Rozdział 7.
Lucjusz naprawdę doceniał swoją pozycję prefekta. Oczywiście, podobało mu się wrażenie władzy nad pozostałymi uczniami, choć z gier w punkty domów wyrósł na długo przed otrzymaniem cennego znaczka. Lecz główną przewagą jego pozycji było coś zupełnie innego. Lucjusz lubił chodzić po zamku po ogłoszeniu ciszy nocnej, czując się gospodarzem i obrońcą całego tego śpiącego budynku, dosłownie szumiącego od magicznych potoków. Czasem mu się nawet wydawało, że jego świadomość przenika do świadomości zamku, zlewa się z nią, jak gdyby Hogwart był żywą istotą, którego myśli można było przeczytać, jeśli się tego bardzo pragnęło. Lucjuszowi podobały się rozmowy z portretami i ich pełne szacunku zachowanie, podobało mu się to, że znał zamek lepiej niż niektórzy nauczyciele i na pamięć znał „rozkład jazdy” ruchomych schodów, podobało mu się, że skrzaty domowe z jakiejś przyczyny uznają za stosowne uzgadniać z nim uczniowskie menu... A jeszcze strasznie lubił stać w oknie wieży strażniczej, wyobrażając sobie, że przygotowuje się do odparcia ataku. Gdyby o tej zabawie dowiedział się jego ojciec, byłby strasznie rozczarowany swoim siedemnastoletnim następcą, dlatego też Lucjusz mógł pozwolić swojej wyobraźni na zabawę tylko wtedy, gdy w zamku wszyscy spali i nie było świadków jego dziecinnego zachowania.
Dzisiejsza noc była idealna dla gier wojennych: kłębiący się u podnóża zamkowego wzniesienia mrok co chwilę rozcinały rozgałęzione błyskawice, wydobywając z niego wymyślne kształty ciemnych krzaków i drzew, które łatwo można było wziąć za skradających się wrogów. To właśnie dlatego młodzieniec z początku wziął sylwetkę człowieka, idącego od wrót do głównego wejścia za wytwór swojej wyobraźni. W rzeczy samej, gdyby ktoś z nauczycieli oczekiwał gości w taką pogodę, dyrektor bez trudu odblokowałby dla nich kominek. A jak na nieproszonego gościa, człowiek ten kroczył zbyt spokojnie, jakby był absolutnie pewien swego prawa do przebywania tutaj. Kiedy kolejna błyskawica oświetliła tajemniczego gościa tak jasno, że już nie było nawet cienia wątpliwości co do jego realności, Lucjusz pospieszył na dół, żeby spotkać go u wejścia. Schodząc z wieży, przystanął na chwilę, obserwując, jak zachlapany błotem od stóp do głów czarodziej przechodzi przez główny hall. Sądząc z niewielkiego wzrostu, szczupłości i niestarannie obciętych krótkich włosach, które nawet na mokro sterczały na wszystkie strony, to był podrostek, lecz Lucjusz gotów był przysiąc, że nigdy wcześniej go nie widział. A miał całkiem niezłą pamięć wzrokową i szerokie znajomości w magicznej Brytanii. Kiedy gość zaczął wchodzić po schodach, wciąż z tą samą denerwującą pewnością siebie, jakby dokładnie wiedział, dokąd się kieruje, Lucjusz nie wytrzymał i zawołał:
– Dokąd to się wybierasz, chłopcze?
Reakcja nieznajomego była absolutnie nieoczekiwana: przeskoczył przez poręcz i skrył się w cieniu schodów, kierując różdżkę w stronę Lucjusza. Ten, jakby wmurowany zamarł na środku hallu, absolutnie nie wiedząc, co robić. „Co, Luci, kiedy na ciebie naprawdę napadają, to już nie jest tak wesoło, jak by się mogło wydawać, prawda? No, dawaj, broń zamku przed nieznanym psychopatą, tyle razy już to ćwiczyłeś...” W tym momencie młodzieniec wyprostował się i opuścił rękę z różdżką, choć fale napięcia, jakim promieniował wcale nie osłabły, a raczej na odwrót. Następnie bladą twarz o wyrazistych rysach wykrzywił grymas pełen pogardy i złości. „A kim on tak w ogóle jest, żeby tak na mnie patrzeć?!” – Lucjusz rozzłościł się nie na żarty. Robiąc jeszcze kilka kroków w kierunku chłopaka, zapytał lodowatym głosem:
– Kim jesteś i dokąd idziesz?
W oczach nieznajomego mignęły złociste iskierki, jakby u rozwścieczonego kota, on również zrobił krok w kierunku rozmówcy, wchodząc w oświetloną przestrzeń klatki schodowej. „Dziewczyna?!” – Lucjusz potrząsnął głową z niedowierzaniem.
– Czemu mam się przed tobą tłumaczyć? – zainteresowała się bezczelnie wiedźma, mierząc go jeszcze jednym dziwnym spojrzeniem, w którym bardzo wyraźnie można było przeczytać uczucie bardzo dalekie od szacunku
– Może dlatego, że jestem prefektem? – kontynuował nieustraszenie Lucjusz. – I mam prawo interesować się celem, z jakim postronni wchodzą na teren szkoły w czasie ciszy nocnej, pozostawiając na podłodze kałużę brudu, przy okazji. – Z tymi słowy wyjął różdżkę i dwoma eleganckimi ruchami usunął z podłogi brudne ślady i błoto z jej ubrania.
– O, to bardzo ciekawe pytanie – zareagowała z niezmąconym spokojem, choć lekko poczerwieniała, trudno powiedzieć, czy ze wstydu czy ze złości. – Czyżby nie poinformowano cię, iż stanowisko prefekta to nie tylko prawa, ale i obowiązki? Na przykład, mógłbyś odprowadzić mnie do gabinetu dyrektora, skoro już mieliśmy to szczęście się spotkać.
I nie czekając, aż Lucjusz wyrwie się z szoku wywołanego jej bezczelnością, dziewczyna wzruszyła ramionami, jakby mówiąc „Nie, trudno, nie trzeba” i zdecydowanie ruszyła w kierunku schodów.
– Świetnie – wycedził przez zęby, doganiając ją. – Niech profesor Dumbledore sam sobie z tobą radzi.
W milczeniu zaczęli wchodzić po marmurowych stopniach, Lucjusz o pół kroku przed dziewczyną. Mijając pierwszy podest, spojrzał na klepsydry domów, z dumą zauważając, że Slytherin, jak i wcześniej, daleko wyprzedza pozostałe domy, a rok szkolny już się prawie skończył. Oczywiście, przed nimi jeszcze egzaminy, lecz w tym czasie utrata większej ilości punktów jest praktycznie niemożliwa – uczniom brakuje czasu na popełnianie głupot, a profesorom – sił na to, żeby uważnie pilnować swoich podopiecznych. „Chociaż... W zeszłym roku absolwent Nott pozwolił się złapać na samowolnym wyjściu do Hogsmeade w czasie owutemów. I jeszcze był na tyle bezczelny, że zionąc alkoholem wprost w twarz bladej z wściekłości McGonagall, miał czelność perorować, że każdy po swojemu odreagowuje stresy: jeden wrzeszczy po nocach na dachu biblioteki w duecie z kugucharem profesora Kettleburna, a inny cicho i kulturalnie... Na szczęście, w tym czasie Nott był już po egzaminie z transmutacji.”
Lucjusz złapał się na tym, że na jego twarzy wykwitł uśmiech, który za każdym razem wywoływało to wspomnienie, choć przez wyczyn Notta przegrali wtedy z Ravenclawem, więc pospiesznie przywołał poprzedni wyraz niezadowolenia i znudzenia. Lecz jedno szybkie spojrzenie pozwoliło mu się przekonać, że nieznajoma go praktycznie nie zauważała, tak była pogrążona we własnych myślach. Oddychała równo i lekko, jakby wspinaczka po schodach nie wymagała żadnego wysiłku, a blada dłoń dotykała poręczy nie po to, żeby się na niej wesprzeć, a jakby gładziła kamień, wypolerowany tysiącami rąk. Ten gest się bardzo nie spodobał Lucjuszowi, był jakoś tak zbyt poufały, jak gdyby przypadkowy gość miał prawo witać się z jego zamkiem, jak ze starym przyjacielem. On sam właśnie tak witał szkołę, gdy wracał z wakacji.
– Tutaj. – Skręcił w korytarz, który kończył się chronionymi przez gargulca drzwiami gabinetu dyrektora.
Dziewczyna nagle zwolniła, a na jej twarzy pojawił się bardzo dziwny wyraz – smutku? Strachu? Nadziei? Zrobiła jeszcze kilka kroków i zatrzymała się, odwracając w kierunku wysokiego, ostrołukowego okna, wychodzącego na jezioro. Na krótki moment przylgnęła czołem do szyby, obejmując się obiema rękami, jakby próbując dodać sobie animuszu. Za oknem mignęła błyskawica, oświetlając jej twarz i dziewczyna cofnęła się, jak wyrwana z głębokiego transu.
– Czy życzy sobie pani obejrzeć jeszcze jakieś atrakcje czy też wycieczkę po zamku możemy uznać za zakończoną? – zapytał Lucjusz, próbując kpiną zamaskować rozterkę. Teraz już w ogóle nie był pewien, czy należy wpuścić nieznajomą do gabinetu Dumbledore'a. A jeśli jest niebezpieczna? „W takim przypadku, dyrektor ma większe szanse poradzić sobie z nią, niż ja, czyż nie?”
– Życzę sobie zwiedzić gabinet dyrektora, jeśli o tej porze doby nie ma tam zbyt wielu turystów – odpowiedziała mu w ton, lecz jakoś tak automatycznie, bez poprzedniego animuszu. Prawdopodobnie jej myśli były już zajęte czymś innym i ona prawie nie zwracała uwagi na swego przewodnika.
– Marcepanowe owoce – powiedział w końcu Lucjusz.
Gargulec na wpół sennie spojrzał na nich, otwierając przejście na kręcone schody. Lucjusz przepuścił dziewczynę przodem, a sam, spodziewając się nieprzyjemności, mocno chwycił różdżkę i wszedł za nią. Nieznajoma, gdy już znalazła się przed dębowymi drzwiami, zrobiła kilka głębokich wdechów, jak przed skokiem do wody i zapukała. Lecz kiedy zza drzwi praktycznie od razu rozległo się zaproszenie do wejścia, jakby skamieniała, kurczowo zaciskając ręce i przygryzając dolną wargę. Odczekując jeszcze sekundę, Lucjusz odsunął ją ramieniem z drogi i otworzył drzwi. Dumbledore siedział za biurkiem i przeglądał jakieś papiery.
– Czemu zawdzięczam pana odwiedziny, panie Malfoy? – zapytał, nie przerywając swego zajęcia.
– W zamku jest gość, sir. Powiedziała, że chce z panem porozmawiać. – Lucjusz odwrócił się w kierunku drzwi.
– Cóż, niech więc wejdzie – zdecydował dyrektor, unosząc w końcu głowę i błyskając okularami.
Dziewczyna przekroczyła próg gabinetu i wpiła się wzrokiem w dyrektora, jakby był on świętym Mikołajem albo jakby już za moment miała mu się oświadczyć. Przez pół minuty w pokoju panowała absolutna cisza, nikt się nie ruszał, w końcu Dumbledore ciężko westchnął i schował swoje dokumenty, robiąc miejsce na biurku.
– Droga pani, jestem pewien, że nie odmówi pani herbatki? I proszę pozwolić... – Machnął ręką, kierując w stronę dziewczyny zaklęcie suszące, którego Lucjusz nie użył, gdy oczyszczał jej ubranie. – Proszę usiąść bliżej ognia.
– Dziękuję, sir – wydukała w końcu i posłusznie usiadła we wskazanym fotelu naprzeciw kominka.
– Dziękuję, panie Malfoy, myślę, że już najwyższa pora, aby pan wrócił do siebie, żeby nie przespać śniadania. Spokojnej nocy!
– Spokojnej nocy, sir – odpowiedział Lucjusz równym głosem, choć w duszy wręcz kipiał z wściekłości. Jeszcze nigdy i znikąd nie wypraszano go aż tak otwarcie. A ta młoda impertynentka nawet nie raczyła mu podziękować za pomoc! – Panno... – Lekko kiwnął głową dziewczynie, która się nawet nie odwróciła, czy to pogrążona we własnych myśli czy to zapatrzona na grę płomieni, i wyszedł za drzwi.
***
Dziewczyna przyjęła z rąk dyrektora filiżankę herbaty i z przyjemnością zrobiła duży łyk. W końcu zrobiło się jej ciepło i komfortowo. Oczywiście, jeśli nie liczyć niepokoju, który wywoływała u niej mająca się zaraz odbyć rozmowa. A także trudnej do opanowania chęci rzucenia się ze łzami na szyję Dumbledore'owi i opowiedzenia wszystkiego, absolutnie wszystkiego, co przeżyli od chwili jego śmierci, jak strasznie zmieniła się sytuacja i jak ciężko jest do tej pory zmagać się ze skutkami. I to, jak on współczująco patrzył swymi łagodnymi, mądrymi oczami... Nie przypuszczała, że to będzie aż tak trudne.
– A więc, czym mogę pani pomóc? – Dyrektor przysunął jeszcze jeden fotel i wygodnie rozsiadł się w nim, całym sobą dając do zrozumienia, że gotów jest wysłuchać swego gościa.
– Nazywam się Jane. Jane Knightley. – W końcu zaczęła mówić. – Sir, czy słyszał pan cokolwiek na temat zmieniaczy czasu? – Dumbledore pokręcił głową, lecz w jego oczach błysnęła chłopięca ciekawość. – Tak ogólnie, to przybyłam z przyszłości. Dość dalekiej przyszłości. – Jane zrobiła jeszcze jeden łyk, próbując zebrać myśli. Dyrektor słuchał w milczeniu. – Używałam przedmiotu, którego jeszcze nie wynaleziono, pozwala on wracać na pewien czas w przeszłość, tym sposobem... Zresztą, nieważne, dano mi go, żebym mogła brać udział w dodatkowych zajęciach. Otrzymując zmieniacz czasu zawarłam kontrakt z ministerstwem, który zobowiązuje mnie do przestrzegania określonych reguł. Ingerencja w czas powinna być minimalna, dlatego w zasadzie nie mam prawa wspominać, że używam zmieniacza czasu czy też tym bardziej dzielić się z kimkolwiek informacją uzyskaną w przyszłości.
Zamilkła na chwilę, żeby wyrównać oddech i z poczuciem winy spojrzała na Dumbledore'a, oczekując jego reakcji. Dyrektor w zadumie pokiwał głową i opadła na oparcie fotela, powoli splatając i rozplatając palce.
– A jednak przyszła pani do mnie i opowiedziała coś, czego nie miała prawa pani opowiadać? – zapytał miękko.
Jane wytrzymała jego badawcze spojrzenie i kontynuowała opowieść:
– To dlatego, że rozpaczliwie potrzebuję pomocy, sir. Reguły przewidziane są do korzystania ze zmieniacza czasu w normalnym trybie, stworzono je po to, aby podróżnik w czasie nie wprowadził do przeszłości zmian nie do naprawienia. A ja, na skutek nieszczęśliwego wypadku trafiłam zbyt daleko w przeszłość, zmieniacz czasu został utracony, a do tego i tak nie miał opcji powrotu, więc teraz muszę znaleźć możliwość dotarcia do swoich czasów. Jeśli nawet są jakieś sposoby, powinny być głęboko utajnione, dlatego że nawet w moich czasach tego typu podróże nie są sprawą powszechną. W ministerstwie nikt nie podzieli się ze mną wynikami tajnych badań, nie mam domu, moi rodzice się nawet nie poznali, nie mam dokumentów i środków do życia...
Zawstydziła się i zamilkła, lecz Dumbledore posłał jej krzepiące spojrzenie i podał tacę z ciasteczkami czekoladowymi.
– I dlatego zwróciła się pani do mnie – skonstatował fakt.
– Dlatego, że znam pana, sir. Dlatego, że zawsze pan powtarzał, że każdy, kto szuka pomocy w Hogwarcie – znajdzie ją. Dlatego, że jest pan wystarczająco ważny i ma wejścia w ministerstwie, żeby otrzymać odpowiedzi na pytania, na które na pewno nie odpowiedzą mnie. Dlatego, że jest pan wystarczająco mądrym czarodziejem, żeby...
– Zrozumiałem, żeby nie wprowadzić do przeszłości zmian nie do naprawienia – przyszedł z pomocą skrajnie zawstydzonej dziewczynie. – Cóż, panno Knightley, pani komplementy roztopiły moje stare serce, jestem gotów zaofiarować pani pomoc i wsparcie.
– Dziękuję, sir! Postaram się, żeby pan tego nie żałował! Mogę się też do czegoś przydać...
Dumbledore uśmiechnął się w brodę i wstał z fotela.
– Nie wątpię w to, lecz teraz, jak myślę, powinna pani położyć się spać. – Zaczerpnął z garnuszka stojącego na kominku garść proszku fiuu i rzucił ją w ogień, krzycząc przy tym „skrzydło szpitalne!”
Po kilku minutach rozczochrana głowa pielęgniarki ukazała się w zielonych płomieniach:
– Profesor Dumbledore? Co się stało?
– Wszystko w porządku, Poppy. Jeszcze pani nie śpi?
– Nie, dopiero skończyłam opatrywać Timsona. Słyszał pan przecież, co się dziś stało na zajęciach z opieki nad magicznymi zwierzętami?
Dyrektor kiwnął.
– Poppy, w jakim stanie są pokoje dla odwiedzających? Można tam zakwaterować naszego gościa?
Pielęgniarka z ciekawości wysunęła głowę z kominka i Jane była zdumiona tym, jaka jest młoda. „Prawdopodobnie to moja rówieśnica!”
– Oczywiście, można. Pokoje są w najlepszym porządku. Zaraz rozłożę pościel... – I Poppy zniknęła z pola widzenia.
Dumbledore podał dziewczynie garnuszek z proszkiem fiuu.
– Spokojnej nocy, panno Knightley. Jutro zaproszę panią do siebie, przeanalizujemy wszystko dokładniej.
Jane kiwnęła głową.
– Spokojnej nocy, sir! Bardzo panu dziękuję! – Z tymi słowami weszła do kominka i przeniosła się do gabinetu madame Pomfrey, mimochodem myśląc, że ona na razie wcale nie jest madame, a co za tym idzie – nie Pomfrey.
***
Zapasowe pokoje przy skrzydle szpitalnym przeznaczone były głównie dla rodziców chorych uczniów, jeśli ich obecność była konieczna w szkole. W zamku były i inne pokoje gościnne, lecz w nich na dniach zamieszkają członkowie komisji egzaminacyjnych, zaproszonych po przeprowadzenia sumów i owutemów... Jane była bardzo zadowolona zarówno ze swoich pokoi, jak i z ich oddalenia. Jej apartament składał się z dwóch pokoi: malutkiej sypialni, w której znajdowały się drzwi prowadzące do łazienki, i saloniku, posiadającego dwa wyjścia – na ślepy korytarz skrzydła szpitalnego i na niewielki kamienny taras, z którego można było przejść do szklarni. Taras był obrośnięty rozmaitymi pnączami, które ukrywały go przed wzrokiem postronnych, a Jane sądziła nawet, że na pokoje gościnne nałożono zaklęcie rozpraszające – jak inaczej przez sześć lat nauki mogła przechodzić obok tego miejsca po kilka razy w tygodniu i nigdy nie zauważyła niczego podobnego? Zacisze pokoi cieszyło ją tym bardziej, że szkoła na razie jeszcze była pełna uczniów, a jej wcale nie chciało się przed nikim tłumaczyć swojej obecności w zamku. Wystarczy jej spotkania z Malfoyem.
Jane fantastycznie się wyspała i obudziła się niezwykle rześka. Cały poranek spędziła na tarasie, wykonując zestaw ćwiczeń, które powtarzało się na treningach w akademii, potem troskliwa Poppy wysłała do niej skrzata ze śniadaniem. Nazywano go Kaczanek i był przypisany do skrzydła szpitalnego, odpowiadał za czystość w salach i wyżywienie pacjentów. Po śniadaniu Jane poopalała się trochę, ciesząc się z tego, że słońce przefiltrowane przez liście jest na tyle delikatne, iż jej nienaturalnie biała po oparzeniach skóra, opalała się powoli i stopniowo. Po półgodzinie zrozumiała, że zaczyna się powoli wściekać. Dzień dopiero zbliżał się do południa, a ona już umierała z nudów. W saloniku nie było ani książek, ani przyborów do pisania – niczego, czym można by było jakoś zająć głowę. Kusiła ją myśl o odwiedzinach u Poppy, lecz póki Jane się wahała, do pielęgniarki przyprowadzono jakiegoś pierwszoklasistę z krwotokiem z nosa, więc dziewczyna postała przez chwilę pod drzwiami gabinetu i na paluszkach wróciła do siebie. „Jak zniosę ten miesiąc, zanim uczniowie się nie rozjadą? – pytała w rozpaczy samą siebie. – I czy Dumbledore mnie potem wypuści? A może rzeczywiście najmądrzej byłoby zostać w św. Mungu?” Z tą depresyjną myślą próbowała zasnąć, lecz w rezultacie tylko przewracała się z boku na bok do samego obiadu, który zjadła z nią już wolna od obowiązków Poppy.
Pielęgniarka miała dwadzieścia trzy lata i akurat dobiegał końca pierwszy rok jej pracy w Hogwarcie. Poppy bardzo cieszyła się z tego, że w końcu zyskała rozmówczynię w zbliżonym wieku i o podobnych zainteresowaniach. Choć Jane nie przyznała się, że również studiowała na magomedycynie, to chętnie podtrzymywała rozmowę na tematy medyczne, na skutek czego rozstały się bardzo zadowolone z towarzystwa i spędzonego razem czasu. Poppy nawet obiecała wziąć w bibliotece na swoje nazwisko coś dla Jane, więc kiedy pielęgniarka wróciła do swojego gabinetu, dziewczyna poprosiła skrzata o przyniesienie pióra i pergaminu i zaczęła sporządzać listę książek, które chciałaby przeczytać. Kiedy skończyła, złapała się na myśli, że nawet jeśli Poppy dostarczy jej tutaj całą hogwarcką bibliotekę, to zamknięcie w czterech ścianach doprowadzi ją do szaleństwa jeszcze przed końcem tego tygodnia. Jej melancholijny nastrój został zmącony przez nieznanego jej skrzata, który przekazał jej zapisek od Dumbledore'a, w którym dyrektor zapraszał ją do swego gabinetu. O mało nie skacząc pod sufit z radości, Jane pobiegła do Poppy, żeby posłużyć się jej kominkiem.
Dyrektor krążył po gabinecie, od czasu do czasu zatrzymując się przed żerdką Fawkesa, aby pogładzić ptaka po delikatnych czerwonych piórach. Kiedy dziewczyna wypadła z kominka, usiadł przy biurku i wskazał jej krzesło naprzeciwko. Jane usiadła, przeczuwając, że nie usłyszy niczego, co mogłoby dać jej nadzieję. I chociaż wróżbiarstwo nigdy nie było jej pasją, tym razem jej prognoza okazała się prawidłowa.
– Udało mi się znaleźć w ministerstwie człowieka, który odpowiedział na moje pytania. Ale nie sądzę, że spodobają się pani te odpowiedzi. – Dumbledore od razu przeszedł do sedna. – W chwili obecnej pierwszy model zmieniacza czasu znajduje się w fazie testów i całkiem niedawno w Departamencie Tajemnic zaczęto pracę nad mocniejszym urządzeniem. Oba te modele przeznaczone są wyłącznie do przemieszczania się w przeszłość. Na stworzenie zmieniacza czasu, który mógłby wysłać panią do pani czasów mogą być potrzebne dziesiątki lat. – Znów wstał i przechodząc koło skamieniałej z szoku Jane, krzepiąco poklepał ją po ramieniu. – No, no, proszę aż tak nie przeżywać. Przecież była pani na to przygotowana, nieprawdaż?
Dziewczyna słabo skinęła głową, czując, jak do oczu napływają jej łzy:
– Tak, oczywiście, ale jednak miałam nadzieję... A może jest jakieś zaklęcie? Rytuał? W końcu o coś musi być oparta zasada działania tych przeklętych zmieniaczy czasu! – Nie wytrzymując napięcia, skuliła na krześle, kryjąc w dłoniach mokrą od łez twarz.
– Panno Knightley. – Głos dyrektora pełen był współczucia, a równocześnie brzmiał wystarczająco twardo, żeby przestała szlochać i znów zaczęła słuchać. – Panno Knightley, powinna była pani być przygotowana na to, że wynalezienie zmieniacza czasu działającego „zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara”, jest po prostu niemożliwe... Być może będzie musiała pani przenieść się w czasie w sposób naturalny, po prostu go przeżywając.
Mówiąc to, Dumbledore na pewien czas zniknął w głębi swego gabinetu, dając Jane możliwość wzięcia się w garść i przeanalizowania otrzymanych informacji. „Na to, aby pogodzić się z tym, za mało będzie i tego czasu, który muszę przeżyć do roku 1999. O, Merlinie, to przecież dwadzieścia osiem lat, co ja będę robić?!”
– Dlatego – jak gdyby nigdy nic kontynuował dyrektor, znów pojawiając się w pomieszczeniu – uważam, że już teraz, od tego momentu musi pani zacząć po prostu żyć. Zajmować się tym, co panią interesuje, spotykać się z ludźmi...
Uważnie popatrzył w jej zdziwione oczy, jak gdyby próbował wlać w nią przekonanie o tym, że w jej sytuacji nie ma niczego strasznego, że wciąż jeszcze jest życie, które ona ma prawo przeżyć tak, jak tylko ma na to ochotę, a nie ukrywać się aż do samego powrotu do „swoich czasów”. „Te czasy przecież są moje – dotarło do niej nagle. – Być może innych już nie będzie, biorąc pod uwagę zbliżającą się wojnę.” Dumbledore jakby poczuł zmianę jej nastroju, więc przemówił zupełnie innym, bardzo rzeczowym tonem:
– A więc, czym się pani wcześniej zajmowała? To znaczy – później. – Wrócił do swojego biurka, usiadł i napotkał jej zaniepokojone spojrzenie. Natychmiast na jego twarzy pojawiło się zrozumienie. – O, zupełnie nie to miałem na myśli. Nie musi mi pani niczego konkretnego opowiadać o swoim życiu, skoro jest to zakazane, w sumie interesuje mnie tylko poziom i kierunek pani wykształcenia.
Jane w skupieniu zmarszczyła czoło, próbując ocenić, czy ta informacja jest zakazana i doszła do wniosku, że niestandardowa sytuacja usprawiedliwia pewne nagięcie reguł. Tym bardziej, że to przecież był Dumbledore, którego nie dalej jak wczoraj sama nazwała wystarczająco mądrym, żeby nie narobić nic nieodwracalnego.
– Ukończyłam magiczną szkołę – przyznała się w końcu. – I teraz kontynuuję wykształcenie zawodowe od razu w kilku kierunkach: magomedycyna, magia bojowa, taktyka i związane z nią elementy. W sumie, od mojego ukończenia szkoły minęło w sumie pół roku...
– To znaczy, że zdała pani owutemy, dobrze rozumiem?
– Taaak – odpowiedziała niepewnie. – Ale zdawałam eksternistycznie. To znaczy, na ostatnim roku nie uczęszczałam na zajęcia. Do egzaminów przygotowałam się z książek i...
Do tej pory wstyd jej było wspominać swoje owutemy. Nie, wszyscy, którym ministerstwo pozwoliło przystąpić do egzaminów mimo opuszczonego całego roku szkolnego, uczciwie się przygotowali. Co więcej, uczyli się jak szaleni, próbując na moment oderwać się od strat, od niedawnego strachu, wciąż jeszcze wywołującego nocne koszmary, od zrujnowanych okolic zamku, od myśli o tym, że gdzieś tam włóczą się jeszcze pozostali na wolności śmierciożercy... Ale dziewczyna nie mogła nie rozumieć, że „bohaterów wojny” przepuszczono by w każdej sytuacji, choćby nie wiadomo jakie bzdury wygadywali. Po części z szacunku dla młodych weteranów i ich zasług, lecz bardziej dlatego, że zmuszenie ich do nauki jeszcze przez cały rok oznaczałoby uznanie ich znów za dzieci. A to było niemożliwe – uznać za dzieci tych, czyje ręce unurzane są we krwi, choćby nawet rozlanej wyłącznie w obronie, wyznaczać szlabany tym, czyje oczy widziały śmierć przyjaciół i rodziny, odejmować punkty tym, z kim ramię w ramię szło się na śmierć. Jane nie obwiniała ministerstwa, a tym mniej nauczycieli Hogwartu, lecz po owutemach miała wrażenie, że ją okradziono. Czy to właśnie dla tego ona przez sześć lat męczyła siebie, Harry'ego i Rona niekończącymi się posiedzeniami w bibliotece? To właśnie po to układała grafiki przygotowań do letnich egzaminów jeszcze podczas ferii świątecznych? Po to, żeby w rezultacie brać udział w żałosnej farsie, aby uzyskać swój dyplom, nie czując żadnej dumy z tego, że wieloletnia praca w końcu wydała owoc?
– Rozumiem – odpowiedział dyrektor, wyrywając ją ze wspomnień. – Rzecz w tym, że dość trudno jest urządzić sobie życie, nie posiadając dokumentów potwierdzających wykształcenie, czyż nie? Dlatego powinna pani jeszcze raz zdać owutemy, aby jeszcze raz dostać do rąk dyplom. Można byłoby zorganizować to od razu, ale egzaminy zaczynają się już w przyszłym tygodniu i może pani nie zdążyć porządnie się przygotować. Mimo wszystko minęło pół roku.
– Już prawie rok – poprawiła go Jane. – Pół roku spędziłam tam... – Niedbale machnęła ręką, mając na myśli „swój” czas. – A potem jeszcze ponad trzy miesiące przeleżałam w szpitalu tutaj.
– Więc, tym bardziej – kontynuował z niewytłumaczalną radością Dumbledore. – To znaczy, że nie trzeba się nigdzie spieszyć. W przyszłym roku szkolnym wszystko pani powtórzy jak trzeba i będzie pani mogła znów zdać owutemy eksternistycznie, razem z naszymi uczniami. Co takiego? – zapytał, widząc, że dziewczyna się zachmurzyła.
– Eksternistycznie... – powtórzyła rozczarowana. Oczywiście, mieć cały rok w zapasie – to o wiele lepiej niż intensywne dwa i pół miesiąca, w czasie których szprycowano ich wiedzą, ale jednak, jednak...
– A chciałaby pani od nowa pójść do siódmej klasy? – Niebieskie oczy ostro błysnęły
– A można? – wypaliła bez chwili namysłu, podskakując na krześle. Zaraz jednak zawstydziła się, napotykając jego roześmiany wzrok. – Miałam na myśli, z punktu widzenia nieingerowania w przyszłość.
– Co się jej niby ma stać, tej przyszłości? – Dyrektor lekkomyślnie wzruszył ramionami. – Jeśli dobrze rozumiem, wcześniej nosiła pani inne nazwisko, dlatego też nie będzie wielkiego nieszczęścia, jeśli do Wielkiej Brytanii przybędzie uczennica... powiedzmy, z Kanady i zakończy naukę w Hogwarcie. A potem, mając już w rękach dyplom, będzie decydować, dokąd pójść się uczyć, czy pracować i w jaki sposób unikać spotkań, które mogą mieć katastrofalne skutki. Przy czym nie trzeba wypatrywać katastrofy za każdym rogiem. Czy rozumie mnie pani?
Jane radośnie pokiwała głową, z trudem powstrzymując się przed objęciem dyrektora.
–Kanada – to cudownie. Ja nawet znam francuski i pewnie uda mi się mówić z kanadyjskim akcentem. A w jakiej szkole się tam uczyłam?
– Lubi pani szpiegowskie zabawy, panno Knightley? – Dumbledore uśmiechnął się. – Tylko proszę nie przesadzać. A co do szkoły, to na przykład Akademia Klonowego Liścia. To jedna z największych szkół Ameryki Północnej, dość dużo informacji o niej znajdzie pani w naszej bibliotece. Trochę trudniej będzie z dokumentami przenosin. Nie da się ich podrobić, a przynajmniej nie jestem specjalistą tej klasy. – Znów uśmiechnął się kpiąco, widząc szeroko otwarte, zdziwione oczy „uczennicy z Kanady” – Aczkolwiek może pani zdać egzaminy po szóstej klasie, czym potwierdzi pani dostosowanie poziomu pani wykształcenia do naszych standardów. Czy może powtórzenie materiału szóstej klasy będzie dla pani trudniejsze, niż przygotowanie do owutemów? – Pogładził w zadumie brodę.
– Wcale nie! – wykrzyknęła impulsywnie Jane. – Materiał szóstej klasy pamiętam bardzo dobrze, to był ostatni rok mojej normalnej nauki... A poza tym, powiedział pan, że mam jeszcze tydzień czasu – zdążę się przygotować! Ale tylko... Czy tak można? Mam na myśli, że wystarczy, że zdam egzamin i będę mogła się uczyć razem z innymi w siódmej klasie?
– Załatwię ten problem – obiecał dyrektor. – Pani zadaniem jest udowodnienie poziomu wiedzy. Poradzi sobie pani?
– Oczywiście – odpowiedziała z pewnością w głosie. – A czy może mi pan wydać zgodę na korzystanie z biblioteki? Na razie jeszcze nie jestem uczennicą...
Dumbledore pokiwał głową z aprobatą i nie tracąc czasu wypisał pozwolenie.
– Proszę wziąć. Dopóki nie jest pani oficjalnie uczennicą Hogwartu, będzie musiała pani mieszkać w pokojach w skrzydle szpitalnym. Będą tam przynosić pani posiłki, przynajmniej do początku wakacji, lecz już teraz może pani swobodnie chodzić po zamku i okolicy. Chcę jednak uprzedzić, że Zakazany Las jest...
– ...zakazany, rozumiem. Dziękuję, sir! – I przyciskając bezcenny papier do piersi, Jane gwałtownie wstała, gotowa biegnąć do biblioteki już teraz. Dumbledore zaklęciem otworzył przed nią drzwi. – Do zobaczenia, sir!
– Panno Knightley? – zawołał dziewczynę, gdy ta już stała na progu. – Do którego domu pani należała?
– Nie powiem – wypaliła i natychmiast ugryzła się w język, lecz już było za późno. – Z czego pan wnioskuje, że ja w ogóle uczyłam się w Hogwarcie?
– Wszystko bardzo prosto, Jane. – Dyrektor uśmiechnął się fałszywie. – W tych słowach, które mi wczoraj pani zacytowała: o tym, że każdy szukający pomocy, znajdzie ją tutaj – proponowałem wsparcie tylko swoim uczniom. I teraz myślę, że będzie to swego rodzaju hasłem... dla tych, którzy zabłądzili.
Schodząc po kręconych schodach, dziewczyna słyszała jego niegłośny śmiech i po raz pierwszy od długich miesięcy na duszy było jej tak lekko, jak w dzieciństwie.
ciąg dalszy nastąpi