. – Machnął ręką, powtarzając jej gest i skierował się w stronę księgarni. Jane, rozwijając spis potrzebnych podręczników, poszła za nim.
***
Lucjusz, czekając na Knightley, przechadzał się przed witryną Madame Malkin. Sam zamawiał swoje szaty u krawca, który mieszkał we Francji – staruszek Lautier, choć i sprawiał wrażenie kompletnej ruiny, do tej pory nie miał sobie równych w dziedzinie kroju i szycia. Ojciec niejednokrotnie z rozdrażnieniem konstatował fakt, że z niewiadomych przyczyn prawdziwie artystyczny talent staje się wśród czarodziei rzadkością i że gdy Lautier odejdzie z tego świata, Malfoyowie będą musieli albo obniżyć swoje standardy, albo ubierać się u mugolskich krawców. Ani pierwszy, ani drugi wariant nie podobały się Lucjuszowi, więc z całego serca życzył staremu mistrzowi długich i owocnych lat życia.
Malfoy i Knightley nabyli już wszystko, co potrzebowali do szkoły i teraz Lucjusz zastanawiał się, czym można się zająć w czasie sześciu godzin, jakie pozostały do odjazdu pociągu. Nie chciał zapraszać tej prostaczki do Malfoy Manor, choć na myśl o jeszcze jednej wspólnej aportacji na jego twarzy wykwitł marzycielski uśmiech, który chłopak natychmiast starł. Dziewczyna zachowywała się tak niepokornie i niezależnie, że każda okazja do podporządkowania jej sobie wydawała się niesłychanie kusząca. Malfoy doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby nie zasady bezpieczeństwa, nigdy nie pozwoliłaby sobą kierować i właśnie dlatego bliskie ciepło jej pokornego ciała wspominał teraz jak coś... przyjemnego. Zresztą, było i inne wytłumaczenie. Lucjusz, wciąż jeszcze przeżywający egzaminacyjny stres, udał się do rodziny do Reims, gdzie był otoczony tłumem swoich kochających, starych cioteczek, starających się kontrolować każdy jego krok. Następnie przyjął zaproszenie Belli i został zamknięty w willi w niezwykle miłym, lecz głównie męskim towarzystwie, jeśli oczywiście nie liczyć samej Bellatriks, którą już dawno dla własnego bezpieczeństwa wykreślił ze spisu kobiet, przenosząc do kategorii „przyjaciele” i absolutnie niepociągającej Alecto Carrow. Więc reakcja na bliskość pierwszej dziewczyny, którą spotkał po takim lecie, nie była dla niego dużą niespodzianką. Inna sprawa, że jej otwarta wrogość natychmiast zepsuła nastrój.
„Może łączy nas coś w rodzaju krwawej vendetty?” – rozmyślał, przepatrując w myślach historię rodziny. Nie odnajdował żadnych konfliktów z Knightleyami, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Jak minimum, trzeba byłoby poznać panieńskie nazwisko jej matki – możliwe, że miała w rodzinie jakichś Weasleyów czy Gampów. Jednak nie udało mu się sprowadzić rozmowy na koligacje rodzinne dziewczyny – Jane każdą próbę rozmowy dusiła w zarodku. A przecież nie można było powiedzieć, że ona z natury swej była nietowarzyska – sądząc po tym, co miał okazję obserwować w czasie egzaminów, kiedy cały czas spędzała w towarzystwie Gryfonów. Z nimi nie dość, że rozmawiała, to nawet się śmiała – Lucjusz widział to na własne oczy. Czyli sprawa dotyczyła właśnie jego. „Przy czym, to się zaczęło już przy pierwszym spotkaniu – przypomniał sobie nagle – kiedy ona nawet nie znała mojego nazwiska. Wychodzi na to, że vendetta nie ma tu nic do rzeczy? Nienawiść od pierwszego wejrzenia? Przecież nic jej wtedy nie zrobiłem – może nie powitałem zbyt uprzejmie, na chwilę wziąłem za chłopaka... Ale to jeszcze nie powód, żeby mnie aż tak zabijać wzrokiem i trząść się z nerwów na samą tylko myśl o wspólnej aportacji ze mną! Co się tyczy aportacji. – Doszedł do rogu sklepu i zawrócił. – Musimy jeszcze udać się do ministerstwa, żeby rozwiązać problem z jej licencją. Nie żeby się jej miała przydać w ciągu najbliższych kilku miesięcy, lecz skoro dyrektor tak zadecydował, a wolnego czasu więcej niż dużo...”
W tym momencie drzwi się otwarły i ze sklepu wyszła znużona przymiarkami Knightley, niezręcznie ściskając pod pachą przewiązaną wstążeczką paczuszkę. Rozdrażnienie czyniło jej twarz odpychającą, zaciśnięte w wąską linię blade wargi tylko potęgowały drapieżne wrażenie, które dziewczyna sprawiała przez większość czasu. Szczęśliwą czy chociażby rozluźnioną Lucjusz widział ją wyłącznie z daleka, lecz gotów był przysiąc, że dla gryfońskiej bandy Knightley wydawała się całkiem miła, sądząc po tym, jak skakał koło niej młodszy Prewett. „A przy mnie jakby zmieniała się w harpię. Nawet Bella w swej najgroźniejszej postaci, nigdy nie przestawała być pociągająca – przynajmniej z estetycznego punktu widzenia. Twarz Knightley, gdy tylko mnie widzi, wykrzywia się, jakby właśnie łyknęła Szkiele-Wzro...”
− Czy nie wiesz..? – zaczęła nieoczekiwanie, lecz natychmiast machnęła ręką. – Nie, oczywiście, że nie wiesz!
− Sprawdź mnie. – Lucjusz wzruszył ramionami. Nie chciał zmarnować szansy na cywilizowaną rozmowę, skoro już sama zdecydowała się zadać pytanie.
Wymamrotała coś niezrozumiałego i szybko odwróciła wzrok.
− Przepraszam, nie dosłyszałem?
− Mugolska odzież – powtórzyła dziewczyna głośno i wyraźnie, wyzywająco patrząc mu w twarz. – Potrzebuję sklepu z mugolską odzieżą, wiesz, gdzie w okolicy mogę taki znaleźć?
Na to Lucjusz rzeczywiście nie był gotowy. Nigdy nie musiał utrzymywać kontaktów z ludźmi z poza swego kręgu, prowadził długie rozmowy tylko z tymi, którzy dostąpili zaszczytu goszczenia w Malfoy Manor lub z przedstawicielami swego domu – generalnie z ludźmi, których czystokrwistość była do tego stopnia niepodważalna, że wątpienie w nią było uważane nie tyle za przejaw złego wychowania, co za jawną obelgę. Takie pytania były nieprzyzwoite i zakazane w ich środowisku, lecz Knightley, której towarzystwo narzucił mu Dumbledore, mogła być półkrwi czy też wręcz mugolskiego pochodzenia. I nawet teraz nie był w stanie zapytać, jak to z nią jest naprawdę.
− A-a... a po co ci? – wydukał jedyną frazę, która mu przyszła do głowy i przeraził się idiotyzmem tego pytania.
− Żeby kupić ubranie. – Jane prychnęła, wciąż jeszcze świdrując go wzrokiem. – Czarodzieje zupełnie nie umieją robić normalnych butów, a bielizna... – Wyzywające spojrzenie zmieniło się w jawną kpinę. – Bielizna jest wręcz straszna. Dlatego też planuję wyjść do mugolskiego Londynu.
− Można na jakiś czas transmutować szatę. – Lucjusz uchwycił się tego zdania, żeby choć w ten sposób zdystansować się od tematu bielizny.
− Można – zgodziła się Knightley, odrzucając z czoła grzywkę. – Ale ja chcę kupić normalne, wygodne ubrania, buty i bieliznę. Masz coś przeciwko?
Lucjusz poczuł, że się czerwieni. „To ze złości i od upału – starał się sam siebie pocieszyć, lecz nie wyszło mu to zbyt dobrze. Ta nieznośna dziewczyna postanowiła jednak wytrącić go z równowagi i zrobić z niego durnia, a tego Malfoyowie nigdy nie wybaczają. – To ona zachowuje się niewłaściwie, więc dlaczego to ja czuję się niezręcznie?!” W tym momencie pomyślał o Cissi, która nigdy w życiu nie pozwoliłaby sobie aż tak przekroczyć granic, nie mówiąc już o tym, że nie sprawiłoby jej to najmniejszej przyjemności. A Knightley, sądząc po złotych iskierkach prawdziwej radości kryjących się na dnie jej bursztynowych oczu, radości, która nie miała nic wspólnego z jej kpiącym uśmiechem, w tym momencie naprawdę dobrze bawiła się jego kosztem.
− Więc znasz odpowiednie miejsce czy nie? – zapytała tonem, w którym jawnie dominowała drwina, nawet pogarda i rozdrażnienie na jakiś czas zeszły na dalszy plan.
− Nie, takich miejsc rzeczywiście nie znam – odpowiedział w końcu Lucjusz.
− W takim przypadku idziemy do Dziurawego Kotła. – Rozkazujące nuty w jej głosie zostały wzmocnione przez wygraną przed chwilą potyczkę słowną.
Pewnym krokiem poszła w stronę wyjścia z Pokątnej, a Lucjusz puścił ją przodem, żeby niepostrzeżenie nałożyć czary chłodzące na swoją rozpaloną twarz. „Z godziny na godzinę coraz trudniej, teraz jeszcze pójdziemy posiedzieć w śmierdzącym pubie, wśród odrzutów magicznego społeczeństwa...”
Wchodząc w ślad za swoją towarzyszką do baru, zatrzymał się niedaleko od drzwi, mając nadzieję, że dziewczyna nie zatrzyma się tu na długo. Knightley podeszła do kontuaru i szepnęła coś do starego barmana. Ten natychmiast odwrócił się i krzyknął w stronę uchylonych tylnych drzwi:
− Tom, do ciebie!
„Świetnie – pomyślał sobie Lucjusz. – Jeszcze i przyjaźnimy się z przedstawicielami niższej klasy...” Bardzo chciałby odzyskać to poczucie wyższości nad nieznośną dziewczyną, dlatego uważnie śledził każdy jej ruch, czekając na szansę odwetu. Knightley tymczasem, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, wgramoliła się na wysoki stołek barowy i zaczęła szczebiotać do wysokiego chłopca o potarganych włosach koloru słomy, który pojawił się za kontuarem. Z prostych, otwartych rysów twarzy trochę przypominał Lucjuszowi Macnaira, tylko uśmiech był inny... Nieszczery, a nawet... udawany... „Zapewne pasuje do tonu rozmowy. Wygląda na to, że rozszalała się ta nasza uczennica nie na żarty. A może jest... hm... panną lekkich obyczajów?” To wyobrażenie otwierało ciekawe perspektywy, lecz Lucjusz natychmiast je odrzucił. Nie na darmo wśród przyjaciół słynął jako znawca ludzkich dusz, więc mógł z całkowitą pewnością powiedzieć, że Knightley zdecydowanie nie należała do takich. Tym niemniej to, co się teraz działo na jego oczach, nie można było nazwać inaczej, niż flirtem. Dziewczyna pogrzebała w kieszeni szaty i wyłożyła na kontuar kilka srebrnych monet.
− Może weźmiesz dwa sykle w pocałunkach? – Do Lucjusza dotarło jej pytanie. – Po poprzednim kursie?
Chłopak za kontuarem zaśmiał się nerwowo, jakby nie był do końca pewien, jak ma zareagować na podobną propozycję. Knightley roześmiała się cicho i wyjęła z kieszeni galeon.
− W takim przypadku wydaj mi resztę. I poproszę szklankę wody. – Odwróciła się do Lucjusza, jakby chciała go zapytać, czy nie życzy sobie czegoś, lecz prawdopodobnie
wyczytała odpowiedź z jego twarzy, bo nie odezwała się ani słowem. Lucjusz odczekał, aż dziewczyna się odwróci i zbliżył się jeszcze o kilka kroków, aby nie uronić ani słowa. – Powiedz mi, Tom, nie wiesz, gdzie tu w pobliżu jest sklep z mugolską odzieżą?
Tom zareagował absolutnie spokojnie, widać to pytanie zadawano mu nie po raz pierwszy:
− Tak, jest sklepik po drugiej stronie ulicy, przy której stoi Kocioł, po prawej. Prowadzi go małżeństwo czarodziei, on jest mugolskiego pochodzenia, więc orientuje się w tym, co i jak się nosi wśród mugoli. I przyjmują tam galeony. Może się pani śmiało zwrócić do nich, pomogą wybrać ubranie i wyjaśnią...
− Dziękuję, Tom – przerwała mu dziewczyna. – Tam właśnie pójdę. A do ciebie mam jeszcze jedną prośbę – nie mógłbyś przechować u siebie moich zakupów, póki nie pozałatwiam wszystkiego, co mam do zrobienia na mieście? Książki, szaty i tym podobne drobiazgi, nie chciałabym taszczyć tego wszystkiego z sobą...
− Oczywiście, panno Knightley. – Gotowość Toma do pomocy dziewczynie wręcz rzucała się w oczy.
„Z takim oddaniem to nawet nie każdy skrzat domowy patrzy na swego pana” – Lucjusz prychnął pod nosem, próbując się domyślić, czym Jane zasłużyła sobie na takie oddanie.
Jednym haustem dopiła swoją wodę i wstała.
− Cóż, Malfoy, nadal jeszcze masz zamiar mi towarzyszyć? – zapytała tonem tak pełnym wyższości, jak gdyby pomysł chodzenia za nią jak cień należał do samego Lucjusza.
− Nadal – wycedził przez zęby – szkoda tylko, że do odjazdu twojego pociągu zostało tak mało czasu. Nie zdążymy obejść wszystkich znanych miejsc Londynu.
Zignorowała to zdanie, udając, że nie dosłyszała końcówki. Było widać, że jej zabawowy nastrój nie obejmuje Lucjusza, jakby od samego dźwięku jego głosu przypomniała sobie, że nie wolno się jej rozluźnić w jego towarzystwie. Nawet ramiona dziewczyny jakby skamieniały, kiedy w milczeniu przeszła koło niego, wyszła na ulicę i skierowała się do wspomnianego przez Toma sklepiku.
Z zewnątrz na witrynę nałożono antymugolskie czary, tworzące iluzję wąskich zakratowanych okienek, z którymi mógłby się rozpościerać jakiś nudny, zakurzony kantorek. Wewnątrz było dość przytulne i przestronne pomieszczenie, z wygodnymi sofkami dla klientów. Na jedną z tych sof padł Malfoy i zamknął oczy, rozkoszując się odpoczynkiem w chłodzie. Knightley, porwana przez właścicielkę sklepiku, zniknęła w jego wnętrzu. Po jakimś czasie obie pojawiły się przy przymierzalni, obładowane całą górą ubrań. Lucjusz, który już niejednokrotnie towarzyszył Narcyzie w zakupach w paryskich butikach, gdy wraz z nim gościła zeszłego lata u jego cioteczek, miał pewne wyobrażenie o tym, jak długo może potrwać proces wyboru. Dlatego też został przyjemnie zaskoczony, kiedy już po kilku minutach Knightley wyszła z przymierzalni. Wyglądało na to, że dokładnie wiedziała, czego szuka.
Nie pokazując tego po sobie, Lucjusz przez rzęsy obserwował to, jak dziewczyna uważnie przygląda się swojemu odbiciu. Jane wybrała miękkie, luźne spodnie, prostą bawełnianą koszulkę i robiony na drutach sweter z kapturem - wszystko ciemnoszarego, prawie czarnego koloru, który jeszcze mocniej podkreślał jej niezdrową chudość i bladość. Lecz Knightley niezbyt się tym przejęła, skupiając swą uwagę na czymś innym. Nagle gwałtownie przysiadła, przeniosła wagę z jednej nogi na drugą, równocześnie wyciągając różdżkę z futerału na nadgarstku, następnie tak samo gwałtownie się wyprostowała, wchodząc w piruet i kończąc go ustawieniem się w pozycji bojowej. Lucjusz aż zapomniał udawać, że drzemie – to malutkie przedstawienie, które miało na celu sprawdzić na wygodnie będzie się poruszać w nowym ubraniu, okazało się tak widowiskowe. „Poruszać się?! Ona chyba planowała wyzwać kogoś na pojedynek! Absolutnie pochrzaniona panna. Pewnie znalazłyby wspólny język z Alecto...” Jeszcze przez chwilę poobserwował, jak Jane markuje bojowe pozycje i wypady i naprawdę zamknął oczy, nie chcąc żeby go przyłapała na podglądaniu. Następnie znów pojawiła się właścicielka sklepu, sądząc po cichej rozmowie, dziewczyna wybrała jeszcze kilka rzeczy. Pod koniec rozmowy Lucjusz usłyszał słowo „bielizna” i zamknął oczy jeszcze szczelniej. Przez pewien czas zapanowała cisza, potem ktoś do niego podszedł i niepewnie potrząsnął za ramię.
− Malfoy – zawołała go Jane, natychmiast cofając rękę, jakby wystraszyła się własnej śmiałości.
Lucjusz nie udawał dłużej i powoli otworzył oczy. Tym razem dziewczyna miała na sobie niebieskie dżinsy i białą koszulkę z monochromatycznym portretem jakiegoś rozczochranego ciemnowłosego chłopaka w berecie z gwiazdką i napisem pod nim - HASTA LA VICTORIA SIEMPRE.
− Czego sobie życzysz, Knightley? – zapytał chłodno.
− Jeśli wciąż jeszcze planujesz iść ze mną, to pewnie już pora transmutować swoją szatę – odpowiedziała spokojnie, absolutnie niewystraszona wrogością w jego głosie. – Albo możesz też wybrać jakieś mugolskie ubranie.
Ostatnią propozycję Lucjusz skwitował krzywym uśmiechem i wstał, wyjmując z kieszeni szaty wszystko, co się w nich znajdowało. Dziewczyna przebiegła boso do sąsiedniego pomieszczenia, skąd natychmiast dał się słyszeć ożywiony głos właścicielki, informującej o braku w asortymencie wysoko sznurowanych butów konkretnego rozmiaru. Kiedy Knightley pojawiła się znowu, miała na sobie miękkie zamszowe mokasyny.
− Jesteś już gotów? – Uważnie obejrzała jego proste ciemne spodnie i śnieżnobiałą koszulę z szerokimi rękawami i cichutko westchnęła. – Malfoy, wyglądasz jakbyś się wybrał na bal. I to taki osiemnastowieczny. Co, nie mogłeś transmutować swojego ubrania w coś bardziej współczesnego?
− To tobie proponowałem transmutację szaty – prychnął Lucjusz. – Nie zamierzam niszczyć swoich ubrań, nałożone są na nie różne delikatne czary, którym może zaszkodzić brutalna ingerencja magiczna. Myślę, że wystarczy, jak zostawię swoją szatę. – Machnął ręką w kierunku kolejnego pakunku, który pojawił się obok jej zakupów. – Reszta może i jest staromodna z punktu widzenia mugoli, ale całkiem...
− Poczekaj. – Śmiesznie skłoniła głowę na bok, przyglądając się jego ubraniu i przygryzła wargi. – To wszystko jest prawdziwe? – Jej oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia. – I ty w taki upał nosisz pod szatą jeszcze dodatkową warstwę ubrania?!
Jej szczere zdumienie było nawet zabawne. W każdym razie na pewno lepsze niż złość, wrogość, czy kpina.
− Knightley, ty co, nigdy nie słyszałaś o stałych czarach chłodzących? Ach, tak, ty przecież wolisz kupować mugolskie ubrania! – Uśmiechnął się szeroko, kiedy nagle wpadła mu do głowy zupełnie inna myśl. – Ha! Chcesz powiedzieć, że pod szatą nie nosisz nic? – Z ogromną przyjemnością obserwował, jak ciemny rumieniec wypływa na jej bladą twarz i już po kilku sekundach, celnym ciosem dobijając zawstydzoną dziewczynę, dodał: – Poza bielizną, ma się rozumieć.
Po tym, czując się już pomszczony, Lucjusz wziął z sofy swoją szatę i wyszedł ze sklepiku, decydując się poczekać na dziewczynę na zewnątrz.
***
− Dopiero w listopadzie?! – Knightley nawet nie próbowała ukryć swego rozczarowania i złości. – Ale dlaczego tak długo?
Lucjusz ledwo się powstrzymał przed wzruszeniem ramionami. I tak już zbyt często używał w jej towarzystwie tego bezmyślnego gestu.
− Zwyczajna biurokracja. W dodatku powiedzieli, że zanim wyznaczą datę egzaminu, powinni wysłać zapytanie do Dumbledore'a z prośbą o potwierdzenie twojej tożsamości i wieku. I dopiero wtedy będziesz mogła znów zdawać egzamin na licencję. – Chłopak nasycił wzrok widokiem jej zszokowanej twarzy i dodał: – Powinnaś dziękować, że nie będziesz musiała wracać do Kanady i tam odzyskiwać swoich dokumentów.
− Nie przestałam być obywatelką Brytanii! – zdenerwowała się Knightley, zaciskając ręce, jakby chciała kogoś udusić. – I to nie moja wina, że w naszym kraju spis dzieci-czarodziei ma miejsce dopiero przy ich zapisie do Hogwartu. To głupia, konserwatywna tradycja...
− Zwykle to całkiem dobrze działa – przerwał jej sucho Lucjusz, któremu dopiekły jej narzekania na konserwatywność i tradycje magicznego społeczeństwa. Osobiście pasował mu taki porządek. – Narodziny czarodzieja w Wielkiej Brytanii automatycznie zapisywane są w księgach Hogwartu, następnie czarodziej uzyskuje wykształcenie, licencję na aportację, a potem w momencie zawarcia małżeństwa jego nazwisko wpisywane jest do Wielkiej Księgi Małżeństw Ministerstwa. To wszystko wystarcza, żeby w razie konieczności udowodnić swoją tożsamość. Ale jeśli chodziłaś do szkoły i licencję uzyskałaś w innym kraju, a za mąż na razie nie wyszłaś, to tylko dyrektor Hogwartu może potwierdzić, że w roku sześćdziesiątym piątym niejaka panna Knightley przepuściła ceremonię przydziału, a z tego wynika, że wspomniana panna urodziła się na terytorium Wielkiej Brytanii i w chwili obecnej na pewno jest już pełnoletnia. Tak przy okazji – popatrzył na nią uważnie – może wyjaśnisz mi, w jaki sposób udało ci się opuścić Kanadę bez dokumentów?
Jane obdarzyła go kolejnym złym spojrzeniem.
− Nie sądzę, żeby to choć w najmniejszym stopniu cię dotyczyło, Malfoy, ale skoro już... dobrze, nieważne. – Z westchnieniem przeciągnęła dłonią po włosach, jeszcze bardziej je mierzwiąc. – Rzecz w tym, że ja też ucierpiałam w wypadku moich rodziców. I znalazłam się w Brytanii nieco... gwałtownie i w stanie omdlenia.
− Więc aportowałaś się tutaj przez ocean? – domyślił się Lucjusz.
− Wychodzi na to, że tak. – Wyraźnie było widać, że dziewczyna w tym momencie czuje się niezręcznie, kuląc się pod jego spojrzeniem. – Niezbyt dobrze to pamiętam.
To wiele wyjaśniało. I jej strach przed aportacją i chorobliwą bladość skóry i to, że załatwiając po drodze inne sprawy, odwiedziła św. Mungo. Lucjusz czekał na nią w poczekalni szpitala, dlatego nie wiedział, co dziewczyna tam robiła, lecz teraz wywnioskował, że była na kontroli u swojego uzdrowiciela. Do tego zwrócił też uwagę, że pakunek z jej starą szatą i pantoflami, który po wizycie w sklepie z mugolską odzieżą, wzięła ze sobą, został na ladzie w rejestracji. Wówczas Lucjusz pomyślał, że Knightley zajmuje się dobroczynnością, odwiedzając chorych, ubogich i zostawia dla nich swoje niepotrzebne już ubrania. Lecz teraz zrozumiał, że ona sama została zmuszona do skorzystania z cudzej dobroci i pożyczenia ubrań i butów, gdy nadszedł czas wypisu ze szpitala. Jasne się też stało, dlaczego Dumbledore tak po prostu ją zatrudnił, choć wcześniej nigdy tego nie robił, bez względu na to, że wielu uczniów chętnie by popracowało w czasie wakacji. W odróżnieniu od nich wszystkich, ona naprawdę nie miała się gdzie podziać i dokąd pójść.
− Malfoy. – Niepewny głos wyrwał go z zamyślenia. Knightley wyraźnie przycichła po tym, jak podzieliła się z nim swą niewesołą historią, co było przyjemną odmianą po całym dniu wypełnionym wrogością i rozdrażnieniem. – Nie chciałabym, żeby pozostali... Czy nie mógłbyś...
Spodobało mu się to „pozostali”. Jakby w jej oczach zyskał pewien status, wyróżniający go pośród innych uczniów Hogwartu. Żeby umocnić to powodzenie, postanowił wyjść jej naprzeciw.
− Oczywiście, Knightley, nie zamierzam dzielić się twoją tajemnicą z pozostałymi. – Szybko spojrzał na zegar, wiszący nad windami w Atrium. – Do odjazdu twojego pociągu zostało jeszcze kilka godzin – możemy kominkiem przejść do Dziurawego Kotła i tam poczekać.
− Kominkiem? – odpowiedziała w zadumie pytaniem na pytanie. – A może pójdziemy piechotą? Przecież Pokątna nie jest zbyt daleko od Ministerstwa...
„Wydawało mi się, czy to taki sposób wyrażenia wdzięczności?” – zapytał sam siebie Lucjusz, idąc w ślad za Jane do windy, by wydostać się na powierzchnię.
Słońce chyliło się już ku horyzontowi, barwiąc niebo czerwieniami zachodu. Jesiennie wilgotny wiatr pędził po powierzchni Tamizy niespokojne fale. Po południowym upale, z którego wyszli około godziny wcześniej, wchodząc do budynku ministerstwa, Lucjusz odniósł wrażenie, że jest niezwykle chłodno. Powoli szli nadbrzeżnym bulwarem, nie chcąc naruszać kruchego milczenia.
Knightley pogrążyła się w zadumie, a Malfoy starał się nie przyciągać jej uwagi, niepostrzeżenie studiując profil towarzyszki. Po wizycie w szpitalu, Jane poszła do mugolskiego fryzjera, gdzie obcięto jej włosy i ułożono fryzurę mocno przypominającą uczesanie Lucjusza. Teraz włosy nie zasłaniały oczu, chociaż ona z przyzwyczajenia wciąż unosiła rękę, żeby odsunąć z twarzy nieistniejące już kosmyki. Twarz miała zmartwioną i smutną – w niczym nie przypominała tych grymasów, którymi obdarzała go przez cały dzień. „Nie sądzę, żeby moje towarzystwo już przestało ją drażnić, raczej to po prostu zmęczenie.” Można było jakoś zacząć rozmowę, żeby się o tym przekonać, jednak nie chciał ryzykować zerwania tego kruchego rozejmu. Zamiast tego Lucjusz w myślach porządkował sobie informacje i obserwacje, jakie zdołał zgromadzić od pierwszego pojawienia się jej na progu Hogwartu i próbował złożyć z nich jeden spójny obraz. Aportacja przez Atlantyk rzeczywiście wyjaśniała wiele, ale nie wszystko. Ciekawie byłoby się jeszcze dowiedzieć, co spowodowało, że zachowuje się, jakby nieustannie spodziewała się zamachu na swoje życie, skąd na tyle dobrze zna się na eliksirach, że sądząc z niektórych zamówionych składników planuje warzyć dla skrzydła szpitalnego „płynny sen” i eliksir przeciwkrwotoczny, dlaczego od pierwszego spotkania Jane jest w stosunku do niego nieuprzejma i drwiąca, a tymczasem z Gryfonami znalazła wspólny język...
Jedna rzecz jest niezaprzeczalna – Knightley była ciekawym materiałem do studiów, dlatego byłoby przykro, gdyby okazała się nieczystokrwista. „A to, niestety, jest bardzo prawdopodobne” – przyznał Lucjusz z niechęcią. Oczywiście, sam fakt, że dziewczyna jest przyzwyczajona do mugolskiej odzieży jeszcze o niczym nie świadczy, choć mówi wiele. Od tego czasu, jak bracia Prewettowie zaprowadzili w Hogwarcie szokującą modę na noszenie w czasie pozalekcyjnym dżinsów i podkoszulków, już go to nie dziwiło. Lucjusz był przekonany, że kiedy starszy Prewett po raz pierwszy założył na siebie mugolskie ubranie, było to starannie przemyślaną demonstracją jego poglądów politycznych. Czegóż jeszcze można by się spodziewać po przedstawicielach tej zgniłej gałęzi starożytnego i szacownego rodu, którzy na domiar złego całkiem niedawno raczyli się skoligacić ze zdrajcami krwi! W ciągu zaledwie kilku lat ich akcja wspierania mugolaków* wydała owoce – z roku na rok pojawia się w szkole coraz więcej przedstawicieli czystokrwistej młodzieży, którzy rezygnują z tradycyjnego stylu na rzecz tańszej i bardziej „demokratycznej” odzieży. Sam Lucjusz nie był gotów do poddania się temu – w każdym razie, dopóki żyje staruszek Lautier, który może uszyć i dżinsy, jeśli klient sobie tego zażyczy – lecz rozumiał opinię ojca na temat niekonkurencyjności większości magicznych krawców i szewców. Na korzystanie z usług prawdziwych mistrzów mogły sobie pozwolić jedynie prawdziwie bogate rodziny: weźmy na przykład Macnaira – on już od dawna w czasie wakacji nosił mugolskie ubrania i nawet w sekrecie twierdził, że uważa je za wygodne. Cóż więc mówić o dziewczynie, która przybyła z kontynentu, na którym świadomie odrzucono większą część tradycji przodków, na dodatek nie posiadającej ni knuta przy duszy!
Jej przyjaźń z Gryfonami też dawała do myślenia. Jeśli Knightley trafi do Domu Lwa, to będzie musiał zapomnieć o włączeniu jej do swej kolekcji, nawet jeśli drzewo genealogiczne dziewczyny okaże się bez skazy. Z drugiej strony, biorąc pod uwagę jej niechęć do opowiadania o rodzinie, pewnie i tak nigdy nie uda się uzyskać odpowiedzi na to pytanie... Lucjusz znów popatrzył z ukosa na dziewczynę i tym razem Jane przechwyciła jego spojrzenie. Przez moment wydawało mu się, że Knightley zacznie mówić, lecz ona tylko odrzuciła do tyłu ciemną grzywkę, gwałtownie odwracając się w stronę rzeki. Przyjazne do tej pory milczenie nagle zaczęło ciążyć, jak zawieszona nisko burzowa chmura, dlatego też Lucjusz szczerze ucieszył się, gdy doszli do wąziutkiej uliczki, która prowadziła od nabrzeżnego bulwaru do Dziurawego Kotła.
***
− Już czas – powiedział Malfoy, wstając zza stolika.
Na jego twarzy jawnie widać było ulgę, że już niedługo nie będzie musiał towarzyszyć Jane i wróci do Malfoy Manor, gdzie na niego czeka nieporównywanie bardziej wyszukana kolacja niż ta, którą im zaserwowano w Dziurawym Kotle. Jednak, mimo jego pogardliwych grymasów, dziewczyna nie mogła nie zauważyć, że niewątpliwie oddał sprawiedliwość pierogowi przyniesionemu przez młodszego Toma. Ona sama powstrzymywała się ze wszystkich sił od mruczenia nad swoją porcją.
Uczucie głodu, które przez cały dzień nie dawało o sobie znać, nadeszło wraz z ustąpieniem upałów i przypomniało, że lekkie śniadanie, które zjadła jeszcze przed pójściem do laboratorium i porcja lodów u Floriana, to absolutnie za mało dla jej rosnącego organizmu. Biorąc pod uwagę fakt, że Malfoy był w zdecydowanie większym stopniu rosnącym organizmem, a dzień spędzili razem, Jane absolutnie wątpiła w szczerość jego burczenia o tym, że zapomniał wziąć z domu bezoaru i o bezimiennych kugucharach, które zakończyły swój nieszczęsny żywot w kuchni Dziurawego Kotła. Prawdę mówiąc, to burczenie było nawet trochę... miłe, przypominało dziewczynie komentarze, którymi Chris Chaney próbował odebrać jej apetyt, gdy pewnego dnia wyciągnęła go po dyżurze do mugolskiej kafejki niedaleko od szpitala. „Przy okazji, Malfoyowie nie bywają mili!”
Zdecydowanie odpędziła wspomnienia, zakładając przez głowę swoją nową wełnianą bluzę, w której kieszeniach było wystarczająco dużo miejsca na jej pomniejszone zakupy.
− Gotowa? – Zadrżał, kiedy po sali przebiegł przeciąg wzbudzony przez drzwi otwarte przez kolejnego klienta.
− Nie chcesz z powrotem założyć szaty? – zapytała bez namysłu. Cienka koszula nie chroniła przed wieczornym chłodem.
Malfoy wzruszył ramionami:
− Jeszcze musimy przejść przez King Cross, wśród mugoli. Założę na peronie.
− W takim razie...
Jane już prawie uniosła swoją różdżkę, planując nałożyć na niego rozgrzewające czary, lecz rozmyśliła się. Nie dość, że jest jej obojętne, czy ta fretka... to znaczy, ten paw zmarznie, to on ją jeszcze wyśmieje, jeśli przez głupie przyzwyczajenie opiekowania się otaczającymi ją roztrzepańcami roztoczy swoją opiekę również i nad nim. „Do tego te jego „delikatne czary” - jeszcze brakowało, żebym coś w nich uszkodziła”. Urywając zdanie w połowie, dziewczyna ruszyła w stronę wyjścia z Dziurawego Kotła, lecz Lucjusz natychmiast chwycił ją za łokieć.
− Ty dokąd? Możemy się aportować stąd. – Skrzywił się, widząc napięcie malujące się na jej twarzy. – Na Merlina, Knightley, co znów? Jeszcze do tej pory się nie przekonałaś, że możesz mi zaufać?
− Zaufać tobie, Malfoy? – Dziewczyna zaśmiała się niewesoło. – Z jakiej racji?
− Z takiej, że spóźnisz się na pociąg, jeśli natychmiast się nie aportujemy – odpowiedział obojętnym tonem i nawet zrobił ruch, jakby planował z powrotem usiąść przy stoliku.
− Dobrze, dobrze. – Jane poddała się. – To wszystko takie niesprawiedliwe... – mamrotała cicho pod nosem, podchodząc do niego i czując, jak kładzie dłonie na jej ramionach.
− Aha – powiedział Lucjusz gdzieś w czubek jej głowy i w mgnieniu oka z cichym trzaskiem pojawili się wprost na środku chodnika na rogu Euston Road, w tłumie spieszących się mimo późnej pory przechodniów.
− I to, twoim zdaniem, można nazwać udaną aportacją? – zapytała jadowicie Jane, zrzucając jego ręce.
− A co, czy widzisz, żeby nas z przerażeniem wskazywano palcami? Ktoś krzyczał i padł zemdlony? Ktokolwiek choćby spojrzał w naszą stronę? – Nie czekając na odpowiedź, uśmiechnął się z wyższością i wszedł do budynku dworca. – W tym wypadku niezbędna tajemnica została według mnie zachowana.
Dziewczyna przyspieszyła kroku, żeby go dogonić i poszła obok.
− Często praktykujesz podobną „tajemniczość”?
− Stale. – Uśmieszek stał się jeszcze szerszy. – Mugole są tacy tępi...
Z ogromnym wysiłkiem, powstrzymując gniewną ripostę, Jane wyprzedziła go, zbiegła po schodach na peron i zatrzymując się przed barierą, w której było przejście na peron 9 i ¾, zrozumiała swój błąd. „Zauważ, że nie powinnaś wiedzieć skąd odchodzi Hogwart Ekspres – jadowicie skomentował wewnętrzny głos. - I jeszcze masz czelność mówić o zachowaniu tajemnicy!”
Lecz Malfoy prawdopodobnie nie zwrócił uwagi na to, że dziewczyna jest świetnie zorientowana. Po prostu popchnął ją w kierunku bariery:
− Tak-tak, dobrze, tędy.
Jak tylko znaleźli się na peronie 9 i ¾, chłopak rozwinął swoją szatę, nałożył na siebie i machnął różdżką, wyłączając działanie tych słynnych ochładzających czarów. Sądząc z zadowolonej miny, wcześniej rzeczywiście nie czuł się komfortowo. Jane tymczasem wyjęła bilet z kieszeni dżinsów i skierowała się do drzwi wagonu. Stawiając nogę na stopień, trochę się zawahała, po czym jednak odwróciła się i spróbowała przywołać na twarz uprzejmy uśmiech. Pomimo tego, że wewnątrz jej wszystko się aż trzęsło ze złości, którą wywołała jego ostatnia uwaga na temat tępości mugoli, zrozumienie tego, że „to przecież Malfoy” i nie da się go zmienić, zmusiło ją do zatrzymania kąśliwych uwag dla siebie. W końcu jego snobistyczne zachowanie nie negowało tego faktu, że łaził z nią przez cały dzień, choćby nawet było to wyłącznie na prośbę Dumbledore'a.
− Dziękuję za pomoc, Malfoy – podziękowała mu powściągliwie i odwróciła się, wchodząc po schodkach do wagonu.
− Nie ma za co, Knightley – odpowiedział jej plecom. – Do września.
− Do września – zgodziła się dziewczyna, odwracając się przez ramię i zniknęła w półmroku wagonu.
„Jak to dobrze mieć do dyspozycji mnóstwo wolnych przedziałów – pomyślała Jane, rozsiadając się wygodnie na miękkim siedzeniu. Czując, że marznie, wyjęła z kieszeni pakunek z szatami od madame Malkin, powiększyła go, wyjęła ocieploną szatę i okryła nią nogi, nakładając prościutkie zaklęcie rozgrzewające. – O, teraz jest wprost znakomicie!” Potem jej wzrok przesunął się za okno. Malfoy wciąż jeszcze stał na peronie i patrzył na nią, chowając ręce w kieszeniach. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, chłopak powoli podniósł rękę i niepewnie jej pomachał. Jane po prostu przyłożyła otwartą dłoń do szyby w pożegnalnym geście. W tym momencie pociąg ruszył. Malfoy pomachał jej jeszcze raz, po czym wyciągnął drugą rękę, w której coś błysnęło. Dziewczyna zdążyła zobaczyć, jak poruszyły się jego wargi i świstoklik przeniósł go do Malfoy Manor. Jane odrzuciła głowę na oparcie siedzenia i zamknęła oczy. Uspokajające kołysanie wagonu i stukot kół usypiały ją, obiecując, że czeka ją coś dobrego. I choć szczerze wątpiła w to, że można wierzyć tej obietnicy, sen przyszedł do niej prawie natychmiast i nie było w nim zwykłych koszmarów i strasznych przeczuć. Śniło jej się, że płynie przez jezioro w łódce, którą pewnie kieruje Hagrid, jak przytulnie świecą ognie w oknach zamku i w uszach brzmiał jej głos McGonagall „Witamy w Hogwarcie! Dobrze, że wróciłaś do domu, dziewczyno...”
___
* mugolak – czarodziej mugolskiego pochodzenia, inne określenie „szlamy”