Rozdział 8.
Nocna burza na początku tygodnia oznajmiła długo oczekiwane nadejście normalnej letniej pogody. Po katastrofalnie zimnej wiośnie, która nie obdarzyła Albionu nawet dwoma słonecznymi dniami pod rząd, nadejście czerwcowych upałów praktycznie idealnie zgodnie z kalendarzem, miało jakiś dziwny wpływ na nieukształtowaną do końca, młodzieńczą psychikę uczniów Hogwartu. Z tej przyczyny ostatni tydzień przed egzaminami był absolutnie bezproduktywny: na zajęciach, które odbywały się w zamku, uczniowie tęsknie wgapiali się w świat za oknem, a wykłady Cattleburna i Sprout praktycznie całkowicie trafiały w pustkę, gdyż na świeżym powietrzu uczniowie całkowicie tracili poczucie rzeczywistości. W mniejszym stopniu ucierpiały zajęcia Slughorna, ponieważ w chłodnych podziemiach nadejście wiosny i tak niczego nie zmieniło, lecz euforyczny nastrój przesączał się i tutaj, zmuszając nawet najpilniejszych do liczenia minut pozostałych do dzwonka. W końcu nauczyciele po naradzie postanowili pozwolić stęsknionym za słońcem dzieciom samym decydować, gdzie i w jaki sposób będą się przygotowywać do egzaminów. Uczniowie dostali plan konsultacji i oficjalną zgodę na spędzanie czasu od pobudki do ciszy nocnej tam, gdzie tylko mają ochotę. Nie trzeba było im tego dwa razy powtarzać. Teraz wszyscy uczniowie, od klasy pierwszej do siódmej – wybiegali z zamku zaraz po śniadaniu, obładowani książkami, piłkami, miotłami i jedzeniem, zabranym z Wielkiej Sali, a wracali tylko po to, żeby pójść na kolejną konsultację i znów uciec tam, gdzie ciepły wiatr pachniał swobodą i młodością.
Starsi Ślizgoni mieli na terytorium szkoły swoje ulubione miejsce, na które nałożono czary nieodnajdowalności, co roku odnawiane przez kolejne pokolenie siódmoklasistów. To był wysoki brzeg jeziora naprzeciw jednej z niewielkich kamiennych wysepek, porośnięty sosnami i suchym srebrzystym mchem. Przesmyk między wysepką, a brzegiem był zbyt wąski dla gigantycznego kalmara, dlatego, kiedy jezioro się wystarczająco nagrzewało, uczniowie urządzali tu kąpielisko. Dziś, mimo słonecznych dni i ciepłych nocy, woda wciąż jeszcze była lodowata i nie było chętnych do kąpieli, choć Bella już drugi dzień próbowała wejść na ambicję komuś z siódmoklasistów. Lecz teraz oni udali się do zamku na konsultacje z numerologii, więc wzięła się za Macnaira:
– Waldi! No, Waldi, nie śpij! – Kapryśnie wydęła usta i bardzo delikatnie szturchnęła chłopaka silną piąstką.
– Nie śpię – odezwał się Walden równym głosem i, nadal nie otwierając oczu, przechwycił nadgarstek ręki, wzniesionej już do nowego ciosu. – Myślę.
– Aj, puszczaj, głupolu! – Bella skrzywiła się z bólu i uderzyła Macnaira wolną ręką, równocześnie próbując się uwolnić z jego uścisku. – Narobisz mi siniaków.
– Sama jesteś głupia, Black – poinformował ją melancholijnie Walden i chwycił drugą rękę dziewczyny. – Siniaki zdobią prawdziwych mężczyzn. A ty przecież jesteś równy chłop, prawda?
W końcu otworzył oczy i lekko uniósł z ziemi głowę, wpatrując się w jej pobladłą od złości twarz.
– Puść – wysyczała Bella, wijąc się całym ciałem w próbie uwolnienia się, przy tym jakby przez przypadek okazała się przyciśnięta do piersi Macnaira i z tego miejsca, gdzie siedział Lucjusz, nie można było ocenić, czyja to inicjatywa. – Puść mnie, powiedziałam!
– Dodaj jeszcze „proszę” – poradził jej tym samym równym tonem Walden i znów przymknął oczy.
Bella zaklęła szpetnie i spróbowała kopnąć go kolanem, lecz zyskała tylko to, że Macnair lekko wywichnął jej nadgarstek, wyrywając jej z gardła okrzyk bólu.
– Proszę – wydukała poniżona, a on natychmiast rozwarł ręce, w wyniku czego Bella straciła równowagę i upadła twarzą w mech. – Paskudny jesteś, Waldi – dodała, w pośpiechu odpełzając na bok.
Macnair tylko wzruszył ramionami, zarzucił ręce za głowę i marzycielsko uśmiechnął się do swoich myśli. Ten uśmiech zdecydowanie zmienił kościstą, dziobatą twarz Waldena, całkowicie negując ostatnią wypowiedź Belli. W takich chwilach chłopak nie tylko nie był paskudny – był prawdziwie przystojny, emanował tą prawdziwą męską urodą, przywodzącą na myśl postacie wojowników na średniowiecznych grafikach i płaskorzeźbach. Lucjusz zawsze się zastanawiał, czy jego przyjaciel podejrzewa, że pod niepiękną powłoką kryje się niezwykła atrakcyjność i za każdym razem dochodził do wniosku, że Macnair ma to głęboko gdzieś. Tak samo, jak ma gdzieś idiotyczne zagrywki Belli, która dostała świra od perspektywy nieubłaganie zbliżającego się zamążpójścia.
Chodziły słuchy, że umowa, która związała pierworodne potomstwo Blacka i Lestrange'a, była zawarta w wyniku głupiego szkolnego wyzwania i przypieczętowana Wieczystą Przysięgą, kiedy obaj przyjaciele jeszcze nawet nie poznali swoich przyszłych żon. Lestrange jako pierwszy dorobił się następcy, dlatego też, gdyby Bella urodziła się jako chłopiec – natychmiast zostałaby sierotą. Lecz staruszek Cygnus miał szczęście. Swoją drogą, Lucjusz miał na ten temat własne zdanie, wersję, według której „szczęście” jego przyszłego teścia było rezultatem działania eliksiru aborcyjnego. W każdym razie, do chwili urodzenia najstarszej córki, Druella Black przez piętnaście lat miała „problemy z donoszeniem ciąży”. A jednak Bellę donosiła i urodziła bez żadnych problemów. Widać teraz Druella miała za zadanie urodzić w końcu syna despotycznemu mężowi, lecz natura, która nie lubi, gdy się nad nią znęcać, po swojemu zemściła się na państwu Black. Rok później urodziła się im Andromeda, jedenaście miesięcy później na świat przyszła mocno niedonoszona Narcyza, a potem był tylko szereg poronień, które ostatecznie zrujnowały zdrowie pani Black. Słuchając gadania swoich cioteczek z Reims o cierpieniach „biedaczki Druelli”, Lucjusz upewnił się, że cała ta plotka była bardzo bliska prawdy, lecz potwierdzić ją bądź jej zaprzeczyć mógł wyłącznie Cygnus Black. A zapytać staruszka wprost, dlaczego oddaje swoją piękną, młodziutką córkę prawie dwa razy od niej starszemu, niewyróżniającemu się niczym szczególnym narzeczonemu, zaryzykowałby wyłącznie wariat.
Jakkolwiek by to nie było, zeszłej zimy odbyły się oficjalne zaręczyny, wiążące magicznym kontraktem samą Bellę. Biedaczka, widać do samego końca miała nadzieję, że ojciec umrze wcześniej niż ona osiągnie odpowiedni wiek i kiedy ta nadzieja zgasła, dziewczyna jakby zerwała się z łańcucha. W ciągu zeszłego roku w Hogwarcie nie pozostał ani jeden czystokrwisty uczeń starszy niż czwartoklasista, któremu by siebie nie zaproponowała. Inny problem, że ponad połowa z nich nie przyjęła szczodrego daru – jedni ze strachu przed tajemniczym narzeczonym, o którym krążyły słuchy, że pasjonuje się czarną magią i ma bardzo niemiłych „kolegów po fachu”, a inni z przyczyn osobistych. Tych, którzy się nie oparli pokusie, można było łatwo wskazać: Bella wykluczyła ich z „drugiej próby”, którą rozpoczęła na początku szóstej klasy. Swoją drogą, od Lucjusza też dość szybko się odczepiła, nie chcąc ostatecznie psuć swoich stosunków z siostrą.
A z kolei biedaczek Macnair musiał wytrzymać prawdziwe oblężenie – od niezręcznych dziewczęcych zalotów, w stylu dzisiejszej próby rozpętania awantury, do silnego afrodyzjaku, który wlała mu pewnego razu do soku dyniowego. I choć w osobistym spisie Belli było jeszcze niemało imion, koło których nie postawiła jeszcze ptaszka, to nie wiedzieć czemu, ale upór Waldena drażnił ją ponad wszystko. A może problem leżał w sposobie, w jaki raz za razem dawał jej do zrozumienia, że nie jest zainteresowany? W rezultacie Bella całkiem straciła serce do kolekcjonowania, cały wysiłek skupiając na jednym obiekcie i Lucjusz już się przygotował do bycia świadkiem pasjonującej potyczki, gdy nagle wszystko się skończyło.
Po feriach bożonarodzeniowych Bella znów stała się samą sobą. No, może prawie sobą. Wróciła do dawnego obrazu królowej Slytherinu z zacięciem dowódcy, znów zaczęła rozmawiać z kolegami z klasy bez poprzedniego podtekstu seksualnego, a dla tych, którzy byli na tyle głupi, by wspominać jakieś dawne „stosunki”, zawsze miała na podorędziu różdżkę. Lecz w tym czasie coś się w niej jednak kardynalnie zmieniło, jakby dziewczyna w międzyczasie wydoroślała, a teraz starannie grała rolę tej Belli, jaką była przed swoim buntem.
Wiedząc, że Bella ferie spędziła u Lestrange'ów, Lucjusz zapytał Narcyzę, czy jej siostra odnalazła wspólny język ze swym narzeczonym. Cissa tylko zamachała rękami, zapewniając, że „taki nieociosany chłop, tyle że czystokrwisty” zdecydowanie nie mógł wywołać u Belli żadnych uczuć, z wyjątkiem głębokiej pogardy. Za to opowieściami o jego przyjacielu, to dosłownie zamęczyła swoje siostry. I rzeczywiście, od początku roku najstarsza Black niejednokrotnie wspominała o tajemniczym arystokracie, z którym zapoznał ją przyszły małżonek, a po Wielkiej Nocy zaczęła z nim intensywnie korespondować. Kiedy puszczyk Blacków przynosił jej kolejny zwój z charakterystyczną czarno-zieloną pieczęcią, Bella na kilka dni pogrążała się w swego rodzaju zadumie – na poważnie pracowała nad odpowiedziami i nawet zasiadywała się w bibliotece, wyszukując tam jakieś potrzebne jej informacje. „Można by pomyśleć, że on cię egzaminuje. – Cissa była złośliwa. – Jakbyś nie list pisała, a esej dla Binnsa.” W odpowiedzi Bella tylko błysnęła ciemnymi oczami i już więcej nikt nie widział jej piszącej listy w pokoju wspólnym, choć wszyscy i tak wiedzieli, że ona nadal starannie układa każde zdanie i obkładając się całą dostępną literaturą, sprawdza każde słowo, które spływa spod jej pióra. Było trudno uwierzyć w to, ale siedemnastoletnia dziewczyna starała się swoim umysłem zrobić wrażenie na czarodzieju, który z informacji Narcyzy, był nawet starszy niż narzeczony Belli, a ten miał już koło czterdziestki. I byłoby to dość śmieszne, jeśliby z zachowania dziewczyny nie wyzierał przerażający obłęd.
Przez pozostały czas, którego nie poświęcała myślom o tajemniczym korespondencie, Bella zachowywała się stosownie do wieku: denerwowała się egzaminami, wydymała usta, narzekała na Filcha, plotkowała, kręciła się przed lustrem i niewinnie flirtowała. Lecz Macnair i tu postanowił być wyjątkiem od reguły. W każdym razie, Lucjuszowi się wydawało, że Walden był jedynym, kto nie dostał od Belli amnestii, którą objęła męską część Hogwartu. Uczciwie starała się traktować go na równi z innymi chłopcami, lecz jakieś dziwne napięcie przez cały czas było widoczne i przekonywało uważnych obserwatorów, że pojedynek nadal trwa, tylko na o wiele głębszym poziomie. Lucjusz nie wiedział, co o tym wszystkim myślał Macnair.
Pomimo tego, że ze wszystkich uczniów z jego roku Walden był najbliższy temu, kogo Lucjusz mógłby nazwać przyjacielem, ich stosunki były zbudowane na niezwykłym fundamencie. Oni praktycznie nie rozmawiali o sprawach poważnych bądź osobistych sprawach, nie dążyli do spędzania ze sobą jak największej ilości czasu i zajmowania się czymś wspólnie, lecz pewne wewnętrzne pokrewieństwo czyniło wszystkie te atrybuty normalnej przyjaźni nieobowiązkowymi, a czasem nawet zbędnymi. Lucjusz zachwycał się żelaznym opanowaniem Waldena, już wtedy, gdy ten w młodszych klasach przeciwstawiał się sforze bogatych uczniów, wśród których był i sam Malfoy, drwiących z niego z powodu utraconego majątku Macnairów. Walden nie był pierwszym synem w rodzinie i już wtedy, kiedy większa część jego kolegów z klasy jeszcze nie myślała o niczym poważniejszym niż quidditch lub najbliższe wyjście do Hogsmeade, całą swą uwagę skupiał na nauce, rozumiejąc, że po zakończeniu szkoły nie będzie mógł liczyć ani na pieniądze rodziców, ani na pożyteczne znajomości, chyba że sam je zawrze. Lucjusz przestał go drażnić, kiedy wydoroślał na tyle, by ocenić spokojną godność, z którą przedstawiciel rodu, nie mniej starożytnego niż ród Malfoyów, przyjmuje swą żałosną pozycję i to, jak słabo go to w gruncie rzeczy obchodzi. A w późniejszych latach szacunek został zastąpiony przez palącą zawiść – Walden, który od pierwszej klasy uczył się dzięki funduszowi stypendialnemu, Walden, który będzie zmuszony pójść do jakiegoś zawszonego oddziału ministerstwa, żeby nie umrzeć z głodu, Walden, za którego ani jeden czystokrwisty czarodziej nie wyda swojej córki – ten Walden był bardziej wolny niż jedyny spadkobierca jednej z najbogatszych rodzin Brytanii, który od pieluch przywykł do życia księcia i jak książę był przygotowywany do odziedziczenia całego królestwa. Macnair, który nie miał nic, oprócz szlachetnego nazwiska, był prawdziwym właścicielem swego życia, a w tym czasie Lucjusz, który mógł dostać wszystko, czego sobie zażyczył, z każdym rokiem coraz wyraźniej rozumiał, jak bardzo mocno jest oplątany rodzinnymi zasadami, obowiązkami i koniecznością spełnienia oczekiwań ojca.
Ze swej strony Walden, jak się wydawało, rozumiał naturę gwałtownych uczuć, które szalały w Malfoyu i spokojnie je przyjmował. Jeśli Lucjusz – miłośnik dłubania w ludzkich duszach i rozstawiania wszystkiego po półkach i skrzynkach – zobaczył w niezależnym koledze ciekawy okaz i czerpał ogromną przyjemność z powolnego i ostrożnego badania go, to Macnair na odwrót – nigdy nie próbował sięgać głębiej, jak gdyby odkrył dla samego siebie to, co najważniejsze w „ślizgońskim księciu” i uznał go za godnego swego zaufania i milczącego, spokojnego przywiązania i nie widział konieczności pokazywać tego innym. Komunikacja między nimi składała się głownie ze spojrzeń: pytających, pełnych zrozumienia, akceptujących, kpiącymi, pełnych współczucia – i to rzeczywiście wystarczało, by czuć prawdziwą bliskość, tę niezwykłą więź, której nie był w stanie pojąć nikt, oprócz tych dwojga. I oto teraz wystarczyło, że Lucjusz na moment oderwał wzrok od konspektu, by złowić ostrzegawczy błysk w zmrużonych szarozielonych oczach, który oznaczał prośbę o powstrzymanie się od wypowiadania tego, co sobie właśnie pomyślał, jaka by świeża, odkrywcza bądź błyskotliwa ona nie była. Lekko wzruszając ramionami, Lucjusz wrócił do czytania, lecz w tym momencie do jego ramienia przylgnęła nadal nudząca się Bella:
– A ty co robisz, Luc? – zapytała tym samym rozkapryszonym tonem, którym próbowała zwrócić na siebie uwagę Macnaira.
– Przygotowuję się do egzaminu. – Lucjusz podtrzymał rozmowę. Zbywanie dziewczyn nie było w jego stylu, do tego wyraźnie widział, że Bellę dręczy wściekłość o to, że przed momentem zrobiła z siebie idiotkę przed wszystkimi i że rozpaczliwie próbuje ona pokazać, że nic się nie stało. – Z historii magii. Tobie też, swoją drogą, by to nie zaszkodziło.
– Historia magii, to absolutnie bezsensowny przedmiot. – Dziewczyna się skrzywiła. – Ministerstwo wyrzuciło z programu tematy związane z prześladowaniami czarodziejów w czasach średniowiecza, żeby nie prowokować uprzedzeń w stosunku do ludności mugolskiej. – Ostatnie zdanie było wypowiedziane z naciskiem, jak gdyby Bellatriks cytowała kogoś, z kim się kategorycznie nie zgadza. – Próbują nas przekonać, że cała magiczna historia składała się wyłącznie z niekończących się wojen z goblinami, wyższymi wampirami i olbrzymami, bezwstydnie wymazując najbardziej haniebne stronice...
– To nieprawda – wmieszała się Teodora Burke, odrywając się od książki. – Niczego nie wymazują. Nawet w zeszłym roku zadawali esej z biografii Wycliffa, nie pamiętasz? A w siódmej klasie akurat będziemy dokładnie przerabiać średniowiecze. Dobrze o tym wiem, nawet widziałam w notatkach Christiana do owutemów oddzielne pytanie „Święta Inkwizycja”. Zresztą możesz zapytać naszych absolwentów!
– Po co mam ich pytać, przecież na własne oczy widziałam podręcznik. – W oczach Belli zapłonął mroczny płomień. – Podrzucę ci temat do przemyśleń: całą działalność Inkwizycji zrzucają tam na polityczną opozycją, która zorganizowali i wspierali sami czarodzieje. Nawet Torquemada, był tylko szalonym charłakiem, który Hiszpanię utopił we krwi z pragnienia zemsty za dziecięce rozczarowanie! Prawda, że ślicznie?!
– Według innej wersji, był pod Imperio – skomentował Lucjusz. – Tylko imienia tego, kto go zaczarował, historia nie raczyła zachować. Bardzo wygodnie...
– Dokładnie! O tym właśnie mówię. – Bella ucieszyła się ze wsparcia. – Magiczna Europa się praktycznie wyrodziła – i jakie wytłumaczenie nam proponują? Żadnego! Nawet dziecko nie uwierzy we wszystkie te brednie o tym, że polowanie na czarownice nie miało nic wspólnego z prawdziwym prześladowaniem czarodziei. Oczywiście, Brytania miała szczęście, tutaj był Wycliff, lecz problem nie zniknął. I skoro ministerstwo uważa mugoli za takich nieszkodliwych, to czemu nadal się przed nimi ukrywamy?
– A co to zmieni, że uznamy ich za niebezpiecznych? – Teo odsunęła za ucho długi rudy kosmyk i zatrzaskując książkę, wstała z powalonego pnia, na którym siedziała. – Wypowiesz im wszystkim wojnę? Czy będziemy się ukrywać, jak wcześniej, tylko trzęsąc się ze strachu?
– Nie, uspokajać się bajeczkami – odcięła się Bella, również wstając. – O tym, że mugole nie chcieli torturować, truć i palić na stosach naszych przodków. O tym, że nie są winni zniszczenia unikalnych bibliotek i cennych artefaktów. O tym, że czasy się zmieniły i teraz można się z nimi przyjaźnić i rodzić im dzieci. – Jej twarz wykrzywił grymas obrzydzenia, a oczy znów drapieżnie błysnęły spod powiek.
– Nie dramatyzuj, Bella. – Teodora zachmurzyła się lekko, ewidentnie niezadowolona z tego, ze pozwoliła się wciągnąć w dyskusję o polityce. – Winisz współczesnych mugoli o to, za co nijak nie mogą być odpowiedzialni. Jeśli chcesz wiedzieć, to „Młot na czarownice” został jeszcze pod koniec piętnastego wieku osądzony przez Inkwizycję, a prosty lud nigdy nie popierał tej inicjatywy kościoła katolickiego...
– Oni tylko chodzili podziwiać cotygodniowe auto-da-fe – mruknął półgłosem Lucjusz.
– ...dlatego, że cierpieli z powodu Inkwizycji nie rzadziej, niż prawdziwi czarodzieje – kontynuowała niezmąconym tonem Teo. – I między innymi, sami mugole uważają działalność Świętej Inkwizycji za wstydliwą kartę w swojej historii i to pomimo tego, że nawet nie podejrzewają prawdziwych rozmiarów strat, jakie zadano wówczas magicznemu światowi.
– Teo, ależ ty jesteś naiwna – odpowiedziała Bella fałszywie słodkim tonem, w którym wyraźnie dały się słyszeć stalowe nuty. – Oni gotowi są uznać działalność Torquemady, Sprangera, Kramera za potworną pomyłkę właśnie dlatego, że uważają iż magia nie istnieje. A jeśliby się dowiedzieli, że wiedźmy naprawdę istnieją – natychmiast zrewidowaliby swój stosunek zarówno do metod, jak i do zadań Inkwizycji. I z pieśnią na ustach zawlekliby na stosy wszystkich, kogo nie dobili w szesnastym wieku. Oto dlaczego trzeba rozumieć, że każda szlama wpuszczona do naszego świata, to groźba dla nas wszystkich. Nie mówiąc już o tym, że oni swymi brudnymi łapami niszczą wielowiekowe tradycje, nawet nie domyślając się ich istnienia, rodzą charłaków i osłabiają naszą pulę genetyczną. Samą swoją obecnością obrażają czystokrwistych czarodziejów, zmuszonych znosić to, że potomkowie katów mają teraz te same prawa, co ci...
– Co do charłaków i puli genetycznej, to zdecydowana nieprawda – przerwała jej szybko Burke. – Na mugoloznawstwie pokazywano nam statystykę, z której wyraźnie widać...
– I ty temu wierzysz? – zapytał Lucjusz. – Wydaje mi się, że rozmowa zaczęła się od tego, że Bella wyraziła zwątpienie w nasze ministerstwo, które tak dobiera program nauki, żeby już od szkolnej ławy formować w podrastającym pokoleniu określony stosunek do aktualnego, mugololubnego kierunku politycznego. I w sumie jestem skłonny w wielu punktach się z nią zgodzić. Zwłaszcza, że spreparowanie statystyki nie byłoby żadnym problemem...
– Nie możecie tego wiedzieć na pewno! – Teo z uporem zadarła podbródek. – Lubię mugoli nie bardziej niż wy, lecz nie rozumiem, czemu zacięliście się na średniowiecznych strachach, które nie mają niczego wspólnego z naszym życiem codziennym. Cała ta mugolofobia, jak i każda inna fobia, tylko utrudnia nam życie – popatrzcie chociażby na wojny między domami! A na politykę ministerstwa i tak nie mamy wpływu, dlatego nie widzę powodów do wymazywania i przekłamywania szkolnego programu.
– A nigdy nie przyszło ci do głowy, że los magicznego świata już po zakończeniu szkoły może się okazać w naszych rękach? – powiedziała Bella z patosem. – I to właśnie my będziemy ustalać polityczny kurs, dlatego też zawczasu będą nam robić wodę z mózgu!
– Osobiście po szkole nie zamierzam się zajmować niczyim losem, poza swoim własnym – odpowiedziała Teo z marzycielskim wyrazem twarzy. – Od razu po szkole planujemy z Christianem się pobrać i będziemy wychowywać małych czystokrwistych Nottów, dlatego też problem integracji szlam zajmuje mnie czysto teoretycznie. Tu, w Hogwarcie, spokojnie mogę znosić ich obecność, a w przyszłości wcale nie będę się z nimi stykać. Słowo honoru, robicie z igły widły – takie jest moje zdanie. A co ty o tym myślisz, Waldi? – zwróciła się do Macnaira, który w milczeniu przysłuchiwał się ich sporowi, cały czas leżąc na plecach, z rękami zarzuconymi za głowę.
– Myślę – zaczął powoli, siadając, aby lepiej widzieć kolegów z klasy – że w pięknej główce naszej Belli od niedawna pojawiają się ciekawe myśli. I w sumie zastanawiam się, skąd tyle nacisku... i pasji...
Sądząc z tego, jak wściekle rozdymały się jej arystokratyczne nozdrza, Black zdecydowanie planowała włożyć w swoją odpowiedź wspomniany nacisk i pasję, lecz w tym momencie do rozmowy wmieszał się Filip Parkinson, który podniósł głowę znad labiryntu układanego z kamieniu wraz z Peneasem Greengrassem:
– A ja myślę, że skoro wszyscy opuściliśmy dziś obiad, byłoby dobrze zdążyć do zamku na kolację. Dlatego proponuję postanowić co następuje: a – w celach utrzymania czystokrwistej puli genowej, uznać wydrapywanie oczu koledze z domu za zdradę i karać w myśl prawa wojennego, b – w celach ograniczenia negatywnych myśli i stresu przedegzaminacyjnego powstrzymać się od ostrych politycznych dyskusji w miejscach zwiększonego nagromadzenia niestabilnych emocjonalnie kolegów z klasy, i w końcu, c – wysłać ekspedycję ratunkową na poszukiwania naszej słodkiej parki – i machnął ręką w stronę głazów, za które udali się Prewett z Wellfarberem.
– Klaun – prychnęła Bella z pogardą i nie czekając na nikogo, udała się w kierunku szkoły, lecz Lucjusz widział, że ona w sumie jest wdzięczna Filipowi, który nie dał jej po raz kolejny wdać się w z góry przegraną potyczkę z nieporuszonym Macnairem. Niezwykły talent Parkinsona do tworzenia we właściwym momencie z kamienną twarzą prawdziwego dzieła sztuki oratorskiej nie raz pomagał łagodzić konflikty w Slytherinie. Po prostu nie można było na serio się wściekać, patrząc, jak niewysoki, krótkonogi chłopak teatralnie grozi krótkim palcem, malowniczo wyciąga ręce w kierunku horyzontu, czy też z uduchowieniem mierzwi włosy, wypowiadając całe potoki kancelaryzmów. Podając Waldenowi rękę, by pomóc mu wstać z ziemi, Lucjusz po raz kolejny pomyślał, że Fil był o wiele bardziej godny znaczka prefekta, niż on sam.
Nie czekając, aż Teodorze uda się wywołać Amandę i Stefana, Lucjusz z Waldenem poszli za Bellą, lecz kiedy tylko przeszli przez granicę nieodnajdowalności, bujna czarna grzywa dziewczyny mignęła już koło szklarni.
– I po co ty ją drażnisz. – Lucjusz jednak nie wytrzymał. – Bella jest dziewczyną pełną emocji i pamiętliwą. Podpaść jej...
Macnair zatrzymał go wymownym spojrzeniem, które jasno dawało do zrozumienia, że na ten temat nie życzy sobie rozmawiać ani teraz, ani w najbliższej przyszłości.
Lucjusz tylko westchnął w myślach, próbując przepędzić palącą ciekawość, która była jedną z głównych cech jego charakteru i której nie był w stanie się nijak pozbyć.
U wejścia do Wielkiej Sali natknęli się na Sprout, która gdzieś szła, przyciskając do piersi wielki zwój.
– O, pan Malfoy, co za szczęście! – Nauczycielka ucieszyła się szczerze. – Profesor McGonagall zostawiła na stole grafik z letnimi urlopami personelu, czy nie mógłby pan ją dogonić i wręczyć jej...
– Oczywiście, proszę pani. – Lucjusz zdecydował się być dobrym chłopcem. – Dokąd się skierowała?
– Myślę, że do siebie – powiedziała Sprout, nie do końca przekonana. – Proszę iść w kierunku wieży Gryffindoru, mam nadzieję, że ją pan dogoni. – Kiwając głową z wdzięcznością, profesor zielarstwa wróciła do Wielkiej Sali.
– Jeśli chcesz, to pójdę z tobą – zaproponował Walden. – Spóźniać się na kolację w towarzystwie jest jakoś tak mniej przykro.
Lucjusz kiwnął głową i uśmiechnął się, dochodząc do wniosku, że mimo całego swego spokoju, Macnair obawia się spotkania z Bellą sam na sam. Lecz nie planował więcej poruszać tego tematu, więc przez pewien czas w milczeniu wchodzili po głównych schodach.
– Pewnie McGonagall biega po schodach w swej kociej postaci. – Zdyszany Walden w końcu przerwał milczenie. – W ten sposób nigdy jej nie dogonimy, a hasła Gryfów, oczywiście, nie znasz. – Chciał coś jeszcze dodać, lecz nagle podniósł rękę, wskazując coś w górze i zapytał ze zdziwieniem. – A to co za przywidzenie?
Lucjusz spojrzał w kierunku, który wskazywał przyjaciel i zauważył, że na jednej z platform czwartego piętra, wprost na kamiennych płytach, siedzi po turecku, z twarzą utkwioną w jakimś zwoju, ta sama dziewczyna, dla której w poniedziałek „urządzał wycieczkę”. Od tamtej pory Lucjusz widział dyrektora całego i żywego, z czego wyciągnął wniosek, że albo dziwna wiedźma nie miała złych zamiarów, albo Dumbledore sobie z nią poradził. W każdym razie, to już nie dotyczyło Lucjusza i zdążył zapomnieć o dziewczynie, przekonany, że tak czy inaczej, już dawno opuściła zamek. A tu znów ona – siedzi jak władczyni, czekając aż będzie mogła zejść, jak gdyby nie było to nic dziwnego!
Wchodząc po swoich schodach, Lucjusz krzyknął do niej:
– Ej, cześć! Co ty tu robisz?
Dziewczyna drgnęła i bardzo nieprzyjemnie popatrzyła na niego z góry.
– A na co to wygląda? – zainteresowała się z kpiną w głosie. – Wracam z biblioteki.
– Wracasz? – Lucjusz pytająco wygiął brew – był to ruch, który podpatrzył u własnego ojca. – Dokąd to?
– Do siebie – odcięła się i znów wpatrzyła w pergamin, jednoznacznie dając do zrozumienia, że rozmowę uważa za zakończoną.
Lucjusz wzruszył ramionami i poszedł dalej. Idący tuż za nim Macnair, kiedy zrównali się z jej platformą obrzucił uważnym spojrzeniem małą impertynentkę, lecz ona już więcej nie unosiła głowy, całkowicie ignorując wchodzących do góry Ślizgonów.
– Co to za jedna? – zaciekawił się Walden, kiedy ze schodów skręcili w korytarz prowadzący do wieży Gryffindoru.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział szczerze Lucjusz.
***
Tydzień przeznaczony na przygotowania do egzaminów dobiegał końca i Jane zaczęła się zastanawiać, czy nie zwrócić się do Poppy o eliksir uspokajający. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek denerwowała się tak mocno – pozostając bez wsparcia Harry'ego i Rona, którzy zwykle wyśmiewali jej wieczny przedegzaminacyjny niepokój. „Co za bzdura, przecież doskonale wiem, że jestem gotowa, jak zwykle. Dlaczego koniecznie muszę to jeszcze od kogoś usłyszeć?” Nade wszystko Jane martwiła się starożytnymi runami i historią magii, których nie wykładano na akademii i do których nie zaglądała od samego zakończenia szkoły. Na tej liście mogło też znaleźć się zielarstwo, astronomia i numerologia, lecz pierwsze dwa, zdecydowanie „praktyczne” przedmioty Jane miała nadzieję zdać dzięki „pamięci rąk”, a ostatni zawsze był jej ulubionym przedmiotem i głęboko siedział w głowie. „Poradzę sobie. Poradzę – powtarzała, znów losowo wybierając pytanie z listy egzaminacyjnej, którą dał jej Dumbledore. – Piętnasty Konwent Druidów: postanowienia i ich znaczenie przy tworzeniu niezawisłej irlandzkiej społeczności magicznej, Wielka Schizma w 1641 roku... No, to pamiętam doskonale. Nawet pamiętam jak Finnigan i Tomas o mało się nie pobili, dyskutując na ten temat w pokoju wspólnym Gryfonów.” Tym niemniej, nakreśliła ogólny plan odpowiedzi i otworzyła książkę, żeby tylko sprawdzić daty, gdy usłyszała czyjeś głosy.
Jane spochmurniała – przez zeszły tydzień zdążyła się przyzwyczaić do tego, że bibliotekę ma praktycznie tylko do swojej dyspozycji. Ze słów dyrektora zrozumiała, że uczniowie dostali zgodę na przygotowywanie się do egzaminów tam, gdzie im najwygodniej, a że mieli wszystkie niezbędne książki, nikt nie przychodził do biblioteki. Jane także wolałaby siedzieć na swoim tarasie niż uczyć się pod ciężkim spojrzeniem madame Pince, która wyglądała dokładnie tak samo, jak dziewczyna ją zapamiętała z czasów swojej nauki i tak samo podejrzewała wszystkich o niecne zamiary zniszczenia własności szkoły. Lecz w sumie, pusta biblioteka przegrywała z tarasem tylko brakiem słońca, którego tak potrzebowała chorobliwie blada skóra Jane, i niemożliwością wypicia herbaty w czasie nauki. Cała reszta jej absolutnie pasowała, a przynajmniej dotąd, dokąd mogła pracować w pełnej ciszy. Lecz teraz do biblioteki zbliżała się głośna kompania i madame Pince, siedząca za swoim biurkiem, z dezaprobatą wydęła wargi na samą tylko myśl o mającym nadejść „najeździe młodych barbarzyńców”.
Barbarzyńców było pięcioro: dwie dziewczyny i trzech młodzieńców w wieku szesnastu-siedemnastu lat. Tylko jedna z dziewczyn nosiła szkolną szatę, wszyscy pozostali ubrani byli zwyczajnie, dwoje z nich – wysoki, ogniście rudy chłopak, trochę przypominający Rona i szeroki w ramionach, opalony blondyn – mieli na sobie dżinsy i koszulki. Widać było, że cały poranek spędzili na zewnątrz i do zamku przyszli tylko coś sprawdzić. Całe towarzystwo pewnie skierowało się do półki z bestiariuszami, za którą stał stół Jane. Młodzi ludzie rozproszyli się wzdłuż długiej półki i zaczęli ją z ożywieniem przetrząsać, rozmawiając w czasie poszukiwań.
– Jestem absolutnie pewna, że na własne oczy widziałam ten opis – mamrotała niewysoka ciemnowłosa wiedźma w jasnej szacie z jakiegoś lekkiego materiału, która krojem trochę przypominała tunikę. Jej okrągła, zaaferowana twarz pojawiła się na moment w luce, zrobionej przez solidny tom, który zdjęła z półki i Jane na moment zatchnęło. Zdziwionymi szaroniebieskimi oczami spoglądała na nią młoda Alicja Longbottom. „Jeszcze nie Longbottom” – poprawiła się w myślach Jane, pospiesznie opuszczając spojrzenie na swój pergamin.
– Fab – zawołała niezbyt głośno Alicja. – Fabian!
Rudy chłopak, stojący tuż obok niej, przysunął się jeszcze bliżej i zaczęli naradzać się szeptem, który nie zostawił Jane nawet cienia złudzeń, że rozmowa dotyczyła jej samej. W tym momencie dołączył do nich trzeci chłopak, który nie dostosował się do zasad konspiracji i rozsuwając książki, zapytał pełnym głosem:
– Gdzie? – W tym momencie jego wzrok natknął się na Jane i ta znów uniosła głowę, czując, że tym razem nie uniknie rozmowy. – Cześć! – Jego twarz rozświetlił życzliwy uśmiech. – Jestem Frank, a co ty tu...?
– Nazywam się Jane. W sumie to na przyszły rok przenoszę się do Hogwartu – przedstawiła się Jane, uśmiechając się w odpowiedzi. Teraz było tak łatwo myśleć o Franku, jako o ojcu tak samo chętnie uśmiechającego się Neville'a z identycznymi jak u niego odstającymi uszami, a nie jako o pacjencie czwartego piętra szpitala św. Munga.
– A, jasne. Cóż, w takim przypadku – witaj! Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zwróć się do mnie. – Frank wyciągnął do niej szeroką dłoń wprost przez półkę i Jane wstała zza stołu, żeby ją uścisnąć.
– Frank jest prefektem Gryffindoru – wyjaśniła dziewczyna, żartobliwie szturchając chłopaka w bok. –- Ale w tym roku kończy szkołę. A ty, na który rok pójdziesz?
– Jeśli uznają wyniki egzaminów, to na siódmy.
– Więc będziemy się uczyć razem. Przy okazji, jestem Alicja Cadogan.
– Bardzo mi miło, Jane Knightley.
– Ej, a mnie nikt nie planuje przedstawić? – Rudzielec obszedł półkę i stanął przed Jane. – Fabian Prewett, do usług, piękna pani. – Skłonił się przed nią żartobliwie. – Najdostojniejszy przedstawiciel szlachetnego domu Lwów.
Jane zaśmiała się, wyciągając do niego rękę. „To chyba ten sam Fabian – młodszy brat pani Weasley – przypomniała sobie dziewczyna. – Wygląda na to, że smutne wspomnienia czekają mnie na każdym kroku.” Fabian usiadł przy jej stole, wyciągając długie nogi w poprzek przejścia i spojrzał na Jane wyczekującym wzrokiem.
– No, opowiedz nam coś o sobie! – poprosił niecierpliwie, patrząc na nią z góry.
„A oczy ma dokładnie takie same jak Ginny” – pomyślała dziewczyna.
– Nie zwracaj uwagi na Faba. – Alicja, która podeszła w międzyczasie, zmierzwiła rudą czuprynę przyjaciela. – On nie wie nic o dobrych manierach, choć ze wszystkich sił stara się zrobić odwrotne wrażenie.
Fabian prychnął i umknął spod jej ręki z bardzo obrażonym wyrazem twarzy. W tym momencie dołączył do nich Frank i reszta towarzystwa – dziewczyna w szkolnej szacie i jasnowłosy młodzieniec, którzy aż do tej pory przeglądali sąsiednią półkę. Dziewczyna kogoś jej przypominała. „Jeśliby nie symbol Ravenclaw na znaczku prefekta i nie ten szczery uśmiech, to można by pomyśleć, że...”
– A to Andromeda Black i Ted Tonks – przedstawił ich Frank. – Ted to mój kolega z Hufflepuffu, a Andromeda jest na jednym roku z Fabem.
– Jane Knightley. – Dziewczyna przedstawiła się po raz trzeci, zaczynając się już przyzwyczajać do tego imienia.
– Znaleźliśmy go, Alicjo! – pochwaliła się Andromeda, pokazując jakąś książkę. – Tu napisano, że smoczęta wykluwają się śnieżnobiałe, a następnie ich łuska nabiera srebrzystobłękitnej barwy, który zresztą jest wspomniany w klasyfikacji Skamandera, a na starość stają się ciemnoniebieskie.
– Smoczęta, to nie smoki! – krzyknął Fabian z oburzeniem. – Mowa była o dorosłych smokach.
– Nic podobnego! – Alicja pokazała mu język, chowając się wcześniej za plecy Franka. – Mówiłam tylko, że widziałam opis, w którym mówiono, że Szwedzki Krótkopyski bywa koloru białego. Tak więc przegrałeś, nie próbuj się wykręcać! Fab uważa się za wielkiego specjalistę od smoków – wyjaśniła półgłosem.
– Czegoś nie rozumiem, przyleźliśmy tu, odrywając się od nauki do egzaminów, tylko przez wasz głupi spór?! – krzyknął Frank, lecz było widać, że nie złości się na poważnie. – Myślałem, że do sumów tego potrzebujecie...
– Nie burcz – przerwała mu pieszczotliwie Alicja. – I do sumów może nam się przydać, i ogólnie, dobrze jest wiedzieć, nie można przecież przez cały dzień myśleć wyłącznie o egzaminach, a tak to przynajmniej się przespacerowaliśmy.
– Do tego – podchwycił Fabian – gdybyśmy tu nie przyszli, nie spotkalibyśmy Jane. – Po raz kolejny ukłonił się w jej kierunku. – Tak przy okazji, czemu siedzisz w zamku, kiedy na zewnątrz jest tak wspaniała pogoda?
– Nie wolno mi wynosić książek z czytelni – wyjaśniła. – Dlatego muszę uczyć się tutaj.
– Zwariować można, co za sadyzm! – W roześmianych oczach Andromedy było tyle ciepła, że pierwsze wrażenie, jakoby była bardzo podobna do Bellatriks, szybko zniknęło. „Przecież i Harry o tym wspominał” – przypomniała sobie Jane.
– Właśnie, siedzieć tu samotnie, przy zamkniętych oknach. – Alicja skrzywiła się w grymasie, który miał zobrazować przerażenie i współczucie dla ciężkiej doli rozmówczyni, lecz jej wyraźnie widoczny wspaniały nastrój zniweczył wszystkie wysiłki.
– Możesz uczyć się z nami – zaproponowała Andromeda. – Alicja uważa, że skoro sumy ma już za sobą, a owutemy dopiero przed nią, to można się nie przygotowywać do egzaminów promujących do następnej klasy. Tak więc podręczniki leżą, nikomu nie są potrzebne...
– Ej! – Teraz Alicja próbowała wyrazić urazę, lecz również bezskutecznie. – To nieprawda, uczę się. Chociaż i tak wszystko doskonale pamiętam. Ale – zwróciła się do Jane – nie pogardzę towarzystwem. Chodź z nami, naprawdę! Przepytamy się nawzajem z posiedzeń Wizengamotu... Absolutnie nie jestem w stanie sama zakuwać ich postanowień – zasypiam z nudów.
W tym czasie, gdy Alicja wykazywała się elokwencją, przekonując Jane do przyłączenia się do ich kompanii, Fabian zgarnął ze stołu wszystkie notatki, które dziewczyna robiła w czasie nauki.
– Czy już nic więcej nas nie trzyma w tym strasznym pomieszczeniu? – zapytał, wręczając Jane jej własność. – W takim wypadku, chodźmy na powietrze.
I porywana przez grupę nowych znajomych Jane opuściła bibliotekę, posyłając słaby, przepraszający uśmiech skwaszonej madame Pince.
c.d.n.