DANIA
- najgorszy mecz w życiu. Zdobyliśmy komplet punktów w meczach
eliminacyjnych, najwięcej w Europie. A tu trzeba było jeszcze grać
jakiś baraż o awans na olimpiadę. Padło na Duńczyków. Skoro
chcemy się liczyć w świecie, to i Danię trzeba ogrywać. A tu
bach, bach, bach, bach. No i jeszcze raz bach. W sumie pięć bramek
do przerwy, oczywiście, wszystkie w plecy! To było coś kompletnie
niezrozumiałego. Mieliśmy łatwo wygrać, a zrobiono z nas miazgę.
Jeszcze się dobrze mecz nie rozpoczął, a już 1:0 dla nich. Po
chwili 2:0 i Kłak doznaje kontuzji. To od tego meczu zaczęły się
problemy zdrowotne Alka. A więc pech za pechem - nie dość, że
spora strata bramkowa, to jeszcze zamieszanie ze zmianą bramkarza.
Każdy myślał wtedy: - Ale numer! Tyle punktów, tyle miesięcy
pracy i wszystko na nic.
A
tamci nie ustawali w robieniu z nas coraz większych frajerów. 3:0,
4:0, 5:0. Nawet nie wiem, czy czasem Dania w pierwszej połowie nie
oddała tylko tych pięciu strzałów. - Co to ma, kurwa, być? Nie
tak się umawialiśmy! Miała być walka, miała być jazda z
frajerami! Ale to oni mieli być frajerami!!! Musimy zatrzeć tę
kompromitację, musimy strzelić jednego gola! A jak strzelimy
jednego, to i drugi wpadnie! A jak drugi wpadnie, to w rewanżu
wystarczy nam 3:0! Pomyślcie o tym. To wcale nie jest niemożliwe! -
mówił w przerwie meczu piekielnie zagotowany Janusz Wójcik.
No
i rzeczywiście w drugiej połowie zagraliśmy lepiej. Jednak tylko
na tyle, że już nie straciliśmy kolejnych goli. Optycznie mieliśmy
przewagę, ale nic z niej nie wynikało. Byliśmy straceni i dobrze o
tym wiedzieliśmy - wszystko na nic, kompromitacja, my w rewanżu
sześciu nie jesteśmy w stanie strzelić, a Duńczycy stracić.
Wtedy zaczęły się jednak kalkulacje. Dziennikarze mówili, że ze
względu na punkty być może w rewanżu wystarczy nam remis i jakoś
tam się załapiemy na tę olimpiadę, przy odpowiednich wynikach
innych spotkań. Gdybyśmy nawet tej szansy nie wykorzystali, to
byłby obciach straszliwy. Wykorzystaliśmy, wyniki ułożyły się
pod nas - jedziemy!
Awans
świętowaliśmy później, na zgrupowaniu w Buku. Ale tylko raz i w
dodatku niezbyt hucznie. Nie było wtedy ekipy do balowania - sami
młodzi, sami przestraszeni. Ja też tam z nikim specjalnie nie
trzymałem. Początkowo z Radkiem Majdanem i Darkiem Szubertem. Chyba
ze względu na to, że byli z Pogoni, a wiadomo, że Legia z Pogonią
dobrze żyje. Wielu kolegów nie miałem z tego względu, że w
zasadzie byłem w tej drużynie nowy. Zagrałem kilka minut z Turcją,
cały mecz z Irlandią, a później już jeździłem na zgrupowania
pierwszej reprezentacji Polski, za kadencji Andrzeja Strejlaua. Jako
jedyny młodzieżowiec byłem wtedy powoływany.
W
Buku atmosfera o tyle nie była taka bardzo wesoła, że nie wszyscy
mieli pewność wyjazdu na olimpiadę. Wiadomo było, że ktoś naszą
grupę opuści, że dla kogoś zabraknie miejsca w samolocie. Ja
akurat się nie martwiłem, bo byłem pewny swego, ale już innym
ciągle coś chodziło po głowie. - Myślisz, że kto nie pojedzie?
- pytał Grzesiek Lewandowski. Szkoda chłopaka, on nie pojechał.
Podobnie jak Jacek Bąk czy Radek Majdan.
Ich
zabrakło na olimpiadzie, natomiast mnie... na przedolimpijskim
zdjęciu. W Warszawie, w hotelu "Solec", przygotowywaliśmy
się do wyjazdu do Buku. Ponieważ byłem jedynym chłopakiem z
Warszawy, pozwolono mi przespać się w domu. Rano się budzę -
"Zaraz, zaraz. Czy ja gdzieś nie miałem jechać? ". Rzut
oka na zegarek - o cholera, poważna obsuwa! Szybko się ubrałem,
zabrałem najpotrzebniejsze rzeczy i do hotelu. Wchodzę, a tam
trener Paweł Janas.
-
Dzień dobry, zaspałem - wykrztusiłem, trochę mi było głupio.
-
Czy ty normalny jesteś? Dobra, jedziemy samochodem, później
wszystko wytłumaczysz.
Goniliśmy
autokar z chłopakami przez jakiś czas, w końcu stali gdzieś na
stacji benzynowej i mogłem dołączyć do reszty grupy. Jednak to
już było za późno - na fotce mnie nie ma.