Rozdział 15.
Tydzień minął dość spokojnie, jeśli nie brać pod uwagę awantury, którą Knightley próbowała zrobić na eliksirach, gdy Slughorn nie pozwolił jej pracować w parze z Cadogan. Profesor miał swój system – na początku roku ustawiał w pary uczniów na mniej więcej podobnym poziomie, a Gryfonka była prawdziwą katastrofą w dziedzinie eliksirów, więc Lucjusz nie był zdziwiony, gdy Slughorn przesadził Knightley do niego. Było nie było, przed jej pojawieniem się w Hogwarcie był najlepszy w klasie, choć nie przepadał przesadnie za tym przedmiotem. Przygotowywanie eliksirów w parze z tą dziewczyną było nawet lepsze niż zajęcia praktyczne na czarach. W laboratorium nie było miejsca na współzawodnictwo i Knightley, mimo swej niewyjaśnionej wrogości i dziecinnych zagrywek, świetnie o tym wiedziała. Już pod koniec pierwszych zajęć wypracowali dogodny dla obojga rytm pracy, co pozwalało nie tracić bezcennych sekund w kluczowych momentach (które wymagały równoczesnego przygotowywania składników i dodawania ich do nieustannie mieszanego eliksiru), a działać szybko i dokładnie. Praktycznie wszystkie eliksiry, które wchodziły do programu siódmego roku, można było przygotować wyłącznie we dwoje. Celem nauki było wypracowanie umiejętności dopasowania się do szybkości partnera, nie spieszenia się i nie opóźniania w czasie wykonywania swojej części pracy. Po kilku miesiącach, gdy uczniowie łapali rytm pracy w parze, Slughorn znów mieszał grupę i proces wzajemnego dopasowywania zaczynał się od nowa, ale na razie Lucjusz mógł rozkoszować się pracą z partnerką idealną. Oboje tak dobrze wiedzieli, co robić, że nawet nie potrzebowali słów – wystarczyło kiwnięcie głową, żeby dać do zrozumienia partnerowi, że można przechodzić do następnego etapu, czy też spojrzenie, żeby poprosić o podanie potrzebnego składnika.
Z drugiej strony to, że wyższe eliksiry wymagały pełnej koncentracji, wykluczało możliwość rozmowy w czasie zajęć laboratoryjnych. Lecz Lucjuszowi to nie przeszkadzało. Już dawno doszedł do wniosku, że milcząca praca ramię przy ramieniu też pomaga w ustanowieniu wzajemnego zaufania, czasem nawet skuteczniej niż szczere rozmowy. W przypadku Knightley – na pewno. Czekać aż pozwoli wciągnąć się w taką rozmowę można było aż do Gwiazdki, za to zaczynała się przyzwyczajać do jego milczącej bliskości. Lucjuszowi się nie spieszyło, on lubił zadania wymagające cierpliwości i twórczego podejścia. Miał jeszcze cały rok szkolny, żeby oswoić tę ostrożną i nieufną dziewczynę. A że było warto – ani przez moment w to nie wątpił. Lord niejednokrotnie dawał do zrozumienia, że interesują go kontakty z utalentowaną młodzieżą i że w poszukiwaniu nowych ludzi bardzo liczy na Lucjusza. Prawdopodobnie Bella jeszcze wcześniej naopowiadała mu o talentach i pasjach narzeczonego swojej siostry, o jego umiejętności dopasowywania podejścia do różnych ludzi i manipulowania nimi. Lord nie jeden wieczór spędził, rozmawiając z Lucjuszem o tym, za jak pożyteczne uznaje podobne hobby i o tym, że należy użyć go dla dobra magicznego społeczeństwa. Oczywiście, on sam planował robić karierę w ministerstwie, a dokładniej – jego ojciec nie pragnął dla swego dziedzica innej przyszłości, a młodszy Malfoy nie widział sensu w przeciwstawieniu się ojcu. Lecz plany Lorda były o wiele wspanialsze od ojcowskich, on naprawdę wierzył w ogromny potencjał swego „młodego przyjaciela”, jak bez cienia kpiny nazywał Lucjusza, a chłopak strasznie chciał udowodnić, że zdecydowanie zasługuje na to zaufanie. Od początku roku szkolnego przeglądał w głowie całą swą „kolekcję”, zastanawiając się, w jak najlepszy sposób ukazać każdego z nich, jak zademonstrować Lordowi uch unikalne talenty. Bez wątpienia, Knightley powinna mu się spodobać i już tylko z tego jednego powodu warto by się z nią zaprzyjaźnić.
Lucjusz nie spieszył się dzielić swymi ambitnymi planami. Najpierw planował poradzić się Belli, lecz na szczęście dotarło do niego, że jego zamiar przedstawienia Knightley Lordowi tylko zwiększy i bez tego spore napięcie panujące między dziewczynami, gdyż niezdrowa zazdrość panny Black wybuchnie z nową siłą. Tym bardziej, jeśli Knightley okaże się niezła w pojedynkach, co z resztą podejrzewał od ich pierwszego spotkania. Nowy profesor obrony jeszcze nie urządzał pojedynków, na razie zapoznając ich z teorią i Lucjusz z niecierpliwością czekał, kiedy nowa będzie miała szansę pokazać, na co ją stać. Na razie postanowił dać jej więcej przestrzeni, żeby się nie wystraszyła i na obronie przed czarną magią usiadł z Macnairem. Obaj mieli niezły ubaw, gdy na pierwsze zajęcia Knightley przyszła dosłownie wczepiona w rękę Cadogan, jakby się spodziewała, że natychmiast je rozdzielą. Ale tym razem jej obawy się nie sprawdziły i teraz dwa razy w tygodniu Lucjusz miał okazję obserwować, jak Jane starannie zapisuje wykład, siedząc w towarzystwie Gryfonów.
Widok ten drażnił go jak ćmiący ból zęba. Było coś niewłaściwego w tym, na jak spokojną i życzliwą wyglądała wśród ludzi, z którymi nie powinna była mieć nic wspólnego. Wśród obcych. Trzeba było coś zrobić, żeby związać ją z własnym domem, lecz na razie Lucjusz nie miał pojęcia, jak to zrobić. Nawet pierwszoklasiści, którzy ledwie przed chwilą przeszli ceremonię przydziału, już byli dumni ze swego domu i wierni mu. Jak można było zmusić do zmiany zdania uczennicę siódmej klasy, ukształtowaną osobowość, która nie chciała widzieć nic dobrego we własnym domu? Mimo złożonej Przysięgi Wierności Knightley wydawała się niegodną zaufania i to wrażenie zmuszało Ślizgonów do trzymania się od niej z dala, co tylko popychało ją w kierunku uczniów z innych domów. To był zamknięty krąg nieprzyjaźni, który mocno przeszkadzał Lucjuszowi w osiągnięciu celu.
Żeby naprawić sytuację, potrzebny był czas, morze cierpliwości i trochę ślizgońskich intryg. Pod koniec tygodnia zdecydował się na transmutacji zamienić miejscem z Teo, nie wywołując podejrzeń ani u niej, ani u Prewett, z którą dziewczyna siedziała wcześniej, ani u samej Knightley. Tym manewrem planował rozwiązać równocześnie kilka problemów: dać Knightley jeszcze trochę swobody, żeby nie czuła zbyt silnego nacisku; dać jej możliwość poczucia sympatii do Ślizgonki, do której chyba nie żywiła żadnych uprzedzeń i z którą miała sporo wspólnego; zmusić Welfarbera, by w końcu zwrócił uwagę na własną dziewczynę, do czego stara dobra zazdrość nadawała się znakomicie... Ostatnim, ale nie najmniej ważnym powodem było to, że transmutacja nie była najmocniejszą stroną Lucjusza, dlatego w tym roku musiał się całkowicie skoncentrować na lekcjach u McGonagall, a nie sposób było to osiągnąć, snując plany związane z sąsiadką z ławki. Do tego, żeby drażnić i wyprowadzać Knightley z siebie, pozostawały czary, szczerze rozmawiać można było na astronomii, a porozumienie bez słów następowało na eliksirach. Tym sposobem rozsądna równowaga różnych aspektów kontaktów towarzyskich była zachowana i zdecydowanie nie było potrzeby denerwować dziewczynę ponad miarę. Lucjusz liczył, że w końcu poczuje się samotna i zacznie sama szukać towarzystwa ludzi z własnego domu. I jego plan zaczął działać – przynajmniej na transmutacji była całkiem miła w stosunku do Teo, a na zielarstwie, jeśli wierzyć pogłoskom, świetnie współpracowała z Parkinsonem i Greengrassem. Lecz w piątek wszystko poleciało hipogryfowi pod ogon.
***
Lucjusz nie wiedział, od czego się wszystko zaczęło. Kiedy on, Teo i Filip wrócili z wykładu z mugoloznawstwa, awantura w pokoju wspólnym przybierała na sile. Knightley, wbrew swemu zwyczajowi chowania się w kącie, stała ze skrzyżowanymi na piersi rękami na środku pokoju (uwadze Lucjusza nie umknął fakt, że jej prawa dłoń kryła się w lewym rękawie, tym samym, który skrywał futerał z różdżką). Była bledsza niż zwykle, jej wargi krzywiły się w grymasie obrzydzenia, a oczy były niebezpiecznie zmrużone. Bella, stojąca naprzeciwko, przy kominku, na odwrót, poczerwieniała od gniewu i wściekłości. Nieco dalej siedzieli pozostali starszoklasiści, z ciekawością obserwując rozwój wydarzeń; wśród nich był idealnie spokojny Walden i marszcząca z odrazą nosek Cyzia.
– Jeśli nie macie się czym więcej chwalić poza czystością własnego rodowodu, która nawet nie jest waszą zasługą, to żal mi was – mówiła Knightley jadowitym tonem. - Dlatego że czystokrwistość jako taka nie jest nic warta. Nie zamieniłabym za nią prawa do kochania tego, kto na to zasługuje, przyjaźnienia się z tymi, których szanuję, robienia tego, co uważam za właściwe.
Oczywiście Knightley o tym nie wiedziała, ale właśnie zadała Belli cios poniżej pasa. Prawo do decydowania o własnym losie – to było to, czym płacili za swą wysoką pozycję w magicznym społeczeństwie, za podtrzymanie honoru rodziny, za zachowanie starych tradycji. A Belli przyszło płacić drożej, niż pozostałym, dlatego okrucieństwem było rzucanie jej w twarz deklaracji wolności w momencie, kiedy ona tak naprawdę nie miała żadnego wyboru. A jeśli prawdziwe są pogłoski o Nienaruszalnej Przysiędze, którą dał Cygnus Black, to nie miała go od samego początku. Lecz Bella, niewątpliwy lider ich niewielkiej kompanii, nie była w stanie wejść w rolę bezwolnej ofiary cudzych decyzji. Tylko najbliżsi, do których zaliczał się Lucjusz, wiedzieli, jak męczyła się cały zeszły rok, gdy stało się jasne, że nie uda się jej uniknąć małżeństwa zaaranżowanego przez ojca. I w końcu przekonała samą siebie, że dobrowolnie wychodzi za mąż za Lestrange'a. Przy czym, jedyny powód, który udało się jej wymyślić – starożytny i słynny ród narzeczonego – zmienił się w jej obsesję. Teraz prędzej niebo spadłoby na ziemię niż Bella przyznałaby się do tego, że nie uważa czystości krwi za najważniejszą rzecz na świecie – gdyby zabrakło tego ostatniego argumentu, cała jej obrona rozpadłaby się jak domek z kart. W dodatku znajomość z Lordem, który uważał, że wiedza magiczna powinna być przywilejem dostępnym jedynie dla elit, szlachetnych rodów strzegących starożytnych praw i tradycji, miała na nią ogromny wpływ. Tak więc w całym Slytherinie Knightley nie mogła znaleźć mniej odpowiedniego człowieka, żeby poinformować go, że „czystokrwistość nie jest nic warta”.
– Cóż ty w takim razie tutaj robisz? – zapytała Cyzia, w czasie gdy jej siostra, dławiąc się gniewem, myślała nad ripostą.
– Sama się dziwię. – Knightley wzruszyła ramionami, widać również doprowadzona do granic. – Czego ja szukam wśród...
Przerwała w pół słowa, lecz w tym momencie zostało powiedziane wystarczająco dużo, żeby spowodować szkodę nie do naprawienia. Teraz ściana obcości, otaczająca nową stała się dosłownie odczuwalna – jakby odgrodzono ją półprzejrzystym lodowym szkłem. W tym momencie Knightley wyglądała na pokonaną. Zdecydowanie pozostała przy swoim zdaniu, lecz bardzo żałowała ostatnich słów. Było to szczególnie dobrze widoczne, gdy jej zagubione spojrzenie padło na Teo, która z kamienną twarzą zastygła na progu pokoju wspólnego. Knightley nawet zrobiła krok w jej kierunku, zapominając o pozostawionej za plecami Belli i na jej twarzy pojawił się wyraz prawdziwej skruchy, lecz Teo obojętnie przeszła obok niej, ignorując ewidentną próbę usprawiedliwienia się. W ślad za Teo w kierunku kominka poszedł Parkinson.
Jane podniosła głowę i spotkała się wzrokiem z Lucjuszem. Malfoy nagle poczuł bolesne ukłucie współczucia dla dziewczyny. Mimo całego swego paskudnego charakteru i niezrozumiałych pretensji, mimo prób bycia dumną i niezależną, Knightley była tylko samotną dziewczynką, która niedawno utraciła rodzinę i dotychczasowe życie, która została zmuszona do życia wśród obcych ludzi i dostosowania się do nowych warunków... Lucjusz widział, jaka zmęczona wraca wieczorami do podziemi po pracy w skrzydle szpitalnym, jak skupiona jest na zajęciach, wypełniając zadania profesorów tak, jakby od tego zależało jej życie. Knightley zdecydowanie próbowała zmęczyć się nauką i pracą do tego stopnia, żeby nie zostawić sobie sił na smutne myśli. Możliwe, że nie potrzebowała przyjaźni, a przynajmniej przyjaźni Ślizgonów, lecz bojkotu własnego domu nie wytrzyma – i bez tego zbyt wiele na nią spadło. I teraz Lucjusz wyczytał z jej twarzy ból, strach i bezgraniczną samotność.
To był znakomity moment, żeby zrobić kolejny krok do obłaskawienia Knightley – w tym stanie byłaby wdzięczna każdemu, kto wyciągnąłby do niej rękę. Lecz Lucjusz nie chciał ryzykować swojej reputacji w Domu Węża, a odezwanie się teraz do dziewczyny, po tym jak praktycznie obraziła ich wszystkich, jeśli nie słowami, to intonacją, która nie pozostawiła zbyt dużego marginesu dla domysłów, oznaczałoby zaryzykowanie wszystkim, co udało mu się osiągnąć przez sześć lat nauki w Hogwarcie. Do tego dziewczyna powinna wyciągnąć wnioski z dzisiejszego wieczoru – zawsze trzymać swoje emocje na wodzy. Gdyby Jane te same słowa powiedziała spokojnym, chłodnym tonem, to zabrzmiałyby jak szydercza odpowiedź na głupie pytanie Narcyzy. Lecz była zbyt szczera, zbyt otwarcie mówiła to, co myślała, a tego mściwi Ślizgoni wybaczyć nie mogli.
Rozważając za i przeciw, Lucjusz odwrócił wzrok od zdenerwowanej dziewczyny i dołączył do towarzystwa siedzącego na kanapie. Knightley, nie zatrzymując się ani sekundy dłużej, wybiegła z pokoju wspólnego na korytarz.
***
„Niech będzie przeklęty Syriusz i jego długi jęzor!” - wściekała się Jane, kierując swe kroki do skrzydła szpitalnego. Oczywiście, lepiej nie podejmować próby przekonania Poppy, by otworzyła dla niej pokój gościnny – od razu Dumbledore dowie się o jej problemach z własnym domem. Za to można było zamknąć się w laboratorium i w końcu dowarzyć hemostatyk, do którego brakujące składniki dostarczono właśnie dziś. O tym, żeby wrócić na noc do lochów, nie chciała nawet myśleć. Tym razem zbyt daleko zaszła, żeby Ślizgoni tak po prostu zapomnieli jej dzisiejsze wystąpienie.
Jednak obwinianie o wszystko Syriusza było totalną dziecinadą. Można się było spodziewać tego, że pod wrażeniem jej niewielkiego wykładu na temat metody Kochera, według której Jane nastawiła ramię Pettigrewa, chłopak zacytuje ją w czasie kolejnej kłótni z kuzynkami. Gryfon całkiem niedawno dokonał swego niełatwego wyboru i teraz znalazł się w domu, który samym swym istnieniem podkopywał podstawy światopoglądu szlachetnego rodu Blacków w ogóle, a jego szalonej matki w szczególności. Naturalne było, że Syriusz, odkrywając dla siebie świat, w którym słowo „mugol” nie było przekleństwem, w pierwszej kolejności próbował przekonać samego siebie, że ten wybór nie był błędny. Dlatego też słowa Jane o tym, że nie wszystko na świecie można naprawić przy pomocy magii i że czasem tam, gdzie nie pomagają czary, świetnie działają mugolskie metody, padły na żyzną glebę. I oczywiście, przy pierwszej okazji Syriusz wyłożył ten argument, gdy Bellatriks i Narcyza znów spróbowały go skierować na właściwą drogę. Jane sądziła, że wszystko musiało potoczyć się w ten sposób, gdy siostry Black przyszły do niej i zażyczyły sobie wyjaśnień. Prowadzona podniesionym głosem rozmowa, która rozpoczęła się pytaniem, po jakiego Merlina Jane bzdurami mąci w głowie podrastającego pokolenia, przyciągnęła uwagę całego domu. I choćby nie wiem jak miała ochotę wygarnąć Bellatriks, co sądzi o mugolofobii i całym tym czystokrwistym szowinizmie, powinna była się powstrzymać! Bez względu na wszystko, Jane nie miała prawa tracić kontroli, tym bardziej, że w rezultacie nastroiła przeciw sobie wszystkich Ślizgonów, a wielu spośród nich nawet nie słyszało początku kłótni. Szczególnie przykre było, że wśród nich znalazła się Teo, z którą przez ostatni tydzień się prawie zaprzyjaźniła. Teo, na której wsparcie mogłaby liczyć, gdyby nie wypowiedziała się tak jednoznacznie o własnym domu. Teraz nie było sensu tłumaczyć i udowadniać, że jej niepochlebna opinia dotyczyła bardzo konkretnych Ślizgonów – chociażby dlatego, że i tak nie mogła podać powodów, przez które ich nienawidziła.
Szczęśliwie uniknąwszy spotkania z Poppy, której też nie miała ochoty opowiadać o swoich problemach, Jane weszła do laboratorium, gdzie pod zaklęciem stazy czekała baza eliksiru hemostatycznego, do której trzeba było dodać tylko korę mieczolistnika. „Są też plusy tej całej parszywej historii” - spróbowała się pocieszyć dziewczyna. Kilka skomplikowanych eliksirów rzeczywiście trzeba było skończyć zanim kometa zacznie oddalać się od Słońca, osłabiając efektywność składników mineralnych. Dlatego też kłótnia ze Ślizgonami powinna była wyjść na dobre jej obowiązkom w skrzydle szpitalnym, gdyż teraz i tak nie miała gdzie iść.
„Niech i tak będzie.” Jane westchnęła, po piracku zawiązując na głowie chustkę, chroniącą włosy przed szkodliwymi wyziewami. Kupiła ją w tym sklepiku z mugolską odzieżą naprzeciw Dziurawego Kotła – na miejsce swojej ukochanej bandany, w której chodziła cały koniec wojny i która zyskała szaloną popularność dzięki wydrukowanej fotce Złotej Trójcy zrobionej w Czarnogórze w czasie krótkiego odpoczynku między dwoma rajdami. Bandana była prezentem od Rona. Chłopak kupił ją w Chicago i dał przyjaciółce wraz z życzeniami powodzenia w walce, co wywołało u przyjaciół dziesięciominutowy atak histerycznego śmiechu. Skuszony ognistoczerwoną kolorystyką chustki Ron nie zwrócił uwagi na symbole, jakimi była ukraszona. On, tak samo, jak i prasa magicznego świata, która szczodrze obdarzała dziewczynę rozmaitymi górnolotnymi określeniami w stylu „gryfońskiej walkirii” czy „rozwścieczonej lwicy”, nie znał znaczenia mugolskiej pacyfy. Gdy już przestał się śmiać, Harry zaproponował nadać staremu symbolowi nowe znaczenie i jego cyniczny żart udało się wprowadzić w życie. Zdjęcie Bohaterki Wojny w pacyfistycznej bandanie nad fiordem Zatoki Kotorskiej, zawsze podpisywane rozmaitymi wojennymi sloganami, zyskało w magicznym świece popularność nie mniejszą niż wizerunek Che wśród mugoli.
Jane usiadła na ulubionym taborecie i zaczęła rozcierać mieczolistnik tłuczkiem z taką zawziętością, jakby na dnie moździerza znajdował się cały kwiat ślizgońskiej młodzieży. „A dopiero kończy się drugi tydzień roku szkolnego! - skomentował wewnętrzny głos. - Na co ty w ogóle liczysz...”
***
Eliksir cichutko bulgotał w kociołku, wpędzając Jane w trudną do przezwyciężenia senność. Przez cały weekend i tak nie znalazła czasu, żeby się normalnie położyć. Całe ciało ją łamało, a w oczy jakby nasypano piasku. Dziewczyna siedziała, opierając się na stole laboratoryjnym, podpierając dłonią ciążącą głowę i rozczulała się nad sobą. W tym stanie rozbicia, w którym się aktualnie znajdowała, cała jej godność i pewność przestały mieć znaczenie i jedyną myślą, nieustannie kołaczącą się jej po głowie było: „spać... spać! SPAĆ!”
Drzwi laboratorium otworzyły się cicho i do środka wszedł Lucjusz Malfoy we własnej osobie, poważny i zaniepokojony jak nigdy.
– Knightley, trzeba się stąd natychmiast wynosić! - zasyczał, ledwo wstała z taboretu. - Chodź ze mną.
Jego palce zacisnęły się jej na nadgarstku i Jane, ledwie nadążając, biegła w ślad za nim. Korytarze zamku spowijał dym, portrety, obok których przebiegali, niespokojnie szeptały, patrząc na nich błagalnie, lecz Malfoy nie zwolnił kroku. Wkrótce dziewczyna zrozumiała, że wchodzą na Zachodnią Wieżę. W tym momencie Lucjusz wypuścił jej rękę i skrył się za ciężkimi metalowymi drzwiami, zamykającymi wejście na taras widokowy. Ten sam, z którego oni z Harrym obserwowali ucieczkę Syriusza i Hardodzioba. Kiedy Jane wyszła na zębate blanki wieży, Malfoy już unosił się w powietrzu.
– Jak to robisz? - krzyknęła, lecz szalejący na wysokości wiatr uniósł jej głos. Malfoy z gracją wygiął się w powietrzu, zbliżając do niej twarz. - Umiesz latać? - Jane krzyknęła mu praktycznie wprost w ucho.
– Przecież to testral, Knightley! - Tak się skrzywił, że ten grymas bez wątpienia zastąpił niewypowiedziane, lecz wiszące w powietrzu słowa „głupia szlama”.
Jane się wściekła.
– Wiem, jak wyglądają testrale! Widziałam wystarczająco dużo śmierci!
– Niczego jeszcze nie widziałaś. – W jego głosie zabrzmiał smutek. - Ale to nieważne. Czas na nas. Czekają już na ciebie w ministerstwie! - Z tymi słowy wyciągnął do niej rękę, pomagając wdrapać się na chudy grzbiet niewidzialnego zwierzęcia.
Jane z przerażeniem wczepiła się w Malfoya, wbrew własnej woli patrząc, jak pod ich nogami zmniejsza się zamek, jezioro, las... W końcu wznieśli się ponad warstwę chmur i nad nimi rozpostarło się gwiaździste niebo. Lucjusz trzymał kurs wprost na kometę, blado migoczącą nad horyzontem. Jej blask z każdą sekundą stawał się coraz mocniejszy, aż nie zatopiło ich srebrzystoniebieskie światło, zmuszając do zaciśnięcia powiek, żeby oszczędzić oczy.
– Malfoy, przecież to księżyc! - krzyknęła Jane w panice. - To nie kometa, a księżyc! - Chłopak tylko obojętnie wzruszył ramionami, popędzając testrala. - Malfoy, proszę, wróćmy! Muszę do Hogwartu, teraz, natychmiast! Słyszysz mnie, Malfoy?!
W desperacji zaczęła trząść go za ramiona, potem spróbowała przechwycić wodze, lecz wyślizgiwały się jej z palców.
– Do Hogwartu? - Odwrócił się, uderzając ją w twarz rozpuszczonymi włosami. Kiedy one zdążyły tak urosnąć? - Hogwart się już dawno spalił. Mówiłem ci, że trzeba stamtąd uciekać. Pożar wybuchł w twoim laboratorium. Dlatego, że nie wolno było naruszać ciszy nocnej.
– Co ty mówisz?! - Znów zaczęła nim trząść. - Natychmiast zabierz mnie z powrotem!
Nie mówiąc więcej ani słowa, Malfoy zawrócił testrala i gwałtownie zaczął sprowadzać go na ziemię. Tak gwałtownie, że Jane o mało nie przekoziołkowała mu przez głowę. Ziemia przybliżała się szybko i dziewczyna zacisnęła powieki, a kiedy w końcu otwarła oczy, stała sama jakieś dziesięć jardów od Bijącej Wierzby. Agresywne drzewo natychmiast zadrżało i na ślepo zadało pierwszy cios. Jane przetoczyła się po ziemi i uchyliła się przed uderzeniem. Teraz znajdowała się w „martwej strefie” przy samym pniu, gdzie wierzba nie sięgała swymi gałęziami. Lecz Knightley nie zdążyła nawet odetchnąć, gdy za plecami usłyszała ryk. Z przejścia pod korzeniami wyszedł na wpół przetransformowany Lupin, nacisnął na sęk, zatrzymujący ruchy wierzby i jednym skokiem znalazł się przy dziewczynie.
– Profesorze! - zawołała do niego niepewnie Jane, lecz Lupin odpowiedział jej głuchym warczeniem z głębi trzewi. Sierść na jego karku zjeżyła się, a twarz, która jeszcze chwilę wcześniej była ludzka, zaczęła zmieniać się w szczerzący zęby pysk. - Remus! To ja, Hermiona...
Lupin jeszcze raz ryknął i rzucił się na nią, zadając miażdżący cios swą ciężką łapą.
Dziewczyna z trudem się uchyliła i pazury zdarły korę z drzewa tuż przed jej twarzą.
– Remus! - Próbowała odpełznąć od niego, lecz zaczepiła się o jakiś sęk. - Remus, to nie ja zabiłam Tonks! Słowo honoru, jestem niewinna!!! Nie jestem z nimi!
Zakryła twarz rękami, kuląc się w oczekiwaniu na cios i myślała tylko o tym, jak będzie się męczył biedny Lupin, kiedy jutro się dowie... Łzy ciekły strumieniami po jej policzkach i smak słonej cieczy był pierwszym realnym odczuciem, które towarzyszyło jej przebudzeniu. Drugim było niecierpliwe stukanie do drzwi.
– Jane! – Z korytarza rozległ się głos Poppy. - Jane, otwórz!
Ledwie otwierając zapłakane oczy, nie całkiem jeszcze przytomna dziewczyna niezręcznie wstała z taboretu, który upadł z hukiem. „Coś się musiało stać!” – pomyślała w panice Jane i rzuciła się do drzwi.
– Wielki Merlinie, co z tobą? – Poppy załamała ręce, z niepokojem wpatrując się w jej zalaną łzami, opuchniętą od niewyspania twarz. - Masz gościa...
Niepewnie oglądając się przez ramię, odsunęła się, pozwalając przejść ostatniemu człowiekowi w Hogwarcie, którego Jane miała ochotę oglądać.
– Ty co, płaczesz, Knightley? – zapytał kpiąco Malfoy, widząc jej żałosny stan.
– Eliksir pieprzowy warzyłam – burknęła Jane, starając się zamknąć mu przed nosem drzwi, lecz chłopak to przewidział, zdążył przesunąć nogę i omijając dziewczynę, wszedł do laboratorium.
– Taaaak? - Jego ton stał się otwarcie drwiący. - Dziwne, lecz tu nie pachnie eliksirem pieprzowym. Bardziej przypomina to maść na oparzenia, którą tak przy okazji – jeszcze raz wciągnął powietrze, prawie wsadzając głowę do kociołka – akurat pora zdjąć z ognia.
– Czego chcesz, Malfoy? - Dziewczyna skrzywiła się, machnięciem różdżki gasząc płomień pod kociołkiem. Poppy do tej pory stojąca w progu, pytająco uniosła brew i Jane kiwnęła jej, że wszystko jest w porządku. Kręcąc głową, pielęgniarka wyszła, a Knightley znów zwróciła się do nieproszonego gościa, przeprowadzającego inspekcję jej półek. - Po co tu przyszedłeś?
Malfoy popatrzył na nią ze swym firmowym uśmieszkiem. Najwyraźniej cała sytuacja go nieźle rozbawiła.
– Przyszedłem po ciebie – odpowiedział i przechylił głowę, patrząc na nią, jakby obserwował jakiegoś egzotycznego owada. - Śmiem wysunąć wniosek, że masz brzydki nawyk spóźniania się na praktyki z astronomii.
– Praktyki? – powtórzyła tępo Jane i pomasowała skronie, starając się wrócić do rzeczywistości.
– No, tak. Mam nadzieję, że nie zapomniałaś, iż zostały przeniesione na dzisiejszą noc?
– Już niedziela? A, tak...
– Niezła jesteś, Knightley! – By nie oglądać dłużej jego rozbawionych stalowych oczu, Jane odwróciła się w stronę zlewu, nabrała w dłonie lodowatej wody i ochlapała nią twarz. - Trzeba lepiej kontrolować, co ty tu sobie warzysz... Dobra, nie ma czasu na rozmowy, dziś nie wolno się spóźnić. Sinistra chce, żebyśmy przeprowadzili praktyki dla pierwszoklasistów. Nasi i Gryffindor.
„Ten weekend nie mógł zakończyć się gorzej” - jęknęła w myślach, przygładzając mokrymi rękami nieposłuszne włosy.
– Ciekawe, czy on celowo ich na siebie szczuje? - Jane wymamrotała sobie pod nosem, lecz Malfoy usłyszał.
– Kto – on i kogo – ich? - zainteresował się, biorąc ją pod rękę i wyprowadzając z laboratorium.
– Dyrektor – odpowiedziała machinalnie, lecz natychmiast się opamiętała: - Nie zwracaj uwagi, Malfoy.
– Skoro tak mówisz, Knightley. – Skrzywił się i pociągnął ją korytarzem, dokładnie tak samo, jak w niedawnym śnie. Jane podporządkowała się z ciężkim westchnieniem. W sumie od niedawna całe jej życie było jednym wielkim koszmarem.
ciąg dalszy nastąpi predzej czy później