Nec plus ultra 20

Rozdział 20.


Przez całą noc Jane dręczyły koszmary. Znów podziemia Durmstrangu, jakieś mgliste ścieżki w górach, szare płoty wzdłuż sennej uliczki małego miasteczka, nieustanna pogoń, w której nijak nie mogła pojąć, czy jest ofiarą czy prześladowcą. Ale ten ruch, w którym nie dało się skręcić ani w prawo, ani w lewo, tylko gnać do przodu, był straszniejszy niż dowolna tortura, straszniejszy nawet niż śmierć przyjaciół, która śniła się jej dość często. Po dzisiejszym śnie pozostał posmak beznadziei. I świetnie wiedziała dlaczego. Zaczęło się to, na co czekała z takim strachem. A przecież dopiero uwierzyła, że jeszcze nie wszystko stracone. Dopiero przekonała samą siebie, że byłoby niewłaściwym za ten sam przyszły błąd wybaczać Snape'owi i winić Malfoya. I dopóki obaj mieli możliwość dokonania właściwego wyboru, obaj zasługiwali na równe traktowanie. Tak samo jak Bellatriks, Macnair, Goyle... Ale aż tak daleko wielkoduszność Jane nie sięgała. Łatwiej jej było dać szansę Malfoyowi niż pozostałym Ślizgonom. Może dlatego, że on był jedyną osobą, która naprawdę przyciągała Snape'a, której autorytet był dla chłopca prawdziwie ważny. A może dlatego, że Malfoy jednak nie stał się mordercą. Jane wbrew swej woli nieustannie wspominała te kilka spotkań z nim w jej przeszłości: bójkę z Arturem Weasleyem w księgarni i podrzucony Ginny dziennik Toma Riddle'a; mistrzostwa quidditcha, kiedy przeszedł obok, dumny, pod ręką z idealną Narcyzą, obrzucając ją, Harry'ego i Rona wręcz fizycznie odczuwalną pogardą; walka w ministerstwie, w której Armii Dumbledore'a bardziej zagrażały złowrogie artefakty z Oddziału Tajemnic niż zaklęcia nieudolnych pomocników Voldemorta; „wizyta” w Malfoy Manor, gdzie Lucjusz wyglądał na rozstrojonego, chorego, jakby zastraszonego... Nie, Bellatriks, Dołohow, Carrow – w nich wyczuwało się zwierzęce okrucieństwo, oni naprawdę upajali się śmiercią. Ale nie Malfoy. Tym niemniej, to właśnie on jako pierwszy przyjął Mroczny Znak!

I chociaż to był dopiero sam początek, Jane czuła, że już poniosła sromotną klęskę. Po rozstaniu z Malfoyem w pokoju wspólnym, dziewczyna długo miotała się po łóżku, nie mogąc zasnąć, starając się przekonać samą siebie, że nie wolno stać bezczynnie, że jeszcze można walczyć o Snape'a... Lecz w głębi duszy już wiedziała, że to nie ma sensu. Myślenie, że przyszłość zależy wyłącznie od jej decyzji o złamaniu bądź nie złamaniu reguł, było niezwykle aroganckie.

I chwała za to Merlinowi, gdyż decyzja ta była zbyt pochopna. Wtedy, w październiku, poddając się poczuciu winy, na poważnie próbowała przeciwstawić się werbowaniu przez Voldemorta uczniów Hogwartu, jak gdyby ignorując fakt, że to właśnie te zdarzenia, które chciała zmienić, przez łańcuch strat i błędów, wiodły do zwycięstwa. Skąd można wiedzieć, czym by się wszystko zakończyło, gdyby udało się jej ochronić Snape'a przed przyjęciem Mrocznego Znaku? Co by się stało z magicznym światem, gdyby Voldemort nie utracił ciała po napaści na dom w Dolinie Godryka? Nie, te reguły, które już była gotowa naruszyć, nie były zwykłymi regułami. Nie miały nic wspólnego ze złamaniem ciszy nocnej czy kradzieżą ingredientów z osobistych zapasów profesora. I nawet ucieczka Syriusza wprost spod nosa Knota, w porównaniu z tym, co Jane zaplanowała, wydawała się być niewinną zabawą. Jak gdyby trzymała w rękach dziesiątki żywych, pulsujących nici, z których każda była czyimś losem. I zamierzała splatać je według własnej woli, nie mając pojęcia, jaki w rezultacie wzór otrzyma, a jakie nici zostaną zerwane.

Nie, wszystko musiało wydarzyć się tak, jak było temu przeznaczone. I jeszcze bardziej znienawidziła Malfoya za tę nieoczekiwaną pogardę, za to, że przypomniał jej o tym, jaki tak naprawdę był zamysł losu, któremu prawie rzuciła wyzwanie. Za to, że jak idiota wlazł w pułapkę i nawet jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że tym czynem przekreślił całe dobro, jakie mogłoby go spotkać w życiu, jak skazał siebie, pupilka Losu na lata służby tyranowi, na wilgotną celę w Azkabanie, na wieczne potępienie ze strony magicznej Brytanii, na utracony majątek, zhańbione nazwisko, niełaskę... Za to, że pociągnie za sobą innych Ślizgonów, swoich przyjaciół, własną rodzinę... Za te szare ściany, które widziała oczyma duszy nawet po przebudzeniu, za to, że zepsuł jej Boże Narodzenie, nie wiadomo po co wracając do zamku, chociaż do końca ferii został jeszcze cały tydzień, za to, że siedziała teraz w swojej sypialni, myśląc o tym, jak bardzo go nienawidzi, zamiast udać się do skrzydła szpitalnego i wręczyć prezent Poppy.

I za to, że gdy w końcu zdecydowała się wyjść do pokoju wspólnego, nie było w nim żywej duszy.


***


Lucjusz siedział na krawędzi sadzawki z karasiami w zimowym ogrodzie Malfoy Manor i bezmyślnie obserwował wyłupiastookiego Cycerona, powoli wachlującego płetwami w mętnawej wodzie. Cyceron był tu matuzalemem – wpuszczono go do sadzawki, gdy Lucjusz miał sześć lat i jeszcze żyła pani Mafloy. Ona bardzo lubiła zimowy ogród i zajmowała się nim sama, zamiast powierzać troskę o niego domowym skrzatom. Dlatego malutki Lucjusz spędzał tu wraz z nią bardzo dużo czasu. I pomysł wpuszczenia tutaj ryb należał właśnie do niego.

Chłopak nawet mgliście pamiętał awanturę, która wybuchła, gdy uroczyście oznajmił, że nadaje karasiowi imię Cyceron i wyznacza go na swojego chowańca. Awanturę zrobił ojciec. Matka tylko śmiała się z wyboru imienia dla ryby, ojciec zaś wpadł w prawdziwą wściekłość. Swoim specjalnym tonem, którym zawsze podkreślał, jak bardzo jest rozczarowany, Abraksas Malfoy czynił wymówki żonie, że jego jedyny spadkobierca jest do tego stopnia kiepsko wychowany, iż do głowy mu nawet nie przyszło, dlaczego niewłaściwe jest ustanowienie magicznej więzi z niemagicznym zwierzęciem. Potem przykucnął przed synem i udzielał mu długich i dokładnych wyjaśnień, z których mały Lucjusz zapamiętał tylko jedno – dawać można tylko wtedy, kiedy możesz liczyć na coś w zamian. Właściciel chowańca dzieli się z nim cząstką swej magii, zaś magiczny podopieczny oddaje mu część swej energii przez całe swoje życie. A tępa ryba nie może udzielić żadnego wsparcia. Kiedy w końcu zakończył wykład i zapytał, jakie Lucjusz wyciągnął z tego wnioski, chłopiec odpowiedział, że w takim razie najcenniejsze chowańce można zrobić z czarodziejów. Wówczas ojciec uśmiechnął się z zadowoleniem i pieszczotliwie zmierzwił mu włosy.

Lucjusz często wspominał tę rozmowę, kiedy nawiązywał nowe znajomości. Ściskał wyciągniętą rękę, patrzył rozmówcy w oczy i myślał: „Ciekawe, jaki byłby z ciebie chowaniec? Co możesz mi ofiarować?” Dokładnie sprawdzał swoje otoczenie, żeby wybrać samych najlepszych. I tylko najlepszych obdarzał swą przyjaźnią. Dlatego, że nie wolno tracić swego czasu, wysiłków i energii na pustogłowe ryby. Lucjusz rósł, uczył się w szkole, jeździł z ojcem po Europie, robił plany na przyszłość, a Cyceron w tym czasie sennie pływał w kamiennej sadzawce pośrodku zapuszczonego po śmierci matki ogrodu. Oczywiście, gwoli ścisłości, ogród nie był pozostawiony całkiem bez opieki, ale skrzaty nie wkładały w niego serca, jak to robiła świętej pamięci pani Malfoy. Być może dlatego to miejsce, które wcześniej wydawało się Lucjuszowi maleńką krainą cudów, pełną niezwykłości i tajnych zakątków, teraz przypominało pustą, głuchą kryptę. A to znakomicie pasowało do jego aktualnego nastroju. Po części to właśnie dlatego, ledwo tylko dotarł do Malfoy Manor, pospieszył się tu ukryć, zamiast poinformować ojca o swoim przybyciu. Drugą i główną przyczyną było to, że Abraksas Malfoy nigdy nie przychodził do zimowego ogrodu, a to znaczyło, że można było tutaj przeczekać, aż ostatecznie wywietrzeje z organizmu wypita nocą ognista whisky, a Lucjusz znajdzie w sobie wystarczająco dużo śmiałości, żeby stanąć przed ojcem po tym, co nawyczyniał.

Na wspomnienie „przyjęcia bożonarodzeniowego” w posiadłości Lestrange'ów, wnętrzności młodego Malfoya znów jakby zwinęły się w ciasny węzeł, a gardło ścisnął odruch wymiotny. Bella, pomimo piekielnego bólu, który nijak nie chciał minąć nawet kilka godzin po zakończeniu rytuału, była szczęśliwa i dumna z tego, że związała się magicznym kontraktem ze swym bożyszczem, lecz Lucjusz wkrótce pojął, że teraz nie jest niczym więcej niż chowańcem, tak – cennym, może nawet unikalnym egzemplarzem, starannie wybranym z setek pretendentów, lecz świadomość tego jakoś nie cieszyła. Pułapka zatrzasnęła się. Lord dostał to, co chciał, a Lucjusz stracił wolność, nie zyskując w zamian niczego, poza prawem do służenia swemu panu. I jeśli teraz Malfoy senior w jakiś sposób dowie się, że jego dziedzic dobrowolnie zmienił się w kogoś w rodzaju... skrzata domowego... Nie, oczywiście, to nie przypominało niewolnictwa. Rytuał nie pozbawił go wolnej woli, tylko na wieki przykuł Lucjusza do potężnego czarodzieja, którym jeszcze tak niedawno chłopak się zachwycał i marzył, by być mu przydatnym. Tylko nie przypuszczał, w jaki konkretnie sposób spełni się to marzenie.

Za to kiedy wraz z nieznośnym bólem pojawiło się zrozumienie, że złożył przysięgę na poważnie, że to nie żart, nie gra w żołnierzyki, Lucjusz najbardziej na świecie pragnął, żeby wszyscy o nim zapomnieli. Wzbudzona i szczęśliwa Bella z gorączkowo błyszczącymi oczami, Rabastan, współczująco proponujący alkohol „żeby tak nie piekło”, Nott i Crabbe, którzy również wcześniej przeszli przez wtajemniczenie i teraz stroili z siebie doświadczonych członków klubu... i sam Lord – tak samo uprzejmy, emanujący niezwykłą ojcowską władzą seniora – od tego wszystkiego chciało się uciekać na złamanie karku. I Lucjusz uciekł. Wyszeptał na ucho Belli, że obiecał być w domu na świątecznej kolacji i pospiesznie opuścił zgromadzenie, nawet nie żegnając się z Lordem.

Wypadł z wrót posiadłości znajdującej się gdzieś na przedmieściach Manchesteru i z miejsca ogłuszyła go cisza i świeżość czarodziejskiej bożonarodzeniowej nocy. Jakby to nie on dopiero co przeżył cały ten koszmar: korowód obcych ludzi, którzy nie wiedzieć czemu założyli maski jego przyjaciół, kakofonia w uszach, mdląca mieszanka alkoholu i jakiegoś eliksiru, które wlał w niego Rudolf, potworny ból i obrzydliwe uczucie, jakby pod jego skóra zagnieździło się coś z jadowitymi kłami i panoszyło się tam, wgryzając coraz głębiej w bezbronne ciało... Wystarczyło tylko pomyśleć o tym, a ból znów go pochłonął i to z taką mocą, że chłopakowi aż pociemniało przed oczami. Lucjusz niezręcznie machnął ręką i jego różdżka wypadła z osłabionych, przemarzniętych palców. W tej samej chwili z przerażającym skrzypieniem pojawił się przed nim ciemnofioletowy bok Błędnego Rycerza. Do tej pory młody Malfoy tylko słyszał o tym mitycznym autobusie i czasami nawet wątpił w jego istnienie.

Cóż tak stoisz, chłopcze? - zawołał do niego wąsaty czarodziej w mundurze. - Gdzież cię przypiliło w samą wigilię?”

Lucjusz, jak zwykle, miał ze sobą swój zaczarowany klucz, który natychmiast przeniósłby go do Malfoy Manor. Lecz pojawienie się przed ojcem w takim stanie byłoby niemądre. Kierując się nagłym impulsem, wszedł na schodki Błędnego Rycerza i poprosił o zawiezienie go do Hogwartu.

Nagle wydało mu się, że jeśli znajdzie się teraz w szkole, to wszystko jakby się samo z siebie naprawi. To śmieszne, ale bardzo w to wierzył... Zacznijmy od tego, że jego nieszczęsną rękę straszliwie wytrzęsło w czasie podróży, więc wysiadając z autobusu w Hogsmeade, chłopak był gotów głośno wrzeszczeć. Potem była niekończąca się droga do wrót szkoły po wąskiej oblodzonej ścieżce, kiedy wydawało się, że zamek wcale się nie przybliża, a majaczy przed nim jak denerwujący miraż. Gdy w końcu dotarł do szkoły, Lucjusz nie zaryzykował wejścia do Wielkiej Sali, skąd dobiegały głosy – świętowanie szło pełną parą. Chwiejąc się ze zmęczenia, powlókł się do lochów, w których było może nawet chłodniej niż na zewnątrz zamku. I tu właśnie przydały mu się pełnomocnictwa prefekta: zmusił skrzaty do rozpalenia w kominku, rozejrzał się po jednej z sypialni piątoklasistów i szybko znalazł to, czego szukał – pół butelki ognistej whisky „doskonale” schowanej pod łóżkiem. A wśród swoich własnych zapasów odkrył fiolkę z eliksirem przeciwbólowym.

Tego, co było dalej, nie miał ochoty wspominać. Lucjusz z rozdrażnieniem potrząsnął głową i włożył rękę do sadzawki, dotykając koniuszkami palców chropowatego grzbietu Cycerona. Lepiej byłoby, gdyby od razu tu przyszedł. O wiele lepiej, niż przybyć do Hogwartu jak złodziej i tak samo z niego uciec, gdy tylko zaczęło świtać. I znów ślizgać się na ścieżce do Hogsmeade, ściskając przemarzniętymi palcami świstoklik w kieszeni szaty, zaciskając zęby z bólu i wściekłości, wciąż słysząc w głowie jej pogardliwe „nienawidzę”. Skrzywił się, wspominając jak blade usta wykrzywiały się w grymasie, którego już od dawna nie widział. Gdyby nie był w takim stanie, gdyby spotkał w lochach kogoś innego... „Dlaczego to musiała być właśnie Knightley?!”

Lucjusz gwałtownie wstał, lecz natychmiast z powrotem usiadł, dokładniej otulając się szatą. Pewnie powinien był zostać i wszystko wyjaśnić... Lecz na razie nawet sobie nie mógł wszystkiego wytłumaczyć. Na przykład, czemu wydawało mu się, że w Hogwarcie znajdzie pomoc i dlaczego nikogo o nią nie poprosił. Albo czemu rzucił się na Knightley po miesiącach straconych na to, żeby zdobyć jej zaufanie. Oczywiście nie można powiedzieć, że odniósł jakieś sukcesy w tej dziedzinie, nie, o zaufaniu nadal nie było mowy, lecz przynajmniej w jego obecności przestała się „jeżyć”, a nawet mogła prowadzić z nim normalną rozmowę o niczym. A w rozmowach o swoich ukochanych pierwszoklasistach brała udział z ogromnym entuzjazmem. Zwłaszcza – o Severusie. Lucjusz miał szczęście, że przywiązał się do niego prawdopodobnie jedyny człowiek w całym Slytherinie, na którym naprawdę jej zależało. Dlatego, że to właśnie on był kluczem do tej Jane Knightley, która umiała się uśmiechać i reagowała, jeśli zawołało się ją po imieniu. Co prawda taki eksperyment przeprowadził tylko raz i do tej pory wspominał, jak starannie wybierał moment i jak powoli mijały sekundy, gdy on z zapartym tchem czekał na jej wredne „Czego chcesz, Malfoy?”. A ona mu odpowiedziała, choć nie zabrakło też zdziwionego spojrzenia. Euforia, która ogarnęła wówczas Lucjusza, teraz wydawała mu się śmieszna. Wygląda na to, że tak pochłonęło go trudne zadanie zdobycia Knightley, że zapomniał przy tym, dlaczego planował się z nią zaprzyjaźnić. Czy doprowadzenie teraz planu do końca miało sens?

Nie, nie chciał, żeby to draństwo wgryzło się też i w jej rękę! Już wystarczająco dużo poświęcił Lordowi i nic więcej nie chciał mu oddawać. A przynajmniej nie Macnaira i Knightley. Oni oboje byli zbyt wolnymi, żeby nosić na sobie czyjeś piętno. Uśmiechnął się z goryczą. Jak gdyby on sam zasłużył na coś takiego. Gdybyż mógł to przewidzieć...

Ze świstem rozcinając powietrze, wprost przed nim pojawił się skrzat domowy. Odważnie wybałuszając oczy i na wszelki wypadek kuląc uszy, przekazał, że „pan Malfoy oczekuje młodego pana w bordowym gabinecie” i natychmiast zniknął, nie dając Lucjuszowi okazji do dyskusji. „Parszywiec” - pomyślał i wstał, wzdychając głęboko. Oczywiście, głupotą byłoby myśleć, że może przesiedzieć tutaj do końca ferii. Rozmowa z ojcem była nieunikniona i nie wróżyła niczego dobrego.

Bywaj, Cyceronie. – Lucjusz odwrócił się i pomachał karasiowi. Ryba w odpowiedzi ruszyła ogonem. - Życz mi powodzenia!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nec plus ultra 16
Nec plus ultra 18
Nec plus ultra 2 z 48 [T]
Nec plus ultra do 21
Nec plus ultra 15
Nec plus ultra 9
Nec plus ultra 11 i 12
Nec plus ultra do 14
Nec plus ultra 5
Nec plus ultra 22
Nec plus ultra 13 i 14
Nec plus ultra 17
Nec plus ultra 8
Nec plus ultra 7
Nec plus ultra 6
Nec plus ultra do 10
Nec plus ultra 3
Nec plus ultra 10
Nec plus ultra 4

więcej podobnych podstron